Dyplomatołki czy dyploglodyci?

2014-03-07 07:03

 

Pojęcie „dyplomatołków” weszło do słowników za sprawą wiecznie żywego „uzi”-Bartoszewskiego, który przy okazji wyborów 2007 wypowiedzieć raczył słynne zdanie: "Ja kategorycznie wypraszam sobie rządzenie Polską przez niekompetentnych ludzi, działaczy partyjnych, niekompetentnych dyplomatołków".

Pojęcie „dyploglodytów” jeszcze nie zostało zdefiniowane, ja zaś na roboczo wstawiam je tutaj dla określenia tych dyplomatów, którzy nadal są w swojej sztuce na poziomie krzesiwa, lektyki i lunety z gazety, a podsłuchy prowadzą w taki sposób, jak ja w dzieciństwie: dwie puszki na dwóch końcach naciągniętego sznurka, ew. „na sąsiada”, czyli ze szklanką przyklejoną do ściany.

Kilka faktów:

  1. Państwo, czyli aparat upoważniony do zarządzania Krajem i Ludnością (lub sobie to prawo uzurpujący) dzieli się wyraźnie na Państwo Adekwatne (resorty merytoryczne: gospodarka, handel, przemysł, rolnictwo, kultura, edukacja, infrastruktura, nauka, socjal, turystyka) oraz Państwo Stricte (służby sekretne, wojsko, policja, organy kontroli, wymiar sprawiedliwości, dyplomacja): współcześnie Państwo Stricte kręci Państwem Adekwatnym jak chce, co ma również konsekwencje budżetowe;
  2. Sieć placówek zwanych dyplomatycznymi – to ostoja agentury rozmaitych rodzajów, a w miejscach wrażliwych globu ambasador jest „na służbie” tajniaków, chyba że sam należy do „silnych graczy” agenturalnych;
  3. Światem dyplomacji rządzą siły i racje tak dalece zakonspirowane, że zwykły obywatel, zaglądający do tych placówek w sprawach swoich i cudzych jest tam ostatnim, którym chciałoby się dyplomatom zainteresować, choć „statutowo” to jest właśnie zadanie dyplomatów;
  4. Ktokolwiek posiedział na placówce kilka lat i nie został doświadczony „zjazdem” (w żargonie: ciche odwołanie dyplomaty przede wszystkim za to, że jest tumanem nie rozróżniającym sztanc i formułek od rzeczywistych zadań państwowych i prywatnych geszeftów) – ten niewątpliwie powinien być pod ciągłą obserwacją służb kontr-wywiadowczych, bo „zgubić busolę” jest tu niezwykle łatwo;

Być może jest już ktoś, kto naukowo, czyli żmudnie i nudnie, skompletował i przeanalizował tysiące umów politycznych i gospodarczych oraz kulturalnych oraz alertów dyplomatycznych w jakimś czułym regionie świata (np. Bliski Wschód, Europa Środkowa): wtedy jednym z wniosków musiałby być taki, że istnieją bardzo konkretne podobieństwa interesów nawet między „ideowymi” czy „politycznymi” wrogami, co oznacza nic innego, jak zmowę dyplomatów, zwłaszcza tych nieprawdziwych, zasilających placówkowe agentury.

Na przykładzie wydarzeń ukraińskich widać wyraźnie potwierdzenie tego, co powyżej napisano. Można nawet odnieść wrażenie, że interesy Europy, Ameryki i Rosji „tyglą” się dziś na tyle dyplomatycznie, że obywatele amerykańscy, rosyjscy i europejscy mogą sobie co najwyżej pogardłować albo powzruszać się na realnych i wirtualnych wiecach manipulowanych przez przeniknięte agenturą media. A parlamentarzyści czy ministrowie oraz urzędnicy szczebli rozmaitych biegają po rzeczywistości jakby mieli oczy przewiązane szczelnie chustą od ciuciubabki.

Nawet przedszkolacy szybciej i sprawniej porozwiązywaliby rozmaite gordyjskie węzły środkowo-europejskie, gdyby to zależało wyłącznie od logiki i ucierania racji. Skoro zatem mamy poczucie, że w dyplomacji pracują same bancwoły – znak to najwyrazistszy, że sprawy mają w swoich rękach globalni fachowcy, dla których „biegają” niczym psy łańcuchowe najbardziej widoczni emisariusze i mediatorzy oraz negocjatorzy, plotący coś „zadanego” do przekaziorów, co się nijak ma do tego, co realne, ale na kilkadziesiąt lat ukryte przed podatnikiem dowolnego kraju zaangażowanego. Gęsto giną ludzie, którzy przypadkowo (albo inaczej) wejdą tam, gdzie nie powinni i odkrywają coś, co jest bliżej realiów.

Polska dyplomacja – przy całym szacunku dla pracowitych jak mrówki zaprzysiężonych urzędników – coraz wyraźniej stawiana jest w roli „szarego widza”, którego nie wtajemnicza się w zbyt wiele, tylko daje się mu zadania wyrwane z kontekstu. Nie jesteśmy wiarygodni dla macherów świata dyplomatycznego, mówiąc dosadniej. Nasz „amerykański chłopiec” też wydaje się wypadać z obiegu, chyba po misji „trójkąta weimarskiego” w Kijowie, żenująco spapranej. Choć Tusk chwalił się jego obecnością w Paryżu – ten noblista z Chobielina-PGR robił tam za podawacza spinacza. Dawno go tak słabego nie widziałem.

W dobie podsłuchiwania wszelkich rozmów toczących się „tajnie i sekretnie” w gabinetach władzy rozmaitych państw i biznesu rozmaitych korporacji, w dobie wszystko-widzących dronów – dyplomacja medialno-naziemno-personalna służy jedynie teatralnej ściemie dla motłochu.

Pamięta ktoś „Walkę o ogień” (fr. La Guerre du feu / ang. Quest for Fire), francusko-kanadyjski film z 1981 roku wyreżyserowany przez Jeana-Jacques'a Annauda? Jedno plemię, rozbite przez górsko-puszczańskich troglodytów, snuje się po lasach i bagnach chroniąc pieczołowicie ogień, by nie zgasł. Aż napotyka plemię naprawdę dojrzałe, które nie musi się aż tak o ogień troszczyć, bo po prostu umie sobie ogień wykrzesać w dowolnej chili, wedle potrzeb!

Dyplomatyczną walkę o globalny ogień mamy z głowy, możemy co najwyżej pleść o przedmurzu i mesjaństwie, np. solidarnościowym, za wolność naszą i waszą. Iskry zaś krzesają plemiona sprawniejsze…