Czego Polsce trzeba pilnie

2018-05-07 07:41

 

Skoro ani z rządów formacji „liberalnej”, ani tym bardziej z rządów formacji „solidarnej” nie jesteśmy zadowoleni – to co – do kroćset – czynić należy…?

Jeśli chce się pisać materialik w stylu „co robić” – warto zacząć od wstępu w stylu „co zrobione”. No, to zaczynajmy.

Przyjmuję dwa punkty odniesienia: jeden to PRL tuż-przed-transformacyjny (czasy rządów Z. Mesnera i M.F. Rakowskiego), drugi to schyłek transformacji polskiej (czasy rządów D. Tuska). Dla jasności porównań zastosujmy tabelkę.

KRYTERIUM ODNIESIENIA

PRL

TUSK

Swobody obywatelskie

Ograniczone przez „widzimisię” aparatu biurokratycznego (sztucznie przywołującego „normy i standardy”), ale ustępujące pod pęczniejącą przedsiębiorczością biznesową, społecznikowską, artystyczno-naukową

Pozornie nieograniczone, ale ściśle podporządkowane ustrojowym kanonom „rynku, demokracji, społeczeństwa obywatelskiego”, na mocy których nastąpiła prosta selekcja: kto „za”, ten jest beneficjentem ustroju

Wykluczenia i uprzywilejowania  społeczne

Dyskryminacji oficjalnej podlegała postawa „antysocjalistyczna” (odrzucanie przywództwa PZPR i meta-inspiracji ZSRR), w rzeczywistości „betonowała” się dominacja bezideowo-pragmatycznej „sztamy” partyjności z geszeftem – kosztem „tego co wspólne”

Na piedestale ustrojowym ustawiono Własność oraz „róbta co chceta”, naginając do tego wszelkie prawo i jego wykładnie. Pozornym wzorcem były „demokracje” zachodnie, w rzeczywistości codziennością zawiadowały „państwa w państwie”, a niezaradność była karana jako „grzech społeczny”

Strategia i planowanie rządowe

Początkowa planowość doktrynalna (tzw. nakazowo-rozdzielcza) ustąpiła „indykatywności” (częste autokorekty), aż popadła w „lobbyzm” będący w efekcie „pogotowiem ratunkowym” wobec „rynku roszczeń i przywilejów”

Początkowa żywiołowość podporządkowana doktrynalnej prywatyzacji (rugowaniu wszelkich form państwowości) poszła w kierunku ścierania się biurokratyzmu (przerost regulacji) z „państwami w państwie” (łże-monopolami łże-rynkowymi)

Paradygmat społeczny

Postępowały procesy „aspołeczności”, przede wszystkim niby-rynkowa ustawianka nomenklaturowo-geszefciarska, pozycjonująca „środowiska” menedżerskie i inteligenckie, dobro społeczne zostało poddane paradoksowi „wspólnego pastwiska”

„Otwarcie prywatyzacyjne” włączyło mechanizm samo-napędzający paradoksu „wspólnego pastwiska”, aż doprowadziły do takiego zabetonowania „państw w państwie”, że nawet metodami prawno-rządowymi nie można było rozbić „afera-geszeftów”

Paradygmat gospodarczy

Od formuły „co nie jest zabronione – to jest dozwolone”, która „rozłożyła” tzw. zjednoczenia (branże) – nastąpił przemarsz ku formule „postaw rząd przed faktem dokonanym, niech go uświęci koncesjami-licencjami”, czyli pasożytniczo-spekulacyjnej

W miejsce Przedsiębiorczości (na własny rachunek i ryzyko biorę zaspokajanie jakiejś niszy potrzeb społecznych), jej kosztem wyrosło Rwactwo Dojutrkowe (odkorzenione społecznie, anonimowe działanie doraźne (tyle zysku co w pysku, skubnij i znikaj)

Relacje globalne

Wyznacznikiem była „giga-korporacja RWPG”, podporządkowana Inter-planowaniu w dziedzinie infrastruktury i wiodących inwestycji polaryzujących gospodarkę

Wyznacznikiem stały się interesy UE (kapitałowo-biurokratyczne) oraz interesy NATO (amerykańskie faktorie i „garnizony”). Potrzeby wewnętrzne sterowane poprzez zaborczy budżet UE

Opór społeczny

Solidarność – główny nośnik społecznego niezadowolenia – skupiła się na korekcie ustroju uderzającej w patologie nomenklaturowe, dążyła do samorządności załóg pracowniczych oraz do niezawisłości społeczności lokalnych od dyktatu partyjnego Centrum, a także do dywersyfikacji relacji globalnych (RWPG, ale i Zachód)

Oburzenie („indignados”), mające kilkanaście twarzy organizacyjnych, skierowane było przeciw „państwom w państwie” uciskającym żywiołową, swobodną przedsiębiorczość, oraz – w znacznie mniejszym stopniu – przeciw wykluczeniom społecznym przeistaczającym się w dziedziczne „przypisanie” do warstw „nieudaczniczych”

 

Powrót formacji parafialno-patriotycznej do władzy stoi pod znakiem „krygowania” się w sprawie „IV Rzeczpospolitej”, którą przemianowano na „Dobrą Zmianę”.

Wyjaśnijmy pojęcie „parafialno-patriotyczny”, by nie brzmiało wykluczająco. Jest ono przeciwstawne pojęciu „obywatelsko-geszefciarski”. Otóż ten drugi kanon wykluł się jeszcze w schyłkowym PRL i to pod jego znakiem stała cała Transformacja, a sam żywioł obywatelsko-geszefciarski ulegał przepostaciowieniom, by nie rzec: przepoczwarzeniom (z jednej „poczwary” w drugą). „Solidarność” łączyła w sobie pierwiastki parafialno-patriotyczne (samorządność roszczeniowa, łajanie „władzy” jako jedynie-odpowiedzialnej za stan Kraju, silnie akcentowana polskość i wartości oparte na Dekalogu) i obywatelsko-geszefciarskie (zaradność i zapobiegliwość biznesowa, artystyczna, intelektualna, woluntarystyczna, ale naznaczone równie silną skłonnością do „ważne to je co je moje”). Ostatecznie zaradność wypiętrzyła się ponad roszczeniowość i ją zwyczajnie „zdeptała kulturowo-mentalnie”, stąd prawdziwość zawołania „Polska solidarna a nie liberalna”.

Dodajmy, że – choć tęsknota za „siermiężnym ładem” PRL żywa jest do dziś – to siły polityczne uchodzące za lewicowe nie wykorzystały tego do ujęcia się za „parafialno-patriotycznym” Ludem, nawet kiedy miały w kraju „kanclerską” władzę: urzeczone-uwiedzione zostały przez profil obywatelsko-geszefciarski „Solidarności”. Poniosły za to karę słuszną moralnie-historycznie, ale nadal tkwią z zgubnym urzeczeniu, tracąc resztki predyspozycji do inicjatywy ustrojowej.

 

*             *             *

Inicjatywa ustrojowa jest obecnie pod kontrolą formacji parafialno-patriotycznej, która wyrugowała „lewicę” z przestrzeni postulatów socjalnych, a jednocześnie trzyma elity obywatelsko-geszefciarskie w dystansie od jakiejkolwiek „sprawczości”. To, że działa nieelegancko, a nawet paskudnie – nie dyskwalifikuje formacji rządzącej w sensie politycznym: tzw. Naród-Elektorat nauczył się już utożsamiać Rynek-Wolność-Demokrację z biurokratyczno-nomenklaturowym geszeftem znakowanym europejskimi gwiazdkami. To pomaga umacniać – do spodu fałszywy – mit „ameryki” jako rzeczywistości będącej rajem dla ludzi przedsiębiorczych, opiekuńczych dla wszelkiej lokalności i „maluczkości”, szanującej człowieka i obywatela, przesyconej praworządnością i wysokimi standardami moralnymi.

