Czym się różni duże miasto?

2018-06-22 10:00

 

Mówimy o głosowaniach na administrację lokalną, zwanych „pomyłkowo” wyborami samorządowymi. W Polsce.

Mamy w naszym kraju około 500 takich miast, które ze względu na „zainstalowanie” w nich urzędów i instytucji będących „wysuniętymi placówkami” Państwa oraz osobliwą formułę urbanizacyjną (placówki zdrowotne, edukacyjne, funduszowo-budżetowe, inwestycje fabryczne) – stały się magnesami dla ludności „pomaturalnej”, dla inteligencji, dla sieci sklepowych i dyskontowych, bankowo-ubezpieczeniowych, usługowych.

Większość z tych miast staje się „punktem odniesienia” dla okolicy, która jest albo „gminna” (jak Radzymin), albo „powiatowa” (jak Lębork), albo subregionalna (jak Suwałki). Około dwudziestu miast w Polsce można nazwać dużymi: stanowią one odrębne byty gospodarcze, nie obsługują „okolicy” jak miasta gminne-powiatowe-subregionalne, tylko żyją osobnym życiem miejskim. Żartuję, że to w tych miastach zapomniano, iż mleko daje krowa: jest tam bowiem oczywiste, że mleko pochodzi z marketu.

Czytelnik już rozumie, że mówimy o przestrzeniach, w których to co „syntetyczne” (oderwane od Natury) dominuje nad wszystkim pozostałym: zamiast lasku mamy park, zamiast drogi mamy ulicę zarządzaną „światłami”, zamiast łąki mamy trawnik, zamiast strumyka mamy kanalik melioracyjny, a niemal niemożliwe jest znalezienie budynku odciętego od urbanizacji-infrastruktury wyznaczającej współczesny standard techniczno-cywilizacyjny (sieć ciepłownicza, wodociąg, elektryczność, kanalizacja, telefonia. Gęsta (z tzw. 150-%-towym pokryciem) jest sieć towarowo-usługowa detaliczna: mieszkańcy mają wybór między sklepami, dostawcami paliwa, placówkami bankowymi, agencjami różnych sieci.

W takich miejscach dokonują się dwa przeciwstawne procesy społeczne:

1.       Z jednej strony wzrasta kultura obcowania między ludźmi, nasycona wszechobecnymi możliwościami wyboru, co oznacza konkurencję dostawców i różnorodność oferty;

2.       Z drugiej strony maleje „tutejszość” obywatelstwa, upada sens zadawania pytania o przodków, „przyjezdność” nie jest czymś wyjątkowym, nie ujmuje praw „swojszczyźnianych”;

Oczywiście, ludzkie konstelacje w miastach mają „odruch udomowienia”, który objawia się „osiedlowością”, ale sam fakt, że połowa mieszkańców dzień-w-dzień przemieszcza się do pracy w innej „dzielnicy” albo nawet w innej miejscowości – rozrzedza taką wielkomiejską społeczność, czyni ją „masową” a nie „obywatelską”. Paradoksalnie, właśnie wielkomiejskość budzi w ludziach nad-potrzebę obywatelstwa, to tam rodzą się roszczenia w stylu „nic o nas bez nas”: zarówno ruch bolszewicki w Rosji, jak też ruch indignados w Hiszpanii – to ruchy miejskie do szpiku, i to w takim dosłownie rozumieniu, jak to mówimy o Warszawie, Krakowie, Wrocławiu.

Rzutuje to na „procedury wyborcze” w miastach gminnych-powiatowych-subregionalnych, które są jakościowo inne niż w miastach z dominującą strukturą „osiedlową”.

/tu uwaga: nie istnieje jakaś „właściwa” liczba ludności, poniżej której mówimy o społecznej rzeczywistości „swojszczyźnianej”, a powyżej niej – o rzeczywistości „masowej”: na pewno jednak miasteczko 30-tysięczne różni się od miasta 50-tysięcznego, a to 20-tysięczne nijak się ma do 70-tysięcznego, w tych pierwszych (mniejszych) więcej spraw dzieje się „po sąsiedzku”, a tych drugich (większych) więcej spraw jest „publicznymi”/

I tu dochodzimy do sedna: chociaż życie w niewielkich miejscowościach jest bardziej swojszczyźniane i sąsiedzkie – to łatwiej jest im narzucić konwencje „warszawskie”, natomiast większe ośrodki miejskie, choć więcej w nich „niestałych” mieszkańców i anonimowości – to są one mniej podatne na sterowanie z pozycji „centralnych”.

Można powiedzieć, że decyduje o tym „stężenie” inteligencji i organizacji zwanych pozarządowymi. O tym, że w większych ośrodkach występuje większa skłonność do „suwerenności” – decyduje ta część inteligencji i ta część organizacji pozarządowych, która „podlizuje” się lokalnym wysuniętym placówkom Państwa, które zarządzają wydatkami budżetowymi: to one, dobrawszy się do tych funduszy, stają się wzorcami samorządności, co prawda „pułapkowej” (wszelkie konkursy i przetargi padają zawsze łupem „swoich”, a dopiero w drugiej kolejności „najlepszych”), ale jednak, bo przejęcie (konkursowo-przetargowe) uprawnień „wydatkowania środków publicznych” jest kluczem do lokalnego przywództwa.

Właśnie takie wyzwania stoją przed kandydatami na prezydentów miast (nieco ponad sto miast): ich siła nie zagnieździła się w nagłych „rzutach remontowych” (drogi, podłączenia infrastrukturalne, nowe „miejskie” miejsca pracy i nowi inwestorzy) – ale w starannym „doglądaniu” społeczności inteligencko-pozarządowej, robiącej w takich miastach wybory. Tylko kataklizm może tam odmienić wskazania „elektoratu”, dlatego „warszawskie” centrale partyjne, które bardzo chcą „wygrać samorządy”, będą takie kataklizmy wywoływać w największych metropoliach, co widać na pewno w Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu, Krakowie.

Cóż bowiem – zakończmy – oznacza „wygrać samorządy”?

W naszej ojczyźnianej „kulturze sitwiarskiej” (kliki, koterie) miastami rządzą Zatrzaski Lokalne, które już od dawna definiuję w ten sposób: każdy kto cokolwiek robi aktywnie ten wie, co, kiedy, jak, przez kogo, jakim nakładem „załatwiać”, komu nie następować na odciski, z kim trzymać przeciw komu – a jego aktywne życie będzie się układało w miarę bezkolizyjnie.

Ta „kultura” pozwala „warszawce” stosunkowo łatwo „zarządzać wyborami” w miastach gminnych-powiatowych-subregionalnych. Ale w miastach „prezydenckich” (tu się częściowo pokrywa) sitwiarstwo bardzo łatwo staje się bronią obosieczną, bo żywioł pozarządowo-inteligencki jest mniej obliczalny, mniej sterowalny. Trzeba naprawdę o niego dbać. By nie uruchomiono w jego łonie kataklizmów.

Tę światłą myśl przekazuję najnowszemu kandydatowi „na Warszawę”: jego kampania ma niewielki wybór, bo albo będzie „obywatelska”, albo „sensacyjna”. Przypominam, że w trybie „sensacyjnym” stawiam w Warszawie na 41-latka, który – to już wie ONZ i nawet Rzecznik Praw Obywatelskich – siedzi ponad 2 lata w mamrze, choć nigdy nie powinien był się tam znaleźć. Co na to kandydaci…?