Biezprizornyje

2010-03-04 12:12

Biezprizornyje

/biezprizornyje (pozostający bez opieki) – tak nazywa się w Rosji osoby zupełnie nieletnie pozbawione nie tylko normalnego życia rodzinnego, ale też – najczęściej – stałego miejsca noclegu: niekoniecznie są to sieroty/

 

Trudno będzie w to uwierzyć Weteranowi (kto czytał „ruska w czapce”, ten wie o co chodzi), ale miałem taki zwyczaj, że w podróżach po Rosji zbaczałem z magistrali (szosy wytyczonej od metropolii do metropolii, od krańca do krańca Rosji) i oddalałem się od głównego szlaku na kilkadziesiąt kilometrów, aż cały zanurzałem się w prawdziwą Rosję, nazywaną niekiedy „głubinką”. Były takie czasy, że podróżnikowi (czyli niegroźnemu „obcemu”) wypadało zatrzymać się w jakimś miejscu i zagadać o byle co, może wody poprosić, albo zapytać o nocleg w „zabiegałce” (taka mini-karczemka barowa z tanim jadłem).

 

Po minucie rozmowy, bez konieczności oznajmiania się, bywa jasność: podróżnik ma ochotę zatrzymać się tu na jakiś czas. Znajdowało się zawsze jakieś miejsce, i na pewno nie był to hotel, a nawet pensjonat czy „kwatera prywatna”. Po prostu w każdym zaułku Rosji jest zawsze jakieś domostwo, o którym wiadomo, że znajdzie się miejsce dla potrzebującego.

 

Telewizor – jeśli jest prąd – swoje, swoje też prijomnik (radio), gazety jak zawsze – ale prawdziwa informacja ze świata – to informacja od podróżnego. Dobra to informacja, bo naoczna, podana bezpośrednio i zawsze przyozdobiona opowieścią. No, i jeszcze można dopytać, tego luksusu nie dają dostępne media.

 

Zatem – Weteranie – jest kilkadziesiąt miejsc w głubince, gdzie można zapytać o wąsatego Polaka, który przed paroma laty zabawił tydzień, może dwa, zanim się zabrał i tyle go było. Na przykład w tiumienskoj obłasti.

 

Kiedy pierwszy raz „pieriesiekajesz” Ural, doznajesz samych zdziwień. Nie są to góry wysokie ani groźne w wyrazie. Szosa nie wije się między graniami, jak w Karpatach. Bardziej to przypomina Góry Świętokrzyskie, tyle że rozleglejsze. Łagodnie dojeżdżasz do wielkiej polany, a na horyzoncie wyłania się masywny, betonowy napis. Nieco przysłonięty drzewami i widziany „od tyłu”. Kiedy go mijam – jakieś kilkaset metrów dalej widzę takie same litery, wielkości czterech słoni, układające się w betonowy napis АЗИЯ. Uwierzcie: robi to na każdym wielkie wrażenie. Odwracam się, zatrzymawszy samochód: ten napis z tyłu to ЕВРОПА. Czyli jestem na wielkiej polanie pomiędzy dwoma geograficznymi kontynentami. Gdybyć był o kilometr w lewo albo w prawo – w skali Globu to zaledwie milimetr – to jednak nie masz tego poczucia, że dzieje się ważna rzecz w twoim życiu. Przekroczenie Równika czy Koła Polarnego nie jest tak mocne emocjonalnie, choć wiąże się za pierwszym razem ze zwyczajowym ceremoniałem, a tu nawet nikt nie przymierza się, by cię w tyłek kopnąć! Po prostu przeżywasz w sobie tę wielką, choć ulotną chwilę. Jedyną w życiu, niepowtarzalną.

 

By ponapawać się Uralem, zanim „zjechałem” do Czelabińska, skręciłem w świat pusty i odludny, gdzie wyraźnie widać różnicę między wsią (dieriewnia, samowystarczalna społeczność, sklepy, bary, administracja, ew. kino, zakłady pracy, kołchoz lub sowchoz), chutorem („zamieszkały punkt” na pustkowiu, wymagający zaopatrzenia z zewnątrz) i „raboczim pasiołkiem” (osada powstała jako filia „przemysłu”, np. drzewiarskiego czy rybackiego).

 

Jak zwykle zamieszkałem pośród ludzi serdecznych i ciekawych świata. Możnaby zapytać Europejczyka (prawdziwego, z Iberii, Brytanii, Germanii, Galii czy Italii), czy wyobraża sobie życie z dala od wszystkiego, do czego przywykł, w gronie około 40 osób, na diecie skromnej i nie urozmaiconej, zakrapianej samogonem, a najbliższy podobny chutor – ze trzydzieści kilometrów stąd. I czy uznałby to wszystko za oczywiste i naturalne, tak jak uważają Rosjanie, zarówno ci zamieszkali w chutorach (tak myślą o swoim statusie) jak też ci z milionowych metropolii (tak myślą o tych z głubinki: ciężko, ale tak już jest). Najbardziej doskwiera brak prądu, a zatem wszystkiego, co prąd ze sobą niesie. Za to ludzie są bliżej siebie.