Mit ten coraz intensywniej zabarwiany jest „antysowiecko”, a zarazem konsumowany drenażowo na użytek interesów USA (zwłaszcza tych zlokalizowanych w regionie Europy Środkowej). Dochodzi do żenująco infantylnych zerwań kontraktów i zawiązywania nowych, dochodzi do kalkowania zawołań nijak nie przystających ani do „profilu” kulturowo-mentalnego dominującego w Polsce, ani – tym bardziej – do helleńskiego pięknoduchostwa europejskiego, które – to trzeba powtórzyć – bankrutuje wobec przemożności pragmatyzmu „rzymskiego” (sieć fortów-garnizonów karmiona w roli „ochroniarza” sieci wyselekcjonowanych nomenklaturowo „faktorii” eksploatujących co się da w całym świecie).

Próby pokazywania alternatywy globalnej w postaci projektów chińskich – natychmiast napotykają opór hunwejbinów i władz z użyciem retoryki antysowieckiej. Próby pokazywania pierwszo-solidarnościowej alternatywy (Samorządna Rzeczpospolita) ośmieszane są jako „prehistoryczne” i PRL-owskie.

 

*             *             *

Pora przejść do konspektu wypracowania „Co robić”. Zwłaszcza, że stało się kilka spraw „poza Polską”, ale dotkliwie Polskę „obchodzących”.

1.       Europa rozpaczliwie broni się przed – znamionującym rozkład „helleńszczyzny” – efektem domina Brexit-u: w mojej ocenie Brytania ma już dość dominacji amerykańsko-niemieckiej i sięga po ofertę chińską, co „się okaże” wyraziściej za jakiś czas;

2.       Oferta chińska jest coraz bardziej i intensywniej „obecna globalnie”, a poszczególne rządy i całe regiony mają – jeszcze nie oczywisty, ale… – wybór między amerykańską „garnizonią” i chińską „giga-spółdzielnią” inwestycyjną;

3.       Zarówno Europa, jak też Ameryka w ostatnich miesiącach pokazują Polsce jej miejsce w przestrzeni międzynarodowej: to jest miejsce lokalnego podpadkiewicza, za którym przez lata będzie się ciągnąć (mniejsza o to, czy sprawiedliwie) ogon służalca, który tak się zapamiętał w serwilizmie, że przydeptuje pięty mocarzom;

4.       Rosja wniosła do przestrzeni międzynarodowej zarówno ideę „bloku anty-amerykańskiego” (BRICS), jak też odświeżoną słowiańską ideę „za wolność naszą i waszą” (Bliski Wschód), i nawet „odium krymskie” nie osłabia atrakcyjności tych idei;

5.       Świat podzielił się – proces trwa, ale przebarwienia już są wszędzie) na obóz amerykański i obóz chiński, a coraz więcej przesłanek wskazuje na to, że w tle tej polaryzacji trwa już regularna wojna (ekonomiczna i teleinformatyczna) między tymi obozami;

Polska w tych „uwarunkowaniach zewnętrznych” lokuje się wyraźnie jako „agentura amerykańska” i szermuje ponad potrzebę argumentacją „antysowiecką”, gotowa jest też do poświęceń budżetowych (nawet kosztem Narodu-Elektoratu, w którym odżyło roszczeniowe pragnienie socjalne).

Dodatkową okolicznością „objaśniającą” jest postawa Watykanu (hierarchii kardynalsko-biskupiej). O ile Obalenie Muru nastąpiło z wyraźnym wsparciem Watykanu dla Ameryki, o tyle obecny konflikt globalny stoi pod znakiem żyrowania przez Watykan tego, co niegdyś „wygaszono” pod postacią Teologii Wyzwolenia: abdykację Benedykta na rzecz Franciszka można – przeginając – interpretować jako porzucenie Europy na rzecz BRICS, choćby dla „nowej ewangelizacji”. Tak też odczytuję wizytę Macrona w Rzymie tuż po pielgrzymce do Waszyngtonu. Moim zdaniem daremny trud: co Ameryka zaoferuje w miejsce dwóch miliardów potencjalnych dusz?

 

*             *             *

Na tle przedstawionych „warunków zewnętrznych” Polska – która nawet jako potencjalny lider Europy Środkowej słabo się sprawuje – mogłaby wreszcie zając się bardziej sobą niż najpierw Europą, a teraz Ameryką.

