/fragment książki "Z wizytą w Polsce"/

 

Cokolwiek Przybysz wie o Polsce, kiedy do niej przybywa po raz pierwszy, cokolwiek wie z przewodników i gazet – niech zapomni na chwilę, bo się tu zgubi.

 

Nie każdy Przybysz ma na to czas, ale zalecam każdemu, by pomieszkał przez tydzień w zwykłej wiejskiej chacie, przeznaczywszy „na życie” 100-200 złotych tygodniowo. To może być chata na Mazowszu, w Wielkopolsce, w Małopolsce, na Śląsku, Podhalu, Kujawach czy Kurpiach, w Łowickiem albo na Żuławach czy Suwalszczyźnie, a może Mazury czy Warmia albo Zamojszczyzna czy Bieszczady. Są też do wyboru Kaszuby, Lubuskie, Świętokrzyskie, Podlasie, Opolszczyzna, Pogórze Sudeckie, Pomorze. Chata nie musi być drewniana i siermiężna, ale niech to jednak będzie chata. Gdzie życie toczy się w największej izbie, czyli w kuchni. Wieczory zaś spędza się na rozmowach i śpiewach oraz biesiadach albo gawędach, a nie przed telewizorem czy komputerem.

 

Nie, on tam niczego szczególnego przez tydzień nie wypatrzy, zwłaszcza że będzie traktowany jak gość (a może nawet jako „obcy”). Ale w takich miejscach czas płynie inną miarą, niż w wielkomiejskich hotelach. Ja tak żyłem kilkanaście lat dziecięcych i chłopięcych, aż poczułem całym sobą, że moja krew jest z nazwy polska, a z przeznaczenia ludowa. Nie, nie jestem członkiem żadnej partii ludowej. Ale należę do polskiego Ludu i oznacza to coś zupełnie innego, niż przynależność do Narodu. Na Naród składają się mega-więzi pomiędzy Ludem, Inteligencją, Wielmożami, Salonowcami, Dziedzicami,  Ludźmi Interesu, Parweniuszami oraz Dzianymi i Szemrańcami. Kiedy zaczyna się wizytę w Polsce od innej warstwy niż Lud – jest się skazanym na skrzywione spojrzenie na Polskę. Nie każdego to interesuje, ale podpowiedzieć warto. Z dowolnego hotelu w dużym mieście do chaty ludowej jest w Polsce nie więcej niż 70 km, a bywa i 30 zaledwie.

 

Swoją polskość dumnie nosi około 20 milionów Polaków. Drugie tyle przyznaje się do polskości, kiedy zostają o to zapytani, albo po prostu wiadomo to o nich i nie ma sprawy. I jeszcze raz tyle wie, że są Polakami, ale mają z tym jakiś problem, najczęściej dlatego, że na stałe mieszkają-przebywają w jakimś innym kraju: w Ameryce, Rosji, Argentynie, na Ukrainie, w Niemczech. Chyba nie ma kraju na świecie, gdzie nie słychać w domu polskich słów.

 

Niech też Przybysz zastanowi się, dlaczego 1/3 Polaków ma problem ze swoją polskością lub wręcz mieszka poza Starym Krajem, w pulsacyjnie powtarzających się emigracjach od setek lat, „za chlebem” i „za normalnością”. Ja myślę, że wiem, ale nie będę podpowiadał.

 

Przeciętny mieszkaniec Polski za punkty graniczne uważa Karpaty i Sudety na południu, Odrę na zachodzie, Bałtyk na północy i Bug na wschodzie. Bardziej precyzyjnie: Polska leży w obrębie zarysowanym przez wyspę Wolin, ujście Nysy Łużyckiej do Odry, tzw. Worek Turoszowski, Tatry, Bieszczady, Roztocze, Puszczę Białowieską, Suwalszczyznę, Żuławy, Kaszuby. Wewnątrz tego zarysu jest kilka polskich miast esencjalnych, takich jak chocby: Poznań, Warszawa, Katowice, Łódź, Kraków, Wrocław, Płock, Sieradz, Łowicz, Lublin, Toruń, Częstochowa, Zakopane. Symbolem Polski jest Wisła (na jej zarysie oparte jest Rodło) oraz Orzeł Biały (o którym powiadamy, że nie jest drapieżnikiem, choć ma pańskie maniery). Trzy pieśni stanowią kanon Polaka: Bogurodzica, Mazurek Dąbrowskiego i „Nie damy ziemi skąd nasz ród”. Może warto wspomnieć pieśń nową, choć już ponad 20-letnią, „Żeby Polska była Polską”?