 

Któregoś wieczoru, kiedy już wpisałem się w tutejszą społeczność (po trzech dniach gość staje się domownikiem, ma swoje obowiązki i prawo do samodzielnego programowania sobie czasu), siedzieliśmy w kilkanaście osób w „mojej” chacie. Zajadaliśmy bliny z warienijem (małe mączne placko-naleśniki z konfiturami) i gaworzyliśmy o sprawach tego świata. Byliśmy w takim nastroju, kiedy duszy jest tęskno za nie-wiadomo-czym, świat zaś raczej szaro się jawi, i tylko nie ma konkretnego powodu, by zapłakać.

 

I powód znalazł się. Nastia, prawie czterdziestoletnia matka trzech zuchów (ojcowie gdzieś tam hulają po świecie), zaczyna głośno i ze szlochem żalić się na swój los, który jej dziecko zabiera na zawsze. Co ci, Nastia?

- Rinat ujezżajet, pastupajet w tiechnikum, tieriajem (tracimy) jego!

- tieriajesz?!? wied’ (przecież) nie umirajet on, czietyrnadcat’ liet jemu!

- da, Jan, no on nawsiegda uchodit!

- durna ty, Nastia, on-że obrazowanym (wykształconym) cziełowiekom staniet, ustroit siebie żyzn’

- auuuu, ustroit, da możet staniet biezprizornym, auuu!

Pocieszałem ją jak umiałem, i nie było w tym nic bezecnego i zbereźnego. Słowa z serca, po prostu.

 

Zrozumiałem jej żal długo potem, w zupełnie przypadkowy sposób, kiedy na nowosybirskim bazarku oparłem oko na grupce szwendających się młokosów gotowych do chuliganki, ale też szukających okazji by się posilić.

 

Otóż Polak z miasteczka czy wioski, jeśli opuszcza dom na dłużej w celach edukacyjnych i zamieszkuje w akademiku, robi to w wieku 18-20 lat, kiedy już opatrzył się rodzinie i szuka samodzielności życiowej. A wcześniej, kiedy idzie do szkoły średniej z internatem, ma do domu co najwyżej kilkadziesiąt kilometrów i stały kontakt z domem rodzinnym, zatem bywa i kieszonkowe, i kosze pieczołowicie zapełnione domowymi potrawami.

 

W Rosji decyzja o nauce w technikum czy liceum, podejmowana w wieku 14 lat, kiedy młody chłopak – jeszcze przecież dziecko – zaczyna dopiero rozglądać się po świecie, a już wyjeżdża daleko od domu, tracąc naturalnych przewodników po życiowych meandrach, wnet zostaje brutalnie wpasowany w pół-koszarowe życie internatu. Jego rozwój emocjonalny odtąd jest taki sobie.

 

Gdy mu się uda – pójdzie dalej na studia albo do pracy w jakiejś fabryce. Nie wróci do chutoru, bo i po co? Jeśli mu się nie powiedzie – tym bardziej nie wróci, za to znajdzie sobie miejsce w dużym ośrodku miejskim, gdzie łatwiej o anonimowość i o „łupy”, zdobywane by przeżyć z dnia na dzień.

 

Biezprizornych gwałtownie przybyło w ostatnich kilkunastu latach. Jest to status praktycznie nieodwracalny. Oznacza, że przechodzi się – w wieku bądź-co-bądź cielęcym – bezlitośnie selekcjonującą szkołę przetrwania. Otworem stoją, zapraszając, wszelkie wyobrażalne patologie, znane w Polsce z dworców, galerii i podobnych przybytków zła. Kto jest twardy i hardy – szybko blatuje się (błatnyj – grypsujący przestępca), kto słabszy – ląduje jako „towar” w rynsztoku taniej, obrzydliwej, lepkiej rozpusty bez szans na wykaraskanie się, duża część odpada też z wyścigu i pogrąża się w nędzy niewyobrażalnej wprost w krajach „cywilizowanych”.

 

Weteranie! Nie jestem rusofobem! (to do mojego czytelnika, który myśli, że błądzę)

 

Nastia z chutoru nie widziała nigdy w życiu „biezprizornogo”, w chutorze nikt nie pozwoli na taki upadek. Wierzy w swojego syna, ale – poza żalem ostatnich dni przed rozłąką – boi się najgorszego, o czym słyszała.

 

Nie pamiętam co wtedy śpiewaliśmy. Dziś zaśpiewalibyśmy wszyscy piosenkę popularnego pieśniarza Lube – Motyliok, choć ona jest o nieco innej sprawie.

 

Nie, Nastia, twój syn pójdzie dobrą drogą, a kiedy już będzie dorosły, przyjedzie nieraz, tylko teraz, zanim wyjedzie z chutoru, naucz go pisać listy. Nawet te o niczym, byle je przysyłał.

 

Kontakty

Publications

Tematy do dyskusji: Biezprizornyje

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz