Co stacja to bajka. Ale nadal jesteśmy w metrze

2018-02-04 10:18

 

Co tu gadać: metro to jest ludzkie kretowisko: głęboko w ziemi zaryte kanały, a pomiędzy nimi – bardziej lub mniej udane kopce stacyjek. Rozhuśtane wagoniki telepią i poniewierają pasażerami, którzy dają się wozić wedle rozkładu i nie patrzą w okna, bo i tak nie wypatrzą tam normalnego świata, tylko ten spreparowany przez budowniczych.

Znalazłem na to sposób: podróżuję po stacjach metra polityki, ale autobusem naziemnym, z panoramicznymi szybami. Po czym zanurzam się w kolejną stacyjkę, popatrzę co i jak – i wracam na powierzchnię, znów do autobusu. Z tej perspektywy widzę „wszystko”.

W ostatnich miesiącach gościłem (najczęściej  w dalszych szeregach) na takich stacjach „różnej wielkości” i niejednakowo zanurzonych w „podziemiu”, jak Stowarzyszenie Ordynacka, Narodowa Wolna Polska, Stowarzyszenie Spadkobierców Kombatantów II Wojny Światowej, Polska Partia Socjalistyczna, Inicjatywa Polska, Rada Dialogu i Porozumienia Lewicy, Komitet Obrony Demokracji, Ruch Sprawiedliwości Społecznej, Ruch Odrodzenia Gospodarczego, Zmiana (przystanek wciąż w budowie), a nieco bardziej dyskretnie – bez ruchomych schodów na peron – Polskie Stronnictwo Ludowe, Prawo i Sprawiedliwość, Razem, niektóre drobniejsze stacyjki zawiadowane np. przez obrońców praw lokatorskich albo pracowniczych. A i to nie wszystko.

Podejrzliwych uspokajam: relacje z moich odwiedzin znaleźć można wyłącznie tu, w blogosferze, nikt ich w mrocznych przechowalniach nie wmontowuje w szare skoroszyty, nie opatruje stemplem „poufne” czy jakimś pseudonimem TW.

Każdy zrozumie, że to nie jakieś kuriozalne niezdecydowanie moje, tylko dążenie do „wiedzy u źródeł” powoduje te moje wyprawy. Jedno z tych ugrupowań wybrałem jako swój „adres polityczny”, i choć to nie jest tajemnica – to uchylam się od wyjaśnienia, które to ugrupowane. Takie są moje prawa i taka powinna być zasada.

Kto kiedykolwiek był w metrze moskiewskim – ten pojmie w lot, czego należy mi zazdrościć. Każda ze stacji to odrębna sztuka wnętrzarska i odrębna muzyka z megafonów. Ludzi niby podobni – ale też inni. O innych sprawach podśpiewujący pod nosem czy poszeptujący. Wszędzie, dokąd się udaję, mam znajomych, których szanuję. Jakże mógłbym „notować” w skrytości przed nimi…?

Podróże kształcą, rozwijają wzrok, słuch i powonienie oraz wrażliwość na temperaturę. W polityce to ważne.

 

*             *             *

Dziś byłem na IV Kongresie Rolnictwa RP, albo inaczej – uwaga, długa nazwa – Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych Rolników i Organizacji Rolniczych. Wyborna stacyjka. Jedna z tych, które pozostały po Andrzeju Lepperze i żyją własnym życiem.

OPZZRiOR – to organizacja „krytycznych pretendentów”. Przywódca tego ugrupowania to człowiek niepokorny, z trudem panujący nad emocjami, choć już otrzaskany z „polityką”. Prowadzi swoją drużynę po wąskiej grani między podskakiewiczowską wrażliwością na „brzydactwa ustrojowe” a obywatelską skłonnością do współpracy z Rządem w „popychaniu spraw naprzód”. Jego „branża” to „wieś i rolnictwo”, ale rozwiązania tam projektowane nadają się do szerszego zastosowania. Zresztą, pojawiłem się tam (jak zwykle w dwudziestym szeregu) jako współ-autor oddolnego pomysłu o charakterze wzajemniczo-kooperatywnym.

To jest środowisko żywe, zadziorne, pełno „interesów” rozumianych pozytywnie: każdy ma jakiś pomysł na leczenie tego co słabuje albo na zupełnie nowe „sadzonki” społeczne. To nie kierownictwo wymyśla tu inicjatywy programowe – tylko poszczególne „sitwy”: drobiarska, rybacka, futerkowa, myśliwska (opozycyjna wobec post-PRL-owskiego związku łowieckiego), itd., itp.

W tym środowisku walczy się o unijne zrównanie polskich rolników z europejskimi pod każdym względem, o ochronę polskich branż przed lobbystami, o to, by komornikom zabronione było egzekwowanie „konia, jałówki i maciory”, ale też tego, co jest esencją gospodarstwa, bez której rolnik zamieni się w piwosza albo wisielca. Oto, by ziemia polska (np. po-PGR-owska) nie była sprzedawana, tylko dzierżawiona według przetargów, żeby okręgi łowieckie dbały o przestrzeń, w której działają, a nie „doiły” jej. Prędzej czy później – każda taka inicjatywa staje się ustawą, a jeśli nie – „maszeruje się” na Warszawę, np. gwieździście. O status gospodarstwa rodzinnego, który to status podupada na skutek wieloletniej „rynkowej arogancji”.

Połowę Kongresu zajęły nieplanowane w grafiku dnia, za to aż do bólu konkretne debaty-panele Spontaniczne: ludzie z sali dawali kartki z rozwiniętymi pytaniami, segregowane potem tematycznie na oczach wszystkich, a rozmaici eksperci, aktywiści i rządowcy wspólnie, w rzeczowych argumentach, dochodzili do jakiejś konstruktywnej racji lub demistyfikowali „legendy” lobbystów zagranicznych.

Słowo „wykluczenie” nie padło w rozmowach ani razu. Bo tu się nie walczy z wykluczeniami, tylko przyjmuje się do grona każdego, kto chce coś zdobić we własnym i zbiorowym interesie. Mamy zatem samorządność w najlepszym wydaniu. Wyklucza się ten, kto pozostaje w roli kibica i czeka na mannę z nieba. Twardo, konkretnie tu się żyje i działa.

I jeszcze mała uwaga: kiedy ktoś z mikrofonem zwracał się z pytaniem czy uwagą do byłego ministra czy aktualnego urzędnika, albo do Przewodniczącego OPZZRiOR – to oni wstawali, okazując szacunek mówiącemu, choć bywało, że mu potem odpowiadali „uderzeniowo”.

Przyjemnie jest po takim Kongresi wrócić na "powierzchnię", gdzie wszystkie stacje metra - to tylko budki z napisami partyjnymi.

Jest od kogo się uczyć.