Duży może więcej – i powinien

2019-12-29 08:09

 

Przebywam z własnej woli na północno-wschodniej rubieży . Pośród tzw. mniejszości, która akurat tu stanowi większość. I dane jest mi uczestniczyć w rozmowie na temat powinności silniejszego wobec słabszego, jakkolwiek zresztą rozumieć „słabszość” czy „silniejszość”.

Czyli rozmawiamy o polityce.

Nieodmiennie twierdzę, że stosunki słabszych z silniejszymi układają się najlepiej, jeśli silniejsi mają w sobie odruch usuwania się z drogi, aby swoją przewagą nie rzucać cienia na słabszych. Wyjaśniam na prostym przykładzie.

Kiedy „podają na stół”, to silniejszy ma oczywistą przewagę: większą masę, dłuższe ręce, parę innych atrybutów, które czynią go „pierwszym w kolejce”. Mógłby spokojnie nażreć się do syta i jeszcze poupychać zapasy po kieszeniach, nie zwracając uwagi na „drobiazgów”, starających się go jakoś obejść, by też się przepchnąć do bufetu. Najadłszy się – mógłby uprzejmie ustąpić miejsca albo nadal, po złości, blokować innym dostęp.

Jego powinnością jest jednak tak się ustawić, by inni mogli razem z nim, w tym samym czasie, korzystać z bogactwa oferty i dokonywać wyborów, zanim pozostaną niedojedzone resztki. Wtedy będzie lubiany, a słabsi nie będą stronić od sąsiedztwa z nim, będą się czuli przy nim bezpiecznie.

Dotyczy to zawsze sytuacji, kiedy ktoś ma jakąkolwiek przewagę nad innymi: pracodawca nad pracownikami, przełożony nad podwładnymi, duży nad małymi, sprawny nad niepełnosprawnymi, mężczyzna nad kobietą, dorosły nad dzieckiem, wysportowany nad chorymi, zamożny nad mniej uposażonymi.  Na pozór wygląda to niesprawiedliwie: dlaczego ktoś, kto od Natury albo w wyniku własnej zapobiegliwości ma więcej potencjału niż inni, ma się czuć zobowiązany, zwłaszcza jeśli przewagę zawdzięcza sobie…?

Tu można otworzyć osobny wątek, ale niech wystarczy argument ekonomiczny: dużo większy potencjał ma społeczność, w której każdy ma poczucie równości poprzez poczucie własnego bezpieczeństwa zapewnianego przez najsilniejszych, niż społeczność, gdzie króluje rwactwo i silni mają wszystko, a słabsi są pozostawieni samym sobie. Społeczność egalitarna jest zawsze – paradoksalnie – silniejsza, właśnie dlatego, że dba o „swoich słabszych”. W każdym pojedynczym rozdaniu sprawia wrażenie ociężałej (bo troszczy się o maruderów), ale końcowy wynik ma zawsze lepszy, bo wykorzystuje wszystkie swoje rezerwy ku powszechnej satysfakcji.

No, to powtórzmy: jeśli masz jakąś przewagę nad innymi, to nie dyskontuj jej „pod siebie”, tylko zrób co możesz, aby inni byli w niezgorszej sytuacji od ciebie. To uczyni z ciebie przywódcę, bo społeczność taka sama „wychowa” cwaniaków, którzy swoje niedostatki będą cynicznie wykorzystywać jako osobliwy przywilej, mandat do wymuszania opieki, do żerowania na tych sprawniejszych kosztem dobra ogółu.

No, więc od stosunków polsko-litewskich przeszliśmy do rozważań o stosunkach globalnych. I oczywistym się stało spostrzeżenie, że o ile Ameryka „oskubuje” wszystkich słabszych, o tyle Chiny deklarują umiłowanie harmonii, bogactwa różnorodności i podobne „izmy”. Ja to ujmuje w taki słowa: Ameryka oferuje wszystkim „rekiet”, czyli wątpliwą swoją opiekę opłaconą zanim będzie potrzebna – a Chiny oferują światu, zamiast wyścigu gdzie zwycięzca bierze wszystko – „spółdzielnię”, gdzie niezależnie od potencjału rzeczywistego wszyscy mają wciąż od nowa tyle samo do powiedzenia, byle zrezygnowali z cwaniackiej roszczeniowości.

Dowodów na powyższe jest bez liku, i są one bardziej znaczące niż udowadnianie, że u tych pierwszych czy drugich bardziej jest nieładnie. Mocarstwa – wszelkie i w całej Historii – czynią różne niesmaczne rzeczy, liczy się jednak to, do czego dochodzą po swoich i cudzych doświadczeniach.

Uwierzę w amerykańską misję bezinteresownego szerzenia demokracji – jeśli zagnieździ się ona najpierw w samej Ameryce, a sojusz z USA przestanie oznaczać nieuchronną z kimś trzecim wojnę. Chinom natomiast wierzę w ich misję „spółdzielczości” przy giga-przedsięwzięciach na skale globalną – bo zachowują się jak patron świata, a nie wszystkożerca. Nie patrzę na Chiny bezkrytycznie, ale mam jakieś takie przekonanie, że Ameryce trzeba patrzeć na ręce, bo ona lubi je wkładać do kieszeni „każdego napotkanego”.