Bierne prawo wyborcze Mateusza P., z zawodu politologa i polityka

2017-12-01 08:31

 

W języku potocznym, ale też w „konstytucyjnym” – bierne prawo wyborcze oznacza, że wyposażony w nie obywatel może występować w roli kandydata we wszelkich głosowaniach organizowanych, firmowanych, nadzorowanych, monitorowanych przez organy państwowe.

W rzeczywistości jest to prawo o wiele szersze, ale żeby o tym rozmawiać – trzeba wniknąć w społeczną „kulturę” wyłaniania przedstawicielstw, reprezentacji, władz publicznych.

Zacznijmy od banału: ludzie dzielą się na przedsiębiorczych i biernych. Część tych przedsiębiorczych podejmuje działania, które wymagają współpracy albo przynajmniej przyzwolenia innych ludzi. To oznacza, że przedsiębiorczość (gospodarcza, artystyczna, społecznikowska, polityczna) – opiera się na aktywności ludzi, którym inni zaufają.

Bierne prawo wyborcze jest więc prawem obywatela, aby ubiegał się o zaufanie ludzi dla jego przedsiębiorczości, dla jego działań publicznych. Zagłosują na TAK – i można w ich imieniu działać. Proste…

Czy jest w tym haczyk? Oczywiście, że jest! Gdzie i jaki? O tym pogadajmy.

W powszechnym wyobrażeniu każdy, kto chce uzyskać zaufanie i rekomendację – po prostu zgłasza się do otoczenia i mówi: mam pomysł, poprzyjcie mnie. Ale to już od dawna tak nie działa, bo na skutek zbieżności rozmaitych procedur nasze osobiste, obywatelskie prawo kandydowania zostało zawłaszczone przez struktury gospodarcze czy polityczne. Zostajesz kandydatem nie wtedy, kiedy chcesz, tylko wtedy, kiedy jakieś wpływowe gremium (niekoniecznie wybieralne, ale mające swoje osobliwe moce) wpisze cię na listę kandydatów. Jednym słowem: zwracasz się nie po poparcie znanego ci otoczenia, tylko o rekomendację jakiegoś grona, które oceni twoją lojalność (gotowość do brania na siebie ich problemów), zaś twój projekt go nie interesuje.

Suwerenne inicjatywy (komitety wyborcze jakiegoś aktywisty) – współcześnie występują śladowo. I raczej w wyborach „o pietruszkę”. Do tego są niezwykle „podatne na przykrycie” przez te niesuwerenne, które urządzają kosztowne (niedostępne „drobiazgom” kampanie polityczne, po swojemu rozdzielają praktyczny dostęp do – przecież osobistego, niezbywalnego – biernego prawa wyborczego. Na dobra sprawę możesz być – uczciwszy uszy – oszustem, rzezimieszkiem, porno grubasem, paskudnikiem, kapusiem, plugawcem – ale wystarczy, że jakieś grono uzna, że jesteś przydatny – znajdziesz się na liście kandydatów, i jeszcze poproszą, abyś „wyraził zgodę” na kandydowanie. Czyli jesteś łaskawcą.

 

*             *             *

Oto dlaczego Internet zarechotał (przesadzam, co najwyżej kilkaset osób), kiedy napomknąłem, że Dr Mateusz Piskorski byłby dobrym kandydatem na Prezydenta Warszawy. Napomknąłem o tym TUTAJ,  w notce, gdzie opisuję, jak łże-kultura polityczna „obowiązująca” w Polsce powoduje, że mimo, iż Naród co jakiś czas donośnie sprzeciwia się Transformacji – to grona redagujące najważniejsze (najwięcej „biorące”) listy kandydatów czniają wolę Elektoratu.

Nie mam zgody Mateusza na to, abym go promował. W normalnych warunkach wystarczyłby telefon, rozmowa przy piwie, spotkanie w gronie najbliższych społeczników. Ale Dr Mateusz Piskorski od 18 maja 2016 roku siedzi w areszcie. Nie znamy zarzutów (postępowanie utajniono), ale od początku „przeciekało”, że jest szpiegiem rosyjskim, chińskim, a nawet irańskim, kiedy zaś okazało się to oczywistą bzdurą – zaczęto dochodzić, skąd jego – złośliwie nie rejestrowana przez władze – partia Zmiana ma fundusze na rozmaite drobiazgi. Tu też efektów nie ma, bo być nie może, chyba że moja orientacja szwankuje.

