Baltazara patent na dekomunizację

2018-09-26 07:56

 

Po ciężkim (dla auta) bieszczadzkim dniu pełnym szos i wertepów, w którym odpuściliśmy sobie Tarnicę (bo znalazł się dobry pretekst: bar „Pod Tarnicą” w niedziele zamknięty), a zamiast przejażdżki na hucułach – pogadaliśmy sobie z całym stadem tych towarzyskich koni wypasających się niedaleko (jakież to miłe zwierzaki!) – mimo wszystko można było mieć satysfakcję. Znów spotkałem się na przełęczy z zaprzyjaźnionym Waldkiem-rzeźbiarzem na jedyne 5 minut rozmowy (ostatnio widziałem go kilka lat temu), a w Baligrodzie, choć zbytnio nie pospieszaliśmy – przegapiłem pomnik „Waltera” Świerczewskiego (nieistniejący już od kilkunastu dni, bo  generał „komuchowata świnia był i basta”). Odwiedziliśmy Polańczyk (czyli bieszczadzki nowo-ursynów), obejrzeliśmy z kilku stron zaporę solińską (chipsy cebulowe na patyku – 8 złotych), a przemknąwszy przez Wołkowyję i Terkę daliśmy się wpuścić w drogę na skróty z Polany przez Skorodne do Lutowisk, gdzie mimo niedzieli dało się zrobić zakupy i pożywić się w barze.

Aha, skręciłem przed Wołkowyją w miejsce, którego nie poznaję, tak je przeinaczono, gdzie dawno temu współorganizowałem studencką wakacyjną bazę namiotową: tam w zamian za fotkę, otwierającą najpewniej ostatni etap mojej drogi - uczyłem Mantasa, jak trzeba zakręcić kamykiem, aby pomknęła po wodzie wieloskoczna "kaczuszka". Wędkarz nic nie mówił, wzrok odwrócił, choć ryby mu się płoszyły... Nauka poszła się topić w Zalewie, jeszcze co najmniej jednej lekcji potrzeba...

Po takim oto dniu, prawie o zmierzchu, znów pniemy się „z buta” w górę, od Dwernika do Chaty Socjologa na Otrycie.

Rano-śmy stąd zeszli, a właściwie przeturlali się przez błocko. Teraz – po słonecznym dniu – jest prawie sucho. Więc ostro pomykamy, choć nóżęta już nie pierwszej świeżości.

Między drugą a trzecią ławeczką (na trasie z Dwernika są trzy „rastplatze”) dobiega nas niespodziewanie (?) pomruk jelenia. Więc Mantas (nasz najmłodszy) już nie będzie sobie dworował, że z dzikich zwierząt na Otrycie napotkał co najwyżej wiewiórkę. Zwłaszcza, że po chwili rozległ się tętent i nieco powyżej nas przebiegł przez bukowinę w półmroku ów jeleń, taki prawdziwy, nie haftowany, nie z wycinanki. To zawsze trwa najwyżej kilkanaście sekund, fotki nie będzie. Za to będzie inna, proszę bardzo:

/nie tylko wiewiórki – rzecze Mantas – foto: Irena Marcinkeviciene/

 

Dotarliśmy na górę w samą porę: już za chwilę zerwała się z iście niechrześcijańskim impetem wichura, od której w latrynie dostałem zaparcia, a wilgoć w postaci chmury przewiewającej tuż obok Chaty – zastąpiła ulewę: ta użyła sobie w dolinach. Żadnej litości dla zmęczonych.

Rozpaliliśmy w kominkowej, na ławę wjechał rosołek a potem kisiel. Nastał czas rozmowy o wszystkim, nadrabianie towarzyskich zaległości. Rozmów nigdy dosyć, kiedy wrześniowe niebo ciemnieje już o 19-tej, kiedy się spotykasz raz na kilka lat z kimś wartym spotkań codziennych.