 

Polska to kraj ludzi dumnych, niepokornych, rozbisurmanionych, zdolnych do porywów w pracy i w boju, ale też chętnych do uciech, którym oddają się bez pamięci, kiedy pora. Mają skłonność patosu i egzaltacji, ale też do śmiechu i facecji, zbytków, krotochwil, psikusów i figli. Z ciągotkami do nieporządku, anarchii. Umiejących się zebrać (kupą, mości panowie) dla jakiegoś czynu epokowego albo psotnego i hultajskiego. Na co dzień mających wciąż nowe do siebie pretensje. Ceniących swobodę i sobiepaństwo. Lubiących żyć próżniaczo, choć nieobca jest im nędza. Szlachetnych z urodzenia i natury, bez wyjątku, ale też zdolnych do podłości i zdrady, kiedy się pogubią. Z wielkim o sobie mniemaniem, czasem nie mającym pokrycia w osiągnięciach lub choćby w rzeczywistej wartości swojej. Powoli zamiera swoisty polski kult Starca i zainteresowanie Gawędą. Zamiera też tradycyjna kultura kabaretowa i klubowo-piwnicowa, w jej miejsce przychodzi jakieś takie coś…, co jest biletowane komercyjnie i masowe.

 

Nie zawsze tak było. Kiedy ziemie polskie zaczęły być ogromadzane w jedną całość, ich ośrodkiem było Gniezno (a w legendzie Kruszwica nad jeziorem Gopło). Stąd mieczem torowaliśmy sobie drogę ku Bałtykowi, Odrze, Sudetom, Rusi (dziś Ukrainie), Mazowszu. Odkrywszy swoją barbarzyńskość (a to jest pierwszy krok ku ucywilizowaniu) – najwięksi nasi władykowie zaczęli politykę międzynarodową: najpierw się ochrzcili i pożenili z obcymi pannami (swoje i tak mieli na podorędziu), potem zaczęli przenosić na swoje włości rozwiązania architektoniczne, wyposażeniowe, wojskowe i administracyjno-państwowe, jakie im się spodobały u innojęzycznych sąsiadów. Swoich rozwiązań nie eksportowali, co jest najlepszym dowodem na to, że Polska jako Kraj i Ludność zarządzana państwem – jest owocem oswojenia jej władyków kulturami „skąd-inąd”.

 

Odtąd polska kultura – czyli wszystko, co się wiąże z polskością – to ludowość wzbogacona o rozmaite „produkty z importu” spolszczone wedle naszej ludowości. Jest faktem, że kilka tysięcy wybitnych polskich postaci – wiele z nich o nazwiskach niesłowiańskich – wniosło do dziedzictwa światowego całkiem oryginalne, rozpoznawalne dzieła i wartości, ale jest też faktem, że inspiracje czerpano po równo z rodzimej ludowości i z przyswojonych smakołyków świata, zwłaszcza Germanii, Galii, Italii, Rosji i Orientu w wydaniu tatarsko-tureckim.

 

Dojrzalsza państwowość polska obrała sobie za miejsce główne miasto Kraków, które uczyniła miastem murowanym, uniwersyteckim, świątynnym, kupiecko-rzemieślniczym. Stąd emanowała polskością – z jej wspaniałościami i okropieństwami – na północny wschód (ostatecznie wchodząc w unię polityczną z Wielką Litwą) oraz na północny zachód (ostatecznie przegrywając znaczną połać Piastowizny z żywiołem germańskim) a także na południe (bratając się z Madziarami, Słowakami i Rumunami, potykając się z Czechami i Austriakami).

 

Polska wpisana już na stałe w światowe annały przeniosła swój punkt ciężkości do Warszawy, ale racje, jakimi się kierowała, są dla mnie niejasne, choć podręczniki są obfite w słowa rozmaite. Polska warszawskiego chowu, pośród kilkusetletniej bohaterszczyzny i sowizdrzalstwa, ostatecznie przestała istnieć jako samodzielny podmiot polityki międzynarodowej, i to aż na 123 lata, a odzyskawszy niepodległość na początku XX wieku – nie potrafi jej dobrze zagospodarować po dziś dzień.

