Dziecięca radość kibicowania

2018-01-29 08:51

 

Byłem wczoraj na spotkaniu o tematyce politycznej, licznym i „rozmownym”, podczas którego dużo się działo w obszarze „formy”, a nic – dosłownie nic – w obszarze „treści”. Nie mówię tego ani z pogardliwą wyższością, ani „przeciw” komukolwiek. Zauważam tylko po raz kolejny, że w polityce mamy co najmniej cztery odrębne płaszczyzny „rozgrywek”:

1.       Przestrzeń Histriona: to jest to miejsce, w którym aktorzy odgrywają przedstawienie, dla którego to wszystko się odbywa: łaciński histrion to aktor, gracz, tancerz, prezenter, mim, który tym większą dostanie gażę, im skuteczniejszy będzie w swojej robocie, najlepiej żeby wygrywał i sam dyktował warunki kolejnych przedstawień;

2.       Przestrzeń Susceptora: to jest to miejsce, które zajmuje publiczność, kibice, fani: takich ludzi po rosyjsku nazywa się „сторонщик” (entuzjasta) albo „болeйщик” („chorujący na…”, „mający słabość do…”): na widowni odbywa się nierzadko zupełnie inna rozgrywka i odrębne widowisko, ale powodem jest to co na parkiecie czy murawie;

3.       Przestrzeń Censora: to jest miejsce, którego nie ma, choć można też użyć obrazowego słowa „reżyserka”: Censor od czasów rzymskich – to nadzorca, określający reguły, normy, standardy, przydzielający certyfikaty i role, mający najwyższe uprawnienia decyzyjne, uzurpujący sobie w dowolnej grze pozycję Demiurga;

4.       Przestrzeń Jokulara: to jest to miejsce, dla którego pozostałe przestrzenie są „składzikami rekwizytów”, żongler zaś tak je dobiera i tak nimi miga przed pozostałymi uczestnikami zdarzenia, aby skupić ich uwagę „nie na tym co trzeba” – bo to co „trzeba” (sympatia, kwiaty, uznanie) staje się zawsze i nieuchronnie łupem Jokulara;

Nam się wszystkim wydaje, że polityka odbywa się w dwóch pierwszych przestrzeniach: jedni są aktorami, pozostali kibicami-komentatorami. Tymczasem politykę „robią” manipulatorzy i ich mocodawcy, decydenci-sprawcy-nadzorcy. Nie trzeba zaraz być znawcą kinematografii amerykańskiej, nie trzeba (choć warto) zaliczyć filmu „Piłkarski poker”, by pojąć, jak wiele spraw dotyczących „widowiska” odbywa się za kulisami, w gabinetach, na spacerze z dala od postronnych uszu i oczu, w salonikach prywatnego jachtu.

To tam wykuwa się na przykład wzorzec „faulu taktycznego”. Przewinienia na szkodę zasad, aby potem „działo się” w związku z tym przewinieniem, a nie w duchu sportowym. Takich kuriozalnych wynalazków mamy w polityce bez liku.

To tam dokonują się roszady w stylu „team-order”: powiada się „co prawda Kowalski jest lepszy i niechybnie wygra, ale zwycięstwo Gajewskiego przyniesie więcej pożytku, więc niech się stanie, że Kowalskiemu coś nie wyjdzie”. To też nie ma ze zdrową rywalizacją nic wspólnego, ale ile potem zamieszania wśród kibiców!

 

*             *             *

Więc wczorajszy spektakl można zaliczyć do udanych, z punktu widzenia widowni, przestrzeni Susceptorów: gwiazda „show” pojawiła się z „niezbędnym” opóźnieniem, kiedy już publiczność umościła się pośród radosnych szczebiotów i pośród przepychanek typu „zajęte”, kiedy już dynamiczna muzyka wprowadziła organizmy w korzystne wibracje. Jej wystąpienie w roli Histriona okazało się naprawdę dobre, wedle wszelkich kanonów Motivationsrede. Na tyle dobre, że publiczność (Susceptorium), składające się w znakomitej przewadze z ludzi aktywnych „pozarządowo” – udzieliło oklaskami „absolutorium” i dało się zachęcić (nie dawało się prosić) do zabawy.

