Ama-gi. Dalekowzroczna bezmyślność okrągłostołowa

2014-03-21 19:14

 

Jestem po pierwszej rundzie (z kilkunastu zaplanowanych) konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość”, wznowionego w starej i zarazem nowej formule pod wodzą niezmordowanego Stefana Bratkowskiego. Garść refleksji ogólniejszych, opóźnionych o kilka dni z szacunku do tych, którzy są organizatorami, więc „puściłem przodem” ich prawo do komentarzy po pierwszym spotkaniu.

Wolność – to jest coś przyrodzonego wszelkiemu Życiu, jako „składowa” ludzkiej godności przede wszystkim. Człowiek-Europejczyk uczynił z niej wehikuł Obywatelstwa i podglebie ludzkiej godności, opakował ją w rozmaite pozłotka i poumieszczał w Konstytucjach. Oraz wystawia rachunki z pretensjami każdemu państwu spoza Europy, jeśli nie celebruje wolności po europejsku.

W tym sensie Wolność jest podstawą wszelkiej polityki. I o to chodziło – tak wtedy się czuło – tym, którzy dali się namówić do okrągłostołowości.

Moja wyobraźnia polityczna – że się pochwalę – startuje z bloków tam, gdzie kończy się wyobraźnia „okrągłostołowców”. Niemal jak jeden mąż stoją dziś oni murem za poglądem, że osiągnęli „punkt G” polityki i krytyka tego, czego teraz doświadczamy, jest co najmniej nie na miejscu, przy czym godzi w ich poczucie spełnienia. Krytyka zasadnicza – bo tę kosmetyczną dopuszczają, ba, sami uprawiają.

Ćwierćwiecze temu mieliśmy w Polsce „atmosferę przedrewolucyjną”. Ku zdumieniu i ku jakiemuś niepokojowi wibrującemu w podbrzuszu większości mieszkańców naszego kraju, działy się w mediach i w realu rzeczy, które jeszcze chwilę wcześniej były nie do pomyślenia. Zdeptana stanem wojennym w podziemie Solidarność, będąca uosobieniem i zarazem symbolem „pozasystemowości” – stawała się powoli bohaterem codziennych komunikatów o sprawach tak banalnie zwykłych, jakby dokonywały się za sprawą i z wyłącznym udziałem powiatowych organów partyjnych czy samorządowych. Ten powiedział to, tamten się spotkał, ktoś wydał komunikat, odbyło się wspólne posiedzenie, konsultowano temat, przyjechał tamten, omówiono to i owo. I to wszystko było przecież normalne, znane od dziesięcioleci powojennych, a przecież połowa nazwisk i twarzy oraz nazw i znaków była „niepartyjna”, w dodatku oczywiste było, że nie była nijak kontrolowana, a na pewno nie inspirowana w Białym Domu, stojącym dziś wciąż przy rondzie „z palmą”, tyle że już nie pełniącym roli „siedziby partii sprawującej kierownictwo” w Państwie.

A potem się zaczęło. Mediaści mieli jedno za drugim widowisko. Musieli się nauczyć, że sprawozdawanie obrad językiem konfrontacyjnym nie zawsze ma sens, a czasem nie ma go w ogóle. Bywało, że Michnik cytował prasę radziecką (bo czytał ją na bieżąco), a wydawało się, że mówi o przewrocie. „Solidaruchy” z bezczelnością na twarzach cytowały dokumenty partyjne, a nawet „klasykę” marksizmu-leninizmu, udowadniając, że PZPR akurat tu nie nadąża za teorią, gdy tymczasem Solidarność to ruch robotniczy, związkowo-zawodowy, masowy, obywatelsko-samorządowy, oddolny – czyli jakby żywcem z teorii rewolucji wzięty. Pogubiłby się nawet najsprawniejszy lektor KC Partii, zwłaszcza że nikt nie zamierzał „dokoopotować” „solidaruchów” do Komitetu Centralnego czy pomniejszych komitetów, zresztą, oni też nie o tym myśleli.

