Po internecie krąży sobie pakiet moich poglądów na temat ścisłych związków między Urbanizacją a Złem. Nie są to filipiki wieśniaka przeciw miastowym, tylko próba analizy procesów społecznych (brzmi to ambitnie, prawda?), z której wynika, iż warunki miejskie sprzyjają Złu, zagęszczają je. A że Urbanizacja jest procesem obiektywnym – zatem obiektywnie Zła pośród nas coraz więcej jest.

 

Ten pakiet wygląda mniej-wiecej następująco:

1.      Kiedy człowiek występuje w niewielkiej grupie (gdzie ma miejsce tzw. bezpośrednia kontrola społeczna), jego skłonność do czynienia zła jest ograniczana przez lokalne środowisko, bowiem złoczyńca jest tam natychmiast rozpoznawany i wspólnotowa ręka sprawiedliwości oraz tzw. opinia w środowisku obniżają jego ranking, pozycjonowanie. Chyba, że cała wspólnota jest patologiczna, zdegenerowana, ale taka społeczność słabiej się pozycjonuje w „szerszym, ogólniejszym tle”;

2.      Im większa społeczność, tym bardziej jest człowiek anonimowy, tym łatwiej mu ukryć swoje czyny i siebie samego, tym mimikra skuteczniejsza, więc złoczyńcy mają większe szanse uniknąć kary i złej opinii;

3.      Jednocześnie im większa społeczność, tym więcej pojawia się w niej „pierwiastka urbanizacyjnego”, pojawiają się wciąż nowe rozwiązania ogarniające całe grupy i środowiska, np. administracja, infrastruktura, finanse, polityka;

4.      Rozwiązania urbanizacyjne są inspirowane dążeniem ku lepszemu, ale niosą w sobie wciąż większy ładunek anonimowości, mają też tę właściwość, że ku nim podążają wciąż nowi chętni, przybywa więc ludzi, narasta „gęstość urbanizacyjna” – aż się to wszystko „zapętla”;

5.      Potoczne doświadczenie, ale także naukowe refleksje pokazują ewidentnie, że sam fakt tłoczenia się ludzi (bardziej przecież prawdopodobnego w mieście niż poza urbanizacją) wywołuje lawinowe kreowanie zła nawet przez ludzi nie będących złoczyńcami: wie to każdy, kto co dnia doświadcza tłoku na ulicy, w przejściach, na targowiskach, dyskotekach, w środkach masowego przewozu osób, w kolejkach, itp., itd.;

6.      Administracja, infrastruktura, finanse i polityka stają się zatem – przy całym dobru, z którego się wywodzą i które niosą – siedliskiem gnieżdżenia się Zła, bo tam szukają swoich szans złoczyńcy – i najłatwiej znajdują;

 

Tyle tego, co dotąd głosiłem. Ale oto dodaje do tego refleksję dalej idącą.

 

Urbanizacja jako fenomen wykształca w człowieku skłonność do wypełniania każdego skrawka przestrzeni (topograficznej, społecznej, medialnej, itp.) czymś „swoim”, wypierającym coś „cudzego”. Na przykład w kolumnie samochodów pojawia się nieco z przodu, ale na pasie ruchu „obok”, kawałek wolnego miejsca. Natychmiast w to miejsce „wskakuję”. Nie włączę „migacza”, bo wtedy wskażę konkurencji, że widzę to miejsce. Tak samo funkcjonują ludzie w przejściach po opuszczeniu kolejki podmiejskiej na dworcach warszawskich, w supermarketach, gdziekolwiek.

 

Gra wszystkich ze wszystkimi o wszystko polega na jak najbardziej szczelnym wypełnieniu „swoimi” interesami” dowolnego wolnego miejsca w przestrzeni. Takie wolne miejsce nazywam DZIUREM. Tak, trochę fikuśnie i żartobliwie, ale prawdziwie.

 

DZIURY bywają „wolne” (pojawiają się, bo kiedy tłoczno i zarazem w ruchu, to jest oczywiste), albo „zajęte” już przez kogoś. Funkcjonowanie w ramach Urbanizacji polega na „zaklepywaniu” DZIURÓW wolnych oraz na wypieraniu konkurencji z DZIURÓW zajętych. Gdzieś w tle jest pod-proces zastępowania tego co mniej wydajne tym co bardziej wydajne (patrz: M. Kaleckiego koncept przekuwania kapitału na efektywniejszy), ale jest to pod-proces zaledwie, większe znaczenie ma gra interesów, gra wszystkich ze wszystkimi o wszystko.

 

Bywa, że DZIURY tworzy się sztucznie, celowo, nawet tam, gdzie ich być „nie powinno”. Bo kiedy się stworzy nowego DZIURA – to on jest, można go włączyć do swojego dobrostanu.

 

Jakże inaczej wygląda to poza procesem urbanizacyjnym, albo tam, gdzie Urbanizacja jest zaledwie w fazie zaczynu!

 

W ramach „gospodarki DZIURAMI” powstają wciąż wyższe domy, wciąż bardziej „upchane” instalacje, aplikacje, dodatki, wciąż „ciaśniejsze” prawo, wciąż bardziej inwigilująca administracja, postępuje miniaturyzacja tego, co się da zminiaturyzować i totalizacja (wdrażanie sztanc zamiast różnorodności) tego, co da się z-totalizować.

 

Kto nadal nie wie o czym mowa, niech porówna „na oko i duszę” hipermarket albo sieć mikrosklepików – z niezorganizowaną chmurą prywatnych sklepików. Niech porówna ich ceny, obroty, rozmiary, stosunek do kupującego, rozwiązania organizacyjne, „wewnętrzne” życie. Albo gminny bank spółdzielczy z Deutsche Bank. Albo przydrożną „zabiegałkę” gastronomiczną z pasażem fast-foodów w warszawskim Blue-City. Albo autostradę z drogą dla furmanek między opłotkami. Albo rzemieślnika-meblarza z fabryką mebli. Albo pracowniczy ogródek działkowy z „gospodarstwem” Stokłosy (tak, tak, u Stokłosy wioski trudno szukać!).

 

Wszędzie znajdzie taką oto różnicę: to co prowincjonalne, jest zarazem „poza-standardowe”, ale wstrzelone w potrzebę, do tego ma w sobie coś, co Anglicy nazywają „mutual”, Niemcy nazywają „gemutluch”, a Rosjanie „ujut” – zaś to co wielkomiejskie jest zestandaryzowane, pospieszne, oschłe i lodowate.

 

I to nie jest, proszę ja was, kwestia oceny jakiejś, jakiegoś wartościowania: Urbanizacja jest procesem obiektywnym, dziejącym się w ramach ogólniejszego procesy przeistaczania świata naturalnego w świat syntetyczny, więc nie ma co psioczyć.

 

Ale wiedzieć warto.