Dziadzienie

2015-04-15 07:44

 

Polskie Państwo ma „z górki” w ciągu ostatniego stulecia. Nie ma szczęścia do kierownictwa, mówiąc ściślej. Przyjrzyjmy się najpierw początkom. Stały one pod znakiem takich nazwisk, jak Paderewski, Witos, Piłsudski, Rataj. Tuż za nimi stali tacy reformatorzy i budowniczowie, którym trudno cokolwiek zarzucić: Kwiatkowski, Grabski. Pamiętając o tym, że 20-lecie międzywojenne stało pod znakiem skrajnego rozwarstwienia społecznego, wojennych awantur kresowych, zamachu majowego i bucowatej lekkomyślności dyplomatyczno-militarnej – przynajmniej tych 6 wymienionych nazwisk (a było jeszcze kilka) – to nie były karły.

Po wojnie jedynym, o którym nie chce mi się pisać – to Bierut. A po nim mieliśmy naprawdę znaczące dla kraju nazwiska, nawet z poprawką na niezupełną suwerenność polityczną Państwa PRL: pośród nich wymienię Gomułkę, który niekwestionowane przywództwo zamienił w karykaturę, Gierka, który powiew Zachodu zamienił w przeinwestowanie i uzależnienie od petrodolarów – i Rakowskiego, który swój niekłamany autorytet inteligencki skonsumował słynnym „sztandar wyprowadzić”.

No, i mieliśmy „nowe otwarcie”.

Kiedy startował Jaruzelski – to nikt w kraju i za granicą nie miał wątpliwości co do tego, kto to jest, choć oceny jego rządów (i całego życiorysu) były skrajnie różne. Byłby postacią super-ważną dla kraju nawet wtedy, gdyby nie startował do roli Głowy Państwa.

Kiedy startował Wałęsa – za nim stała legenda ruchu związkowego znanego na całym świecie, a tarcia między założycielami tego ruchu nie zmieniały faktu, że mamy do czynienia z postacią ważną dla narodu: nie inaczej przecież było z kandydaturą Mazowieckiego.

Kiedy startował Kwaśniewski – to uosabiał on to co w Polsce nowe, prężne, dynamiczne, i choć jasne było dla wszystkich, że jest byłym pupilem „komuny” – to równie jasna była jego kluczowa rola przy Okrągłym Stole oraz rola odnowiciela nadziei lewicowych.

Ale też Wałęsa i Kwaśniewski ręka-w-rękę obniżali standardy: Lech wdawał się w sytuacje i wypowiedzi bazarowo-podwórkowe, i choć zdarzało mu się ograć Jelcyna – obniżył zdecydowanie prestiż urzędu prezydenckiego i swój własny, zaś Aleksander aż nadto był wyrazisty jako człowiek zapadający na choroby filipińskie i mający problemy z goleniami, nie mówiąc już o sztubackim wyczynie z Siwcem w Kaliszu.

No, to doczekaliśmy się kandydatur Kaczyńskiego i Tuska: cokolwiek by o nich nie powiedzieć, to nie byli oni ekstraligowcami klasy Jaruzelskiego, Wałęsy czy Kwaśniewskiego. Podczas największych wydarzeń polskich stali w drugim, może trzecim szeregu. Byli i są konsumentami, a nie twarzami legendy Solidarności (innej dziś nie ma), graczami gabinetowymi, a nie przywódcami narodu. Ich ścieżka polityczna naznaczona jest konkretnymi „ofiarami w ludziach”, i to nie tylko anonimowych, ale też konkretnych, z najbliższego otoczenia. I niezależnie od tego, jak jest naprawdę – ich przywództwo ponad podziałami łatwo jest poddać w wątpliwość.

Komorowski – zacząwszy od wygłupów hrabiowskich i gaf ortograficzno-dyplomatycznych – dojrzewa w oczach, co oznacza, że jednak „ma maturę”. Ale jest w rzeczywistości urzędnikiem swojego urzędu, a nie przywódcą, jak choćby jego poprzednicy.

A teraz i ta epoka się skończyła. Przegląd dzisiejszych kandydatów do roli Głowy Państwa wskazuje na to, że rola ta albo pozostanie szarzejącym urzędem, albo przypadnie jako łup partii opozycyjnej. Nazwiska lokowane dziś na drugiej, trzeciej i czwartej pozycji – są nieporównywalne z Paderewskim, Witosem, Piłsudskim, Ratajem, Kwiatkowskim, Grabskim, Bierutem, Gomułką, Gierkiem, Jaruzelskim, Rakowskim, Wałęsą, Mazowieckim, Kwaśniewskim, Kaczyńskim, Tuskiem. I myślę, że nie oznacza to wyłącznie tego, że „nastały spokojne czasy”, bo akurat czasy nadchodzą wielce niespokojne, a i teraz jest o czym mówić i myśleć. Zatem Kraj i Ludność potrzebuje przywództwa. Nie może być to bezimienny sprawowacz i piastun. Ma Rosja swojego Putina (cokolwiek sądzić o nim), mają Niemcy swoją Angelę.  Mają Węgrzy Orbana (choć kontrowersyjny). A Polska stoi, właściwie przycupuje bez przywództwa, kontenta tym, że „prawie wszyscy wkoło tak mają”.

Z panującego w Polsce systemu-ustroju zadowoleni są już tylko jego beneficjenci, domniemani i rzeczywiści, w liczbie nie przekraczającej 10% Ludności, choć liczba ta jest sztucznie pompowana propagandą sukcesu transformacyjnego i cokołami związków z Europą i Ameryką. Sytuacja do złudzenia przypomina końcówkę rządów Gierka. Tyle że brak nawet symbolicznie Kuroniów z Michnikami.

Ja się zgadzam z postulatami planktonu kandydackiego, że trzeba prawo napisać od nowa, że trzeba ordynacyjnie przewietrzyć elity, że trzeba przywrócic sens przedsiębiorczości i obywatelstwu, że trzeba odsunąć od władzy skostniałe „pentagramy” (układy), że trzeba co poniektórych rozliczyć z Transformacji. Ale niechby którykolwiek z tych postulatów wysunęła jakaś rzeczywista postać! Bo przecież głoszę je – obok wielu innych blogerów – ja sam, tyle że moje „wzięcie polityczne” jest – co tu kryć – karłowate, nieprawdaż?

Im bardziej karłowaci kandydaci do najwyższych, po prostu do ważnych urzędów państwowych – tym bardziej dziadziejące państwo. Nie wytrzymało ono zamieci transformacyjnej, nie oparło się „dobrodziejstwom i błogosławieństwom” europejsko-amerykańskim – toteż dziś szansę na cokolwiek ma ten, który umie na paluszkach stąpać pośród ruin udających pałace, stąpać bezszelestnie i niewidocznie, bo potiomkinowska wioska urzędów, służb i organów gotowa runąć na samo wyobrażenie, że coś się dzieje. Tacyśmy mocarze!