Bal bankrutów

2013-10-01 12:07

 

Procesy globalizacyjne, trwające wszak od zawsze, są od kilku pokoleń w szczycie kontynentalizacji. Pisałem o tym np. tutaj: https://publications.webnode.com/news/patriotyzm-kontynentalizm-globalizm/ . Kontynentalizacja zaś oznacza, że najbardziej rozpoznawalnymi graczami na „rynku” globalnym są nie państwa-narody, tylko takie „zbiory” jak Europa, Arabia, Chiny, Indie, Rosja, Ameryka (nazywam je WEC – World Economic Centers), ale też takie jak Europa Środkowa, Azja Centralna, Indochiny, Latinum (te nazywam PWEC – Potential World Economic Centers).

Pośród WEC są potęgi wznoszące (Chiny) i potęgi słabnące (o tym poniżej). Podobnie pośród PWEC (najbardziej wznoszące jest Latinum, z największym potencjałem Brazylii).

Od mniej-więcej tysiąclecia Europa funkcjonuje w rytmie Komercjalizmu: rozpoczął się on – symbolicznie – w roku Wielkiej Schizmy Wschodniej (1054), pamiętać należy jednak o tym, że mowa jest o procesie. Komercjalizm oznacza, że do serc, umysłów, sumień i dusz wkrada się niepostrzeżenie, osiada i zagnieżdża się paradygmat racjonalności ekonomicznej. Wszystko musi się opłacać: podróż, wytwórczość, budowla, przedsięwzięcie. Tysiąc lat temu Komercjalizm raczkował, nie wyglądał jak dziś, kiedy rachunek ekonomiczny przenika do edukacji, życia artystycznego, budownictwa, infrastruktury, nawet religii i opieki społecznej. Ale początki tego procesu już się pojawiały (czymże była „zmowa” rodów włoskