Cza robić komitety. Cza robić…

2018-07-24 08:15

Cza robić komitety. Cza robić…

Tak jak na świecie coraz więcej ludzi rozumie, że od ładnych kilku lat trwa już otwarta wojna między Ameryką a Chinami – tak w Polsce już jest jasne, że nijak nie dojdzie do narodowej zgody sił Transformacji (zmiany wszystkiego tak, by nic się nie zmieniło) i sił Odrodzenia (sanacji, która jak szczepionka wymaga by najpierw się zarazić). Po obu stronach mamy do czynienia z „czynnikiem totalnym” i o dyplomacji w białych rękawiczkach – nawet szkoda gadać.

W konflikcie globalnym przegrywa przede wszystkim – jako niespodziewanie peryferyjna – staro-europejska wizja Demokracji i Wolności. Strona amerykańska plugawi te pojęcia depcząc Pełnię Doskonałości (Pleroma, Πλήρωμα), wszczynając coraz to nowe wojny i eskalując zbrojenia oraz rozstawiając po świecie swoje granaty i podglądacze, strona chińska ponad te wartości wynosi Zasadę, czyli ład oparty na humanitarności (Ren) i sprawiedliwości (Yi). Dla nas, Słowian, którzyśmy w helleńskiej tradycji nie rodzili się, ale ją przyswoiliśmy, zarówno łże-idee amerykańskie jak też socjalizm z chińską specyfiką – są dopiero „do nauczenia się”, choć już, niecierpliwie, dokonujemy wyborów.

W konflikcie wewnątrz-polskim przegrywa idea i zarazem fenomen Solidarności. Nurt ten – dojrzewający od Października’56, poprzez Grudzień’70 i Czerwiec’76, aż eksplodował – w drugiej próbie – latem w roku 1980, sam siebie pogrzebał po roku 1989, dając i ochronę, i przyzwolenie siłom antyrobotniczym. Siły te uczyniły Polskę „swoim folwarkiem”, osobliwą „terra nullius” – i uśmierciły wszelki ruch robotniczy. Sama Solidarność rozkleiła się, rozwarstwiła na etos chrześcijański i etos „antykomunistyczny”, które to dwa etosy raz na jakiś czas ktoś próbuje skleić słabej jakości butaprenem i ściskać imadłem. Z marnym skutkiem.

Czasy są takie, że coraz trudniej jest udawać, iż losy polskie są niezależne od losów świata, że sami sobie poradzimy, przerzucając przez płot kogokolwiek. W którąkolwiek zechcemy iść stronę – musimy oprzeć się na jednej ze stron konfliktu globalnego.

 

*             *             *

No, właśnie, czasy są takie… nie ma już miejsca na "le devoir de réserve" – na obowiązek powściągliwości. Zresztą, zapalczywość polskich stron konfliktu przeszła już w stan niepowstrzymania i dobrze się to nie skończy. Używam sformułowania francuskiego, bo gdzie jak nie we Francji szukać praźródeł choćby „Déclaration des droits de l'homme et du citoyen” z 1789 roku…? Francuzi, zdolni swego czasu do chłopskiej Frondy, do zburzenia Bastylii „dla hecy”, do rozwydrzonej sprawiedliwości gilotynowej, do Komuny Paryskiej, do eksportu Statui Wolności za Wodę – najlepiej wiedzą, co znaczy zalecenie umiaru, wyważenia, roztropności.

Zacytuję człowieka ważnego w czasach PRL jako dysydent: „Dążenie do pełnej, absolutnej sprawiedliwości jest jednym z największych i najbardziej niebezpiecznych marzeń człowieka (…) Najbezpieczniej jest uświadomić sobie, że niemożliwa jest sprawiedliwość poza miłością, a więc przeciw człowiekowi. A człowiekiem jest każdy – i komunista, i burżuj, i nacjonalista, i Polak, i Żyd”.

Ten sam człowiek – po latach spędzonych „pod celą” za przewiny polityczne, zdolny był do refleksji, jakże dalekiej od mściwości: „Demokracja to taki ustrój, który gwarantuje nam, że nie będziemy rządzeni lepiej niż na to zasługujemy”. Albo: „Jedyną drogą do kierowania własnym życiem jest aktywne przekształcanie otaczającego nas świata przedmiotów, relacji łączących nas z partnerami i wreszcie – świata stosunków społecznych. Swe życie zmieniać możemy pośród innych, dla innych i wspólnie z innymi”. I do innej, bardziej znanej: „Zamiast palić komitety – zakładajcie własne”.

 

*             *             *

No właśnie: to ostatnie powiedzonko stało się „pacierzem” Komitetu Obrony Robotników, powstałego po wydarzeniach ursuskich-radomskich, jako pierwsza inicjatywa wzajemnicza w przestrzeni politycznej.  Wystąpiłeś we wspólnej sprawie i wpadłeś w tryby fałszywego, opresyjnego wymiaru sprawiedliwości – pomożemy ci my, których ten los na razie ominął, pomożemy twoim bliskim, którzy nie są winni niedoli, jaka na nich spadła poprzez twoje uwięzienie. Czyż można było wtedy celniej ugodzić aparat represji w słabiznę?

Wiele lat potem, w sytuacji beznadziejnej wobec transformacyjnego walca gniotącego wszelką robotniczość i dumnego z rwactwa wypierającego etos przedsiębiorczości – powstał Komitet Pomocy i Obrony Represjonowanych Pracowników, platforma nieformalnego porozumienia kilkudziesięciu organizacji i swobodnych grup, wyrażająca najczystszą ideę sierpniowej Solidarności, tej uratowanej po pierwszej sierpniowej decyzji o powrocie do pracy, bo „Gdańsk” już swoje ugrał.

Niestety, zarówno robota KOR jak i robota KPiORP były rachityczne w skutkach, choć potrzebne ku pokrzepieniu serc: machina ustrojowa zarówno w PRL, jak i w III RP umiała z wielką wprawą odradzać swoją „nieszczęścionośność”, niczym hydra wielogłowa.

Na swoje rzeczywiste spełnienie czeka kolejna inicjatywa, Komitet Obrony Pracowników, zrodzona w Bełchatowie, choć – podobnie jak wcześniej KPiORP – „zagospodarowana” podczas późniejszego zebrania w Łodzi. Taka jest już widać natura Komitetów, że kończą swój żywot przepoczwarzając się, liniejąc…

Jestem niegdysiejszym współ-inicjatorem zarówno KPiORP, jak i KOP. Wiem co mówię, kiedy ubolewam nad intrygami ćwiczonymi tam, gdzie potrzebna jest jedność. Oglądam – nie zawsze od wewnątrz – rozmaite związki zawodowe i „komitety” czy „inicjatywy” albo „oburzenia”, które wyrastają jak grzyby po deszczu – i zawsze znajdują „dobry powód”, by zdechnąć w zapomnieniu. Albo są zastępowane przez formacje „totalne” w działaniu, ślepe na wszystko, byle zlinczować ONI-ych.

Wszystkie one są coraz słabsze już „na wejściu”, a początkowy entuzjazm plącze się potem między własnymi odnóżami, które mnożą się jak u stonogi.

 

*             *             *

Marzy mi się „komitet”, który przestanie „na wejściu” selekcjonować chętnych wedle przynależności, racji ideowych, wykształcenia, doświadczenia – tylko wystąpi jako pospolite ruszenie na rzecz Sprawy, pisanej Dużą Literą, czyli wolnej od uprzedzeń, stereotypów, zapalczywości, pośpiechu, od „ważniaków” i od „trędowatych”.

Marzy mi się „komitet”, który nie będzie epatował obojętnych na wszystko „szaraków” jakimiś kolejnymi słowami-wytrychami, tylko weźmie się do zwykłej roboty dla zwykłych szarych ludzkich spraw. Bo te mają się – jak zwykle – najgorzej.

Ustrój sobie poradzi. Każdy ustrój. Czego nie da się powiedzieć o ludziach w taki ustrój – jeden z drugim – wpisywanych kolejnymi reformami, kolejnymi obowiązkami do udźwignięcia „ku chwale przyszłych pokoleń”. Jakoś zawiadowcy reform nie mają ochoty czekać – ze swoimi chwałami i tantiemami – do owych przyszłych pokoleń, tylko przypinają sobie ordery i przysposabiają „stołki” od zaraz, bo im się należą.

Marzy mi się zatoczka: żegluj śmiało, świat jest wielki, a kiedy zapragniesz przyjacielskiej rozmowy o sprawach najważniejszych, i dłoni pomocnej zapragniesz – wbijaj do nas jak w dym.

Marzy mi się zatem Komitet Obrony Maluczkich, przed wszystkim, co na nich dybie.