Moje zgłoszenie „kandydatury” Mateusza jest MOJE: znając biografię Mateusza i program niezarejestrowanej partii Zmiana (niezbyt otyła książeczka) muszę domyślać się, że gdyby mógł – wystawiłby swoją kandydaturę. Ale jeśli otrzymam wyraźny sygnał od Mateusza Piskorskiego (nie wiem jaka drogą), żebym „przestał” – to się zastanowię, czy mój pomysł to „jesienna depresja”, jak zauważył któryś z internautów. Poważnie zastanowię się też nad podobnym sygnałem ze strony Zmiany. A już na pewno zastanowię się, gdyby medialna Polska usłyszała komunikat „organów” poparty jednym choćby dowodem, że Mateusz jest zdrajcą Ojczyzny albo kryminalistą. Bo nie jest uczciwe, i nie jest ludzkie robienie z niego potwora albo "nikogo", albo choćby zgoda na jego areszt – kiedy on sam nie może „widzieć, słyszeć, mówić”, ba, nie może nawet „znacząco milczeć”.

 

*             *             *

Tym, którzy jeszcze w moich różnych tekstach nie wyczytali, kim właściwie jest Dr Mateusz Piskorski – nie pomogę, niech poszukają. Ale muszę odpowiedzieć kilku najbardziej roztrzepanym komentatorom, którzy już wiedzą, że Mateusz „nie ma szans”, że moje zgłoszenie jest „tak dla jaj”:

1.       Mateusz jest byłym posłem, i to nietuzinkowym, bo rzecznikiem rządowego ugrupowania (Samoobrony). Nieznane są żadne fakty, na mocy których możnaby oskarżyć Mateusza o sprzeniewierzenie się Elektoratowi, o niedotrzymanie obietnic;

2.       Mateusz jest zarówno kochającym Polskę patriotą, jak też wrażliwym społecznie „rzecznikiem” ludzi krzywdzonych przez Transformację: w tym sensie jest tożsamy z ludźmi, których nazywa się „oburzonymi”;

3.       Po kuriozalnym „rozproszeniu” Samoobrony – nie schował się do dziury, nie zamilkł, tylko założył partię (partyjkę) o symbolicznej nazwie Zmiana – i zaczął wszystko od początku, próbując „pożenić” racje patriotyczne z lewicowymi, a przy tym zdołał uniknąć „wariatuńciowatości”;

4.       Nie znam ani wypowiedzi, ani czynów Dra Mateusza Piskorskiego, w oparciu o które możnaby oskarżyć go o zdradę Stanu albo wytknąć mu przeszłość kryminalną. Jeśli utajnione dochodzenie po prawie 20 miesiącach aresztu nadal „trwa” – to jest prawie pewne, że takiej wiedzy nie mają też ci, którzy doprowadzili do aresztowania;

5.       Mateusz jest czynnym naukowcem: nawet jeśli nie publikuje sążnistych artykułów i książek – to uczestniczy jako kreator w międzynarodowych i krajowych debatach w swojej branży (jest – przypominam – politologiem);

6.       Mateusz doświadcza od dłuższego czasu pomówień: ludzie lewicy nazywają go co najmniej „przyjacielem faszystów”, a ludzie o przekonaniach narodowych posądzają go o lewactwo: nikt rozumny nie zauważył, że Polacy, „zwykli ludzie” – tacy właśnie są: trochę parafialni, trochę roszczeniowi;

7.       Mateusz jest pacyfistą, i to ortodoksyjnym: jego „antyamerykanizm” nie wynika z niechęci do Amerykanów (tych rdzennych i tych „napływowych”), tylko ze sprzeciwu wobec globalnej polityki państwa o nazwie USA (w tej roli Ameryka zastąpiła Polakom ZSRR);

Czytelniku, zamknij oczy, wyobraź sobie, że chodzi o kogoś innego i powiedz, dlaczego tak opisany kandydat „nie ma szans” w głosowaniu do zarządzania miastem stołecznym? O kimkolwiek da się napisać siedem akapitów takich jak powyższe punkty – będzie przecież uchodził za człowieka poważnego (dodajmy: Mateusz jest żonaty, ma dzieci, nie zdradza żadnych objawów „inności”).

Czy znali się (znają się) na „rurach, drogach, kamienicach, itp.” tacy Prezydenci Warszawy jak kilkoro ostatnich? NIE! Oni znali drogę do zmontowania ekipy fachowców, tych od majątku i tych od budżetów. Niektórzy z nich poznali też drogę do załatwiania geszeftów, kosztem Warszawy i Kraju. Prezydent Warszawy to również postać, która powinna umieć się poruszać w obszarze symboliczno-politycznym. Skąd wiadomo, że Mateuszowi jest to obce?

Zatem – proszę szyderców – Mateusz ma szanse, i to niemałe, tylko „nie ma grona”, które go poprosi, żeby łaskawie „zgodził się kandydować”. I tu dochodzimy do sedna.

