Dobrotliwa inercja

2016-01-08 06:53

 

Na wojnę nie wolno posyłać ludzi, którzy pośród rozmaitych swoich spraw i sprawek, myśli okropnych i myślątek bosych, czynów upartych i robótek praktycznych – noszą w sobie dobrotliwość, taką szczerą, ludzką, spotykaną często, ale wyszydzaną. Bo taki, kiedy wreszcie ugodzi przeciwnika w czułe miejsce – natychmiast się nad nim pochyli z samarytańską troską, po czym dostanie odeń sójkę w bok – i nadal będzie myślał, że to sam jest sprawcą swojej szkody, przez nieuwagę na przykład.

Posłałem na wojnę człowieka, któremu dobrze życzę. Ściślej: posłałem go do sądu, namówiłem na wytoczenie armat. Wisi nad nim biurokratyczno-sitwiarska klątwa, która przybrała postać taką oto, iż jest właścicielem sklepu osiedlowego, ale ziemia pod sklepem należy do spółdzielni mieszkaniowej, więc on nie jest właścicielem, choć jest. Niby nic dziwnego, ale wcześniej ta ziemia należała do gminy, i kiedy przeszła psim swędem pod zarząd spółdzielni – zaczęła być traktowana jako grunt komercyjny, co odbija się na czynszu oraz na ustawicznych zakusach, jakby tu cały sklepik podpistonić sklepikarzowi.

Posłałem go na wojnę w prostej sprawie: skoro gmina obiecała kiedyś, że wydzieli małą działkę pod sklepem i ją przekaże właścicielowi budynku sklepowego – to trzeba przywrócić stan poprzedni, niech spółdzielnia odda działkę gminie, a ta niech wykona swoje zobowiązanie. Zwłaszcza, że na skutek miliona bezprawnych (ewidentnie bezprawnych) zabiegów spółdzielni w hipotece i w korespondencji wyraźnie sytuacja sklepikarza się pogorszyła (nie jest, na przykład, właścicielem własnego sklepu!).

Sąd owinął sobie sklepikarza wokół palca, zgrillował go – i do zapłacenia pozostało mu ładnych kilka tysięcy złotych za przegrany proces. Więc spółdzielnia się poczuła „na swoim” i już jawnie wkręca go w dwuznaczne sytuacje. Jedyne, co go trzyma przy sklepie – to deklaracje spółdzielczych prawników, że „nie ma spółdzielnia żadnych złych zamiarów wobec uprawnień sklepikarza”. Srały muchy, będzie wiosna.

W tej całej zabawie zdumiewa mnie postawa pana Andrzeja. On wciąż bierze za dobrą monetę rozmaite paskudne i wraże ruchy spółdzielcze, za pomocą których spółdzielnia chce jego własnymi rękami zmienić wzajemne stosunki, które unieważniłyby (z jego winy) pokojowe relacje wyrażone przed sądem co do sklepikowego nano-biznesu. Wczoraj nakrzyczałem niemal na niego: zachowuje się pan jak pani Niechcicowa wobec Tomaszka, który to Tomaszek jest utracjusz, dziwkarz i hulaka oraz łgarz – a ona wciąż od nowa ma go za błąkające się dziecię niewinne.

Celnik – powiadam – nie nawiązuje rozmowy z ofiarą z takiego powodu, że się szczerze interesuje jej życiowymi przygodami, tylko tak prowadzi rozmowę, by z niej wyłuskać tych kilka słów, które upoważnią go do rewizji szczegółowej i „nakrycia” na czymś tam.

Policjant nie wdaje się w rozmowy towarzyskie z sympatii dla podejrzanego, tylko po to, by ten jak na mękach wyznał w przypływie ufności, jak to jest naprawdę w tej sprawie, w której jest podejrzanym.

Spółdzielnia nie kokietuje pana Andrzeja dlatego, że go polubiła za ponad dwudziestoletnią służbę lokalnej społeczności – tylko szuka dobrego powodu, by go zdybać i pozbawić sklepiku, bo sobie może ubzdurała, że to kura znosząca złote jaja.

Spółdzielnia i jej kierownictwo – to znani w miasteczku geszefciarze, którzy każdy przepis złamią i każdego człowieka podejdą sposobem, jeśli to ma im posłużyć. Przykładów zna lokalna społeczność dziesiątki. Już sam fakt, że podwyższają mu czynsz do poziomu, jakby to był grunt przy Rotundzie na Marszałkowskiej – dowodzi ich złej woli, bo grunt ten rzeczywiście zwiększył wartość, ale za sprawą samego pana Andrzeja, który z klepiska zrobił wokół sklepu całkiem seksowną infrastrukturę. W umowie dzierżawnej jest zapis, że zmiana czynszu tylko wtedy, kiedy zajdą uzasadniające okoliczności. Co to ich obchodzi? Oni rządzą, a wspiera ich nadal gmina, czy ktoś tam konkretny, bo Zatrzask Lokalny działa w najlepsze. I sąd wie, co ma robić.

