Czas na wybory konstruktywne

2018-11-05 06:00

 

Kto żył i czytał gazety – wtedy czytało się prasę – ten pamięta głosowania czerwcowe do Sejmu (kontraktowego) 1989. Ich istotą była umiejętność rozpoznania przez głosujących zdjęcia Lecha Wałęsy. Wszyscy głosowali na Wałęsę, w konsekwencji zaś – na bardziej lub mniej nieznane twarze „przypięte” do fotki z tym naturszczykiem politycznym. On firmował wszystko, on też tamte wybory wygrał. Oraz pewien magnat z branży rolno-spożywczej, o nazwisku Stokłosa.

Były to – uwaga – pierwsze wybory negatywne w Polsce powojennej. Głosowanie na Wałęsę oznaczały pokazanie figi z makiem rządzącej wtedy formacji PZPR-ZSL-SD.

Jak Polska długa i szeroka – wszystkie urzędy, organy i służby obsadzone były przez tę formację. Kilkadziesiąt tysięcy menedżerów, urzędników i funkcjonariuszy wpatrywało się w każdy poniedziałek w oczy powiatowych i wojewódzkich namiestników Partii, oni zaś rządzili samowładnie produkcją, eventami, prasą, infrastrukturą, kadrami – wedle instrukcji zawartych w uchwałach zjazdów i konferencji, wedle doraźnych, interwencyjnych wskazań Komitetów Wojewódzkich i Centralnego, wedle sztabowych rozstrzygnięć w Sekretariacie KC i w Biurze Politycznym.  

Zwłaszcza te najwyższe „instancje” – czyli monowładcza kamaryla subtelnie przeżerana przez „frakcje” („spółdzielcze” grupy macherów) – miały najwięcej do powiedzenia i mówiły co chciały, nie zwracając większej uwagi na Kraj i Ludność. Niektórzy wsłuchiwali się w „echa moskiewskie”, inni podglądali „socjalizmy” na Węgrzech, w Czechosłowacji, Jugosławii (rzadziej – w Rumunii, Albanii, Chinach), jeszcze inni łypali okiem na Zachód.

I tak to się kręciło, bardziej w dół niż w górę, a każdy zakręt i wszelkie wyboje na „socjalistycznym szlaku w postępową przyszłość” oznaczał alert kamaryli kierowniczej, coraz mniej trzymający się poręczy, coraz bardziej rozwichrzonej.

I to wszystko  zostało odrzucone w negatywnym głosowaniu na Wałęsę (przeciw Państwu-Ustrojowi-Systemowi) w czerwcu 1989. To było głosowanie w 9 lat po tym, jak Suweren stanął masowo – nie po raz pierwszy w historii – w poprzek realiom socjalizmu domniemanego, zwanego dla niepoznaki realnym.

Karą za tę straceńczą naiwność Suwerena była Transformacja. Suweren – który dotąd dzielił się na parafialno-rolniczą prowincję, wielkoprzemysłową klasę robotniczą, semi-dysydencką inteligencje oraz Nomenklaturę – teraz został radykalnie przebudowany i już po kilkudziesięciu miesiącach dzielił się na dziadostwo bez środków do życia, masy biedniejących-pracujących, nowobogackich rwaczy-chwytaczy i – a jakże – ratująca etosy z pożaru inteligencję oraz staro-nową Nomenklaturę.

To było zupełnie inne społeczeństwo niż to, które zrodziło wcześniej październiki, marce, grudnie, czerwce, sierpnie. Docierało do nielicznych, że głosowanie negatywne „w ciemno” – to gwarancja porażki i niemal pewny „survival”, do którego dopłacamy MY, a nie ONI.

Jeśli Epanastasi rozumieć jako masowe wystąpienia negujące system-ustrój – to Transformacja polska zaliczyła trzy znaczące, firmowane nazwiskami Tymińskiego, Leppera i Kukiza. Były one dużo słabsze niż Solidarność – ale pokazały jasno tzw. Władzy, że idzie złą drogą. Władza miała jednak co innego na głowie i chętnie przystawała na rozwiązania zastępcze, które z punktu widzenia Suwerena oznaczały wachnięcia od krańca do krańca: od post-solidarności ku post-komunie, potem ku buzkowiźnie, potem ku kanclerstwu, potem ku IV Rzeczpospolitej, na koniec ku tuskowiźnie i ostatnio ku kaczyzmowi. Wrażliwych na słowa przepraszam za skróty myślowe.

Kaczyzm okazał się nie w smak tuskowitom. Bo w międzyczasie utrwalił się w Polsce podział na dwie zasadnicze grupy interesów globalnych: pro-europejską i pro-amerykańską (gdzieś zapodziała się grupa pro-chińska o twarzy prorosyjskiej).

Epanastasi KOD-ownicze, które w pierwszym podejściu, tuż po 2015, przegrało z kretesem próbę tuskowickiej rekonkwisty – sięgnęło po skompromitowane w 1989 roku „wybory negatywne” i na przystawkę wciągnęło w to „nieobecną” od kilku lat w poważnych grach łże-lewicę: część tej lewicy wessało „na sztuki” (Nowacka, Biedroń i kilkunaścioro pomniejszych), część zaś zbajerowało jak pierwszych naiwnych (Czarzasty i drobnica).  

Kraj – właśnie się dowiadujemy ostatecznie – został podzielony jak niegdyś: wtedy wielkoprzemysłowa klasa robotnicza była arystokracją „ponad” robociarstwo powiatowe, teraz inteligencja wielkomiejska puszy się ponad powiatowo-parafialną.

To jest podział wróżący wojnę domową. Nie żartuję. Co innego dzielić się „wedle Wisły” na „prozachodnich” i „kruchtowych”, a co innego opanować wielkie miasta jako – w planach – ośrodki kolonizacji regionów. To długa opowieść, ale wystarczy pokazać, jak wokół Warszawy, Lublina, Poznania, Opola – i tak dalej – interesy gmin-powiatów podporządkowywane są interesom aglomeracyjno-metropolitarnym, rzucającym aglomeracyjny cień na prowincję, siejąc w niej niewygody, używając „wianuszków okołomiejskich” dla celów im obcych i kosztownych dla nich.

Zwłaszcza, że ten podział nie jest przypadkowy, tylko dzieli Kraj na Europę i Amerykę. Te zaś mają ostatnio „nie całkiem po drodze” i stoją w zwarciu.

Chociaż... Ja już pisałem, ale powtórzę: kto wie, jak w Warszawie ważny plac centralny przekazano Wojewodzie, ten zrozumie, że dużymi miastami i tak będzie rządził Rząd. 

Piszę to niemal w wigilię Święta Stulecia Niepodległości. Zła wróżba, proszę ja Was, zła ona jest.