Pośród tych, co pamiętają „pierwsze otryckie czasy”, zawsze krąży duch – żywego przecież jeszcze – Henryka: na początku lat 70-tych namówił on grupę uniwersyteckich „lewaków” na zryw-czyn budowlany tej świątyni uczonych debat i całkiem nieuczonych uciech dodatkowych, na stworzenie amatorskimi rękami stylowej chaty, która tak wrosła wszystkim w serca, że kiedy dwa pokolenia później spłonęła – wzięli się i odbudowali. Dali tym samym – po dwakroć – przykład lewactwa podręcznikowego: wspólna inicjatywa równych sobie przyjaciół bieszczadzkich szlaków, „składkowana” trudem rąk każdego z uczestników, stała się ciałem i wyznaczała innym drogę pośród wzajemnictwa, dobrosąsiedztwa, samopomocy, kolektywizmu. Wszystko pośród swobody wszelkiego tworzenia, słowem i czynem.

/obok wiechy wisiała wtedy flaga wiadomego koloru, teraz nic tam nie wisi, a szkoda/

 

No, ale teraz kooperatywizm nie jest w modzie, a przestrzeń naszą i wyobraźnię uruchamia wszak słowo „dekomunizacja”, i to w postaci znanej z historii równie ponuro i mrocznie jak Inkwizycja, Oprycznina, Maccartyzm. Można te słowa odmieniać przez przypadki i z dreszczykiem emocji. Ale można przecież zrobić to, co wymyślił Baltazar, od jakiegoś niedawna kolejny namiestnik Chaty, domykający obecną funkcją cykl swoich ról: prezesa Klubu Otryckiego, od-budowniczego Chaty, itd., itp.

Siedzimy otóż w tejże kominkowej, spożywamy co tam kto lubi o tej porze, próbuję pobrzdąkiwać na sześciostrunnej, kiedy pada pytanie Mantasa: czemu ten Lenin, co to on wisi na ścianie obok biblioteczki (niejedna katedra pozazdrościć może Chacie tej biblioteczki) – więc czemu on jest jakiś taki do-góry-brodą…?

/ten „na żółtym” – wiadomo, a przenikliwe spojrzenie tego drugiego – bezcenne – foto: Irena Marcinkeviciene/

 

Otóż, drogi Mantasie – Baltazar, który takiego właśnie odwyrtnego powieszenia dokonał, stara się być delikatny – rzeczony Lenin jest do dołu czerepem, bo teraz on i jego duch jest figurą „nie teges”. Zachowa się go – Lenina – w Chacie na zawsze, bo on jest kawałkiem tutejszej młodo-historii, a nawet założycielskim fundamentem tego obiektu, ale dla porządku, żeby pozostać w ładzie z tym co akurat teraz obowiązuje – wisieć będzie w pozycji zasłużonej. Do następnego wirażu Historii.

Baltazar zresztą wie, jak się figluje ze świętościami. Za młodu uprawiał w swoim rodzinnym Przemyślu „mycie Karolka”, czyli inaczej „Waltera”. No, brał wiadro, szczotę i sam czy wespół oskrobywał z pomnika to co zostawiało tam ptactwo. Całą robotę popsuły mu władze miasta, któregoś dnia zamieniając Generała Karola na innego Karola, bardziej nietykalnego. Ręka świerzbi(ła), by tego Karolka też umyć co jakiś czas, ale tyle wokół akcji narosło dwuznaczności, że lepiej chyba będzie taki eksperyment odpuścić sobie.

I tu nas dopada „genius loci”: po co w ramach dekomunizacji gwałcić ludzkie przyzwyczajenia burząc pomniki albo eksmitując z cokołów jednych, by zrobić miejsce dla kolejnych, bardziej słusznych, po co zmieniać ulice i unieważniać Historię?!? Przecież wystarczy aby to, co właśnie staje się „nie na czasie” – odwrócić na opak – i po robocie, tradycja jest, ale jej nieaktualność podkreślona, He-he.

W twoje ręce perswaduję – słyszę. Więc karnie odpowiadam: bynajmniej jest mi to nieobojętne - i przejmuję „szkło”. Ładnych kilka wychyleń Baltazar mnie uczył tej formułki w brzmieniu poprawnym, aż – spracowani – przeszliśmy na tryb skrótowy: hasło „w twoje”, odzew „bynajmniej”. Gitara łata dziury w rozmowie...

Słychać niemal, jak wicher wściekle łamie drzewa poniżej Chaty, i w całych Bieszczadach, i na całym Podkarpaciu, a może i w innych województwach. Służby – tym razem strażackie – mają co robić, walcząc z prawdziwymi, nie zaś ideowymi szkodami. A jednak - na razie cichcem - zasługi Baltazara dla polskiej dekomunizacji stają się właśnie wiekopomne…