 

Mamy za sobą dwudziestoletni epizod międzywojenny, który patrioci i politycy wynoszą pod niebiosa, ale który w istocie był długim ciągiem dowodów na to, że poza szlachetną i wrażliwą duszą oraz rozdemokratyzowanym sumieniem – niewiele jesteśmy w stanie zaoferować sobie i światu. Po ponad stuleciu nieistnienia weszliśmy dokładnie w te same rozharcowane buty, w jakich Rzeczpospolitą pogrzebała carska Rosja, pruska Germania i wielokulturowe Austro-Wegry. Po II wojnie światowej mocarze globalni oddali nas „pod opiekę” stalinowską, przez co nabraliśmy rozumu i zajęliśmy się – z różnym skutkiem – umacnianiem państwowości i gospodarki.

 

Ostatnie dwudziestolecie Polski, przełom II i III Tysiąclecia – to czas nierazbierichy, tumultu i podchodów, który politycy sprzedają maluczkim jako czas niebywałego rozwoju w warunkach suwerenności i niebywałego oświecenia Władców. Co do tego zdania są podzielone jednak, ja na przykład uważam, że z impetem zmierzamy wstecz, w wielu wymiarach.

 

Dwa groźne procesy wyniszczają polską kulturę: jeden to śmieciowa urbanizacja, drugi to szwung cepeliowski.

 

Urbanizacja śmieciowa jest charakterystyczna dla krajów określanych jako Trzeci Świat. Buduje się byle co, byle gdzie, byle jak, byle tylko pomieścić prowincjuszy szukających swoich nowych nadziei w mieście. Potem, kiedy miasto już nabiera cech miejskich, zaczyna się porządkowanie tego i uładzanie, ale całkowita urbanizacja we właściwym sensie tego słowa – nie jest już możliwa. Zawsze zatem poza „starówką” i „centrum” oraz ostatnio „dzielnicami ekskluzywnymi” – mamy miasta dziadowskie pod każdym względem, niezależnie od tego, jaka ideologią kierują się władcy. W takim mieście śmieciowa jest też cała „miastowość”, rozumiana jako wielośrodowiskowy tygiel kulturowy (i subkulturowy) oraz jako swoiste aplikacje cywilizacyjnych osiągnięć świata. Jednym z niezapomnianych obrazków niech będzie linia wysokiego napięcia przebiegająca nad działeczkami państwowych Ogródków Działkowych. Takich formuł „miastowych” mógłbym wymienić kilkadziesiąt, i są one do szpiku kości polskie.

 

Szwung cepeliowski natomiast (vulgo: cepeliada), to jest coś w polskiej kulturze, co wywodzi się najpewniej z Krakowa, a rozlazło się po Kraju w wypaczonej formie. „Cepelia” – to nazwa starej firmy, sieci sklepów, która została powołana, by przybyszów i krajan oswajać z polską kulturą ludową, poprzez rękodzieło artystyczne, wystawy, niekiedy występy. Efekt jest „mieszany”: twórcy ludowi zaczęli komercjalizować swoje talenty. Znam rzeźbiarzy „ludowych”, którzy rocznie wytwarzają po kilkadziesiąt, kilkaset identycznych rzeźbiątek, te zaś „dobrze schodzą” w cepeliach i ośrodkach wypoczynkowych oraz na bazarach. Ale też znam teatralną sztukę Wyspiańskiego „Wesele”, znam „Halkę” Moniuszki, znam twórczość dawnych Skaldów (ha, ha, nazwa „skald” nie jest z polskiej mowy) czy Kazimierza Grześkowiaka, dziesiątków innych wybitnych artystów wielu pokoleń, a nawet żyjący wciąż serial telewizyjny „Ranczo” i biegunowo odmienny „Kiepscy”. Z drugiej strony wspomnijmy o „Chłopach” W. Reymonta czy „Konopielce E. Redlińskiego. No, i Pan Tadeusz Mickiewicza Adama, a jakże! Polski epos narodowy! To wszystko mieszczę w pojęciu szwungu cepeliowskiego. Zacnego, ale wciąż przerabianego na sieczkę.

 

Procesy te drążą Polskę niepostrzeżenie, ale konsekwentnie. Warto – ja już tu tego nie uczynię – przyjrzeć się Polsce 1950, potem 1960, potem 1970, 80, 90, na koniec 2000 i 2010. Degradacja, degeneracja, dezintegracja. Resztę – niech sobie Przybysz Szanowny dośpiewa.