Jest taki – brzydki rasowo i politycznie – dowcip, ale opowiem go.

Okopy, wojna egipsko-izraelska sprzed lat. Po egipskiej stronie są „doradcy” mówiący językiem zza Buga. Starozakonni nie w ciemię bici i wykorzystują wrodzoną karność braci Słowian. Wołają: Waniaaaa! Wania wstaje, wystawiając popiersie ponad grunt, i krzyczy Obeeecnyyyy! Wtedy starozakonny strzela, bach, bach, i Wania nie żyje. Znów wołają: Aloooszaaaa! Obeeecnyyyy! Bach, bach, Alosza już przed Panem nagusieńki. No, to się „radzieccy” wkurzyli i zamierzają ten sam podstęp zastosować. Wołają: Iceeek! A kto wołaaaa? To jaaaa, Sieriooożaaa! Bach, bach…

Pan Andrzej, dobrotliwy Słowianin, którego darzę jak najbardziej pozytywnymi uczuciami, raz po raz wstaje i wystawia się na strzał, choć wie, że jest na wojnie. Raniono go kilka razy – a on szuka w rozmaitych przestrzeniach, które to przepisy, wykładnie, wyroki dałoby się wykorzystać na jego korzyść – i nie wykorzystuje. Bo nie ma w sobie tej ognistej krwi rozbójnika, tylko jest człowiekiem pracy. Wystawia tyłek na kopniaki spółdzielni, ale zanim sam kopnie – przeżegna się i spyta, czy na pewno może.

Powiada mi: przecież nie będę wciąż płacił czynszu, to za dużo kosztuje, lepiej żebym kupił od spółdzielni tę ziemię. Nie rozumie, że gdyby spółdzielnia rzeczywiście chciała jego dobra, to by mu położyła na stole umowę, w niej dwa-trzy punkty do negocjacji (np. cena) – i po dwóch dniach sprawa załatwiona. A tu – słyszę – spółdzielnia proponuje mu, by sprzedał jej prawa do sklepu, a ona połączy to w jedno i znów mu odsprzeda sklep z gruntem. I wiecie co? Pan Andrzej, zamiast sieknąć „no, to dajcie umowę albo decyzję ciała kolegialnego wskazującą mnie jako kupca” – teraz zajmuje się rozważaniami podatkowymi, bo każda sprzedaż jest inaczej obłożona, jak to w Polsce. On w ogóle nie przyjmuje do wiadomości, że wciągają go w negocjacje, które przekreślą deklaracje złożone przed sądem, że „nic do sklepu nie mamy”.

Kontredans trwa kilkanaście co najmniej lat. Celem spółdzielni jest przechwycenie obiektu, celem pana Andrzeja – święty spokój dla jego nano-biznesu. Oni go wciąż nękają i osaczają, on stara się odnaleźć w ich działaniu partnerskie intencje. To nie może się dobrze skończyć. Żeby śmieszniej było, za całość obwiniam konkretnego urzędnika gminnego, który dał spółdzielni okazję, a przez kilka lat zwodził pana Andrzeja, nie mówiąc mu nic (za to mówiąc w sekretnym piśmie do Burmistrza), że z chwilą przekazania gminnego gruntu na rzecz spółdzielni pan Andrzej ostatecznie przestaje być właścicielem sklepu (niby wcześniej też nie był, ale gminie nie wolno działać na szkodę przedsiębiorcy, a spółdzielni wolno, bo wedle prawa jest dlań konkurentem prywatnym).

Zatrzask lokalny – wyjaśnię – to taki nieformalny twór wrzodowy w społeczności lokalnej, gdzie wiadomo, co z kim, kiedy i za ile, na jakich warunkach się załatwia, komu nie wolno nadepnąć na odcisk, z kim trzymać, kogo unikać – aby życie stało się znośne. Pan Andrzej zna tę definicję na pamięć.

Nie wiem, może tym tekstem zamykam sobie drogę do osiedlowego sklepiku, ale nie znam lepszego przykładu na to, że wszelka „władza” może nas wodzić za nos i skubać dowolnie z prostej przyczyny, że my wobec tych jawnych obwiesiów zachowujemy się jak Niechcicowa wobec Tomaszka. A kiedy się wreszcie wkurzymy i idziemy do sądu – to sąd zamienia się w lokalny KOD i broni zatrzaskowej „demokracji” jak niepodległości.