Tu poczynię uwagę kluczową dla tej notki: prawdziwy „mecz” w sprawie jesiennych głosowań 2018 rozgrywany jest obecnie przez Jokularów i Censorów. To tam definiowane są reguły i tam dzieli się beneficja między siebie, tam też wciska się „niesportowe” guziczki „faulu taktycznego” albo „team order”. No, i tam wskazuje się, kto spośród Jokularów wystąpi, w jakiej kolejności i „za co”.

Akurat owo przedstawienie, na którym byłem, polegało na tym, że z widowni wychodzili na scenę poszczególni kibice i – pokrótce przedstawiwszy swoją własną wartość (już mówiłem: aktywiści-społecznicy-działacze) – oddawali hołd „Histrionowi dnia”, gwieździe wieczoru.

 

*             *             *

Pewnie, że wystąpiłem. Jako przedostatni z publiczności. Zapytałem zebranych: które z was wie już teraz, w swoich trzewiach, że jest kandydatem w jesiennych głosowaniach samorządowych? Około 10% obecnych podniosło rękę. A ja „spodziewałem się”, że ujrzę las rąk liczniejszy niż frekwencja.

I powiedziałem im: obywatel to taki ktoś, kto ma wystarczające rozeznanie w sprawach publicznych oraz nosi w sobie bezwarunkową, bezinteresowną, przemożną skłonność do czynienia tych spraw lepszymi niż są. Jeśli każde z nas może się pochwalić dobrymi owocami własnej działalności społecznikowskiej, publicznej – to dlaczego, zamiast sami kandydować – zdajecie się na kogoś, kogo wam podsunie „warszawka”? Jeśli nie kandydujecie – to przestańcie dyrdymalić o swoim obywatelstwie: umiecie przewodzić sprawom „wokół siebie”, ale szukacie kogoś innego, by wami przewodził. Abdykujecie jako obywatele.

A pomyślałem jeszcze gorzej: oto gdzieś na przysłowiowych jachtach wygrzewają się Censorowie i przestawiają kupki beneficjów, jak w telewizyjnej grze „The Million Pound Drop” (postaw na milion). Mają „podgląd” na liczne przedstawienia takie jak wczorajsze, stawiają na niektóre – i co najwyżej te „źle postawione” przepadną im w „zapadniach”, ale ktokolwiek wygra i cokolwiek wygra – oni wezmą tantiemy za „zorganizowanie i udostępnienie” widowiska, nie trzeba dodawać, że przy tych rzeczywistych tantiemach nawet cały „milion” to jest żarcik, bo ta prawdziwa, zakulisowa gra idzie o dużo większe stawki.

 

*             *             *

I pomyślałem sobie coś jeszcze bardziej smutnego: te najważniejsze stawiki, zakulisowe – to rzeczywista samorządność i rzeczywista spółdzielczość. Tymczasem aktywiści robiący naprawdę dobrą robotę „u siebie w terenie” – z góry ustawiali się w roli petentów: żądamy ustawy w takiej sprawie, reformy w innej sprawie, a jeszcze mechanizmów w następnej. I wymieniali sprawy, które jako obywatele powinni sami rozstrzygać, ale w tym celu muszą najpierw kandydować, a potem w roli samorządowców rozwiązywać problemy, które opisują. Nie czekać proszalnie, aż jakieś wytypowane przez „warszawkę” grono Histrionów-Prestidigitatorów, kierujące się „team-order” z „centrali demiurgów” – łaskawie da ludziom to, co Lud sam sobie dać może.

Większość spraw podnoszonych w kampanii „samorządowej” to sprawy, które nie wymagają ustaw i w ogóle „parlamentaryzmu”: to są sprawy możliwe do samorządnego rozstrzygnięcia obywatelskiego. Czyżby aż tak bardzo weszła nam w krew Samorządność Abdykacyjna?

Zgodnie z oczekiwaniami mega-biznesu i mega-polityki oraz "zagranicznych mocodawców" - samorządowa kampania "wyborcza" skupia się na dyrdymaleniu o sprawach tak ważnych, że aż trzeciorzędnych, które nie powinny w ogóle być odsyłane "do decyzji" rządu czy "władz", a rozstrzygane w samorządnych społecznościach