Warszawa przez ostatnich kilka kadencji była traktowana jak łup polityczny: w kolejnych wyborach nie wygrywali Obywatele, tylko Partie. No, do ciężkiej Feli, mówimy przecież o SAMORZĄDZIE, nieprawdaż? Niech odezwie się, kto uważa, że Warszawie nie należy się Samorząd, tylko musi być ona łupem kamaryli politycznej, tej czy tamtej.

Niech smaczku sprawie doda taka okoliczność, że ani siły konserwatywno-narodowe, ani siły lewicowo-demokratyczne nie zgłosiły dotąd (spokojnie, jest czas) kandydatury mającej szanse na więcej niż 5-10%.

No, to ja się pytam: lepiej jest „nie mieć szans” na poziomie błędu statystycznego, czy lepiej jest przegrać będąc rzeczywistym graczem, z dwucyfrowym poparciem? I dlaczego wiadomo, że przegra? Przecież Warszawa to miasto patriotów i osób wrażliwych społecznie!!! Co tydzień objawiają się nam oni na ulicach i placach, jeszcze częściej w Internecie. A do tego konia z rzędem temu, kto zaprzeczy, że „kandydat zza krat” (czas pokaże, że „kraty” są zbójecką opresją wobec Mateusza) nie uzyska on sympatii Warszawiaków (ale też sympatii Europy) dużo większej, niż inni.

Ktoś powie (cytuję komentatora), że „Warszawa jest zblazowana”, że prędzej wybierze technokratę, nawet podejrzewanego o geszefty, byle wyglądał na „człowieka establishmentu”. I tu jest pies pogrzebany (a może powiedzmy: „w tym sęk”). Głosząc takie poglądy – w rzeczywistości odmawiamy kandydatowi niezależnemu od kamaryl – biernego prawa wyborczego, naciskamy: nie kandyduj, nie dasz rady.

Oto mój pogląd: biorąc pod uwagę siedem wymienionych powyżej zalet Mateusza, uwzględniając „marketingowy” efekt „kandydata zza krat” – Dr Mateusz Piskorski „ma niemałe szanse”. Ciekawe, czy Obywatel siedzący prawie 20 miesięcy pod utajnionymi (czyli bzdetnymi) zarzutami doświadczy poszanowania jego praw obywatelskich, w tym biernego prawa wyborczego? Wiem, wiem, w „cichym” obiegu są już kandydatury osób codziennie działających w jakichś niszach, wystawione przeciw kamaryli rządzącej Ratuszem. Może się wybiją, ale jak dotąd ich poparcie jest – co już wcześniej zauważyłem – śladowe.

Warszawa jest miastem zaKODowanym. To jest prawo każdego Warszawiaka, by się zaKODować. Pomijając ostatnie kłopoty z „marką” KOD – mówimy o kuriozalnym „przyzwoleniu” Warszawiaków na kontynuację tego, co oglądamy co dnia w telewizji: sitwa prawniczo-biznesowo-urzędnicza, zjednoczona w działaniach z „czyścicielami kamienic” i oszustami preparującymi „prawa spadkobierców” – doprowadziła do zmarnotrawienia setek obiektów (nie tylko mieszkalnych), kosztem tysięcy mieszkańców i kosztem integralności substancji miejskiej. O dramatach, których symbolem jest Pani Jolanta Brzeska – szkoda gadać, gołymi rękami trzeba dusić zbrodniarzy, a ich wspólnikom i zleceniodawcom – urywać co się da. Czy ktoś uwierzy, że najbardziej „błyszczący” namaszczeniec Pani HGW rozpocznie urzędowanie od wsparcia PiS w ściganiu aferzystów? A może sam uruchomi zdecydowane działania własne, bo może mu z PiS nie być po drodze… No, i nikt nie woła, że taki ktoś „nie ma szans”! Obudź się, Czytelniku!

 

*             *             *

Mateusz Piskorski jest w moich oczach gwarantem odejścia od łże-kultury politycznej, opartej od prawie trzech dekad na:

1.       Kulcie atrapy komunizmu (dziś żywej co najwyżej w wersji a’rebours);

2.       Kulcie atrapy Rynku-Demokracji (tę odrzucono po kilkakroć, ostatnio w 2015 roku);

3.       Kulcie Neo-Sanacji (dziś potępianej w czambuł przez „byłych”)

Wierzę (chyba że jakimś cudem on sam powiadomi mnie, że nie warto) – że zastąpi on te kulty – praktycznymi rozwiązaniami obywatelskimi. To nie jest wiara ślepa.

Wokół Dra Mateusza Piskorskiego jest wiele dymu, który to dym ma nam tego człowieka obrzydzić. Bo trudno jest stanąć murem przy putinowskim szpiegu, człowieku przaśnej Samoobrony, przyjacielu faszystów, komuchu, przy człowieku „spod celi”.

Kimkolwiek jednak jest – ma bierne prawo wyborcze. I ja się tego trzymam.