Ćwierćwiecze temu nikt nie mówił o liberalizmie (w każdym razie nie przebijało się to wyraziście), raczej podkreślano wyższość woli ludu nad wolą rządzących, wyższość form samorządowych nad aparatem, wyższość racji społecznych nad blekotem programów gospodarczych, społecznych, politycznych rodem z Białego Domu. Po ochłonięciu z samego faktu, że najbardziej niegdyś opluskwiane nazwiska dziś „koleżankują” się z aparatem partyjnym i aparatem „siłowym” – zastanawiano się, kto jest lepszym gwarantem socjalizmu w Polsce.

Analizowanie dokumentów, i to przeszłych, jest robotą żmudną, zwłaszcza kiedy trzeba czytaną treść dopasowywać do blednących już wspomnień z okoliczności towarzyszących Okrągłemu Stołowi. Ale nawet na pierwszy rzut oka widać było, że socjalizm solidarnościowy będzie chyba lepszy niż ten zwany realnym, który wszak był jedynie domniemanym. Związki zawodowe miały „chodzić” bez jarzma instrukcji partyjnych, w terenie i w zakładach pracy podstawowy głos należeć miał do mieszkańców i do załóg, swoboda obywatelskiego zrzeszania się i niecenzurowanych wypowiedzi, również ustrojowych, miała zagościć na dobre. Uczyliśmy się wszyscy słowa PLURALIZM, którego jeszcze wtedy nie podejrzewaliśmy, ile „samorządnej, rynkowej, demokratycznej” treści wnosił od do codziennego myślenia, a tym samym wyposażał w „ostrą amunicję” wszelkich ludzi z inicjatywą, przedsiębiorczych, lokalnych liderów, autorytety intelektualne, społeczności wszelkich miejsc, wyznań, opcji, zapatrywań.

 

*             *             *

Jedynym skutkiem ustaleń okrągłostołowych, którego doświadczamy do dziś, to wybory do rozmaitych gremiów kierowniczych „grane” z kilku ośrodków koncepcyjno-decyzyjnych, a nie z jednego, jedynie słusznego. Co prawda, po latach widzimy, że wcale nie zmieniło to sposobu personalnego obsadzania i definiowania ról społecznych oraz państwowych – ale było nowością wtedy, że wystarczy sfotografować się z wąsatym robotnikiem ze stoczni, by pokonać w powiecie kogoś, kto „miał jak w banku” następne kadencje, jeśli nie podpadł „centrali”.

Nie wiem o którym komunizmie myślała artystka Szczepkowska, ogłaszając jego koniec. Dziś nadal mamy rozbudowane, pozostające poza społeczną kontrolą organy, urzędy i służby, obsadzane w sposób niezbyt wiadomy przeciętnemu człowiekowi, nadal liczą się „znajomości” i „rodzina”, nadal istnieją „nietykalni”, nadal „swoi ważniacy” są bezkarni, mimo oczywistych dowodów przestępstw, chyba że wypadną z „obiegu”, nadal władza jest arogancka, butna, woluntarystyczna, bezczelna, mające „ręce zagarniające ku sobie”. Słowo „nomenklatura” nie straciło nic ze swojej treści, podobnie jak dżilasowska „Nowa klasa”. Nadal – niezależnie od rodzaju medium masowego – dużo wiadomo o codziennych zajęciach „najważniejszych”, a „maluczcy” pojawiają się tylko jako skamlący, bo im się źle dzieje. Nadal pokazuje się „przodowników pracy i czynu”, a niektórych „produkują” media, tyle że w innych programach.

No, i mamy kilka dodatkowych atrakcji: bezrobocie, nędzę prywatyzacja wyprzedażowa, przestępczość rozpaczliwa i zorganizowana…

Nie mówiło się o tym przy Stole, , więc co, ktoś nie pomyślał, czy może…?

Wolność – powtórzmy – to jest coś przyrodzonego wszelkiemu Życiu. Człowiek-Europejczyk uczynił z niej wehikuł Obywatelstwa i podglebie ludzkiej godności, opakował ją w rozmaite pazłotka i poumieszczał w Konstytucjach. Oraz wystawia rachunki z pretensjami każdemu państwu spoza Europy, jeśli nie celebruje wolności po europejsku.

Przy czym samo słowo-pojęcie nabrało wagi, cery, karnacji, kończyn, zapachu i smaku. Najprościej mówiąc, utożsamiane jest z możliwie najszerszą swobodą wyboru „przysługującą” każdemu pojedynczemu człowiekowi i jego wspólnotom, grupom, zbiorowościom, społecznościom. Wyboru moralnego, intelektualnego, światopoglądowego, wyboru zachowań doraźnych (czyli brak ograniczeń, jarzm, ucisku, przymusu) i wyboru kariery (czyli podmiotowego kierowania swoim losem). Swobody wypowiedzi. No, i związanego z wszelkim wyborem możliwie najpełniejszego poinformowania, mającego cechy rzetelności. Wszystko to okraszone bardzo przejrzystą zasadą, znana medykom, „primum non nocere” (po pierwsze: nie szkodzić), co przekłada się na: realizuj wszelkie swoje aspekty wolności, ale uważaj, by realizując się samemu, nie deptać wolności podobnym sobie.

Piewcy wolności zdają się nie zauważać dwóch ciężarów z nią związanych: ten, kto wolny, jest zarazem „koniecznie” obowiązkowy, odpowiedzialny, pilny, uczciwy, przykładny, rzetelny, solenny, solidny, sumienny, porządny, prawdziwy, wiarygodny w tym co głosi i czyni, zaś ten, kto funkcję publiczną pełniąc, stoi na straży cudzej wolności, ma wciąż przebywać u szczytów kompetencji, deontologii, charytoniki, utylitarności, służebności, wzorcowej przykładności, niezłomnej czujności.

Owa „ślepota” na powyższe nie jest przypadkiem: otóż – jeśli dzielimy się na władców i władanych – to władcy chętnie opowiadają władanym o „obywatelskich cnotach”, jakby wnosząc, że są one w ich przypadku przymiotem oczywistym, „z urzędu”, „z rzeczy samej”, że są oni „najlepsząpróbą” wyselekcjonowaną z „pospólstwa” – z drugiej strony przerzucają na Obywateli to, co jest ich własnym, władców ciężarem, czyli owe kompetencje, deontologię, charytonikę, utylitarność, służebność, wzorcową przykładność, niezłomną czujność. Czymże jest bowiem, na przykład, doświadczająca szarego człowieka prawna zasada „nawet jeśli nie znałeś przepisu, a naruszyłeś, to odpowiadasz jakbyś znał na odwyrtkę”, skonfrontowana z przysługującym władcy immunitetem (nawet jeśli naruszyłeś, to z twoją odpowiedzialnością poczekamy do końca kadencji)? Nie mówimy zatem o abstrakcjach i inteligenckich egzaltacjach, tylko o konkretnych rozwiązaniach ustrojowych, zwalniających władców z wszystkiego co ludzkiej wolności dotyczy, a jednocześnie czyniących z władców jakichś nad-obywateli!

To wszystko było niewątpliwie „z tyłu głowy” negocjatorów, rozmówców, wspólników okrągłostołowych, szczególnie tych, którzy potem w naszym imieniu – i podobno na naszą, obywatelską rzecz – zwyciężyli w wyborach czerwcowych. A gdzie się podziało kilka miesięcy potem – nikt już nie docieka. A szkoda, bo może dowiedzielibyśmy się o sobie czegoś istotnego…?

 

*             *             *

Wolność, choć jako fenomen polityczny została aplikowana jedynie w świecie tzw. Zachodu – jest obecna we wszelkich konceptach filozoficznych, a nawet religijnych.

Rysunek: Zapis słowa Ama-gi piśmie klinowym Sumerów, reforma Urukaginy, stożek kamienny, Luwr

 

Ama-gi (ama-ar-gi) jest słowem pochodzącym ze starożytnego języka Sumerów i oznacza „oswobodzenie niewolników”. Uważa się, że jest to najstarszy w dziejach ludzkości zapis pojęcia wolności. W dosłownym tłumaczeniu oznacza "powrót do matki".

Nie uwierzycie: słowo i znak zostały opatentowane w USA, kraju wolnością płynącym, jako logo wydawnictwa Fundacji Wolności!