Odzyskanie powagi dyplomatycznej (tak nazywam znaczenie Polski w grze pośród sojuszy i konstelacji, przy czym nie wiążę tego z doraźnymi problemami prasowo-wizerunkowymi, bo to jest w ogóle problem „murzyńskości” polskiej od pokoleń) powinno rozpocząć się od wyregulowania standardów rodzimych.

Najważniejszym standardem rodzimym jest to, co ogłoszono niegdyś w nazwie Samorządny-Niezależny-Związek-Zawodowy. Nazwa ta zawiera w sobie takie hasła jak „nic o nas bez nas”, albo „każdemu wedle wyobrażeń” czy „nie będzie nikt nam mieszał”. Oczywiście, dosłowne spełnienie takich postulatów byłoby samobójcze, ale – szczególnie w przedświcie kampanii wyborczej 2018 – warto potraktować poważnie ideę samorządności. Urządzanie plebiscytu na rzecz wyboru jednej z parlamentarnych opcji (liberalna-solidarna) mija się z celem, bo wzmocni tylko lojalnościowe przesłanki cementujące „warszawskie” kamaryle.

A jest czas i pora – by miejscowe-lokalne budżety oraz decyzje związane z nowymi przedsięwzięciami-inwestycjami, a także zawiadowanie mieniem komunalnym – stało się udziałem lokalnego aktywu „pozarządowego” (a nie przedmiotem „instrukcji po linii”), przy czym mam świadomość, że nie mogą to być wyłącznie „koncesjonowane” organizacje klienckie wobec administracji lokalnej.

Najprawdopodobniej zresztą jest już w tej sprawie „za późno”.

Drugim co do ważności standardem jest formuła „na swoim” zamiast formuły „u klamki”. Ta druga jest wygodniejsza i ma silną właściwość rozleniwiającą, ale coraz bardziej jest jasne dla Narodu-Elektoratu, że jest ona również pułapką społeczną, bo umacnia mechanizm „kto karmi ten wymaga”.

Trzeba więc, aby sposób zarządzania na swoim (patrz: gospodarstwo domowe) rozszerzyć na obszar sąsiedztwa, wspólnoty, organizacji, firmy, środowiska. Niby są ku temu niezbędne narzędzia formalno-prawne, ale są one naznaczone, cieniowane, podszyte niezdrowym „centralizmem” i nie wcale nie demokratycznym.

To by oznaczało poważniejsze niż się wydaje – wyzwanie ustrojowe: nie RIO, ale wiec obywatelski (niekoniecznie w formule „zbierzmy się na placu”) ma rozliczać administrację lokalną z działań, nie placówki urzędowe, a zgromadzenie sołtysów ma pilnować redystrybucji, czy wspomagania solidarnościowego skierowanego ku wykluczonym, nie kuratorium, a społeczność rodzicielska ma decydować o profilach szkolnictwa, nie fundusz centralny, a kasa wzajemnicza ma decydować o standardach opieki zdrowotnej czy zabezpieczenia rentowo-emerytalnego.

Na to nie jest zbyt późno: niech radnymi zostaną głosiciele powyższego.

Trzecim co do znaczenia standardem rodzimym jest drobna przedsiębiorczość w formule „gospodarstwa społecznego”. W obszarze wytwarzania lepiej byłoby, aby filie uznanych marek „przyjezdnych” zostały zastąpione przez społecznościowe grupy wytwórców. Może potrzeba tu „pomysłu” na to, co się nazywa spółdzielnią, ale zostało skutecznie skompromitowane? W obszarze dystrybucji i podziału lepiej byłoby, aby nie pracodawca i urzędnik (w tym skarbowy) określał „ile komu za co”, tylko całkowicie nowy jakościowo „związek zawodowy” (w rzeczywistości: odpowiednik rady pracowniczo-konsumenckiej).

 

*             *             *

Tu przerwę, lecz róg trzymam.

Zwłaszcza że spodziewam się krytyki nasyconej „antysowietyzmem”. Nie zaboli, skóra mi już w tych miejscach pogrubiała. W odpowiedzi zauważę tylko: skoro ani z rządów formacji „liberalnej”, ani tym bardziej z rządów formacji „solidarnej” nie jesteśmy zadowoleni – to co – do kroćset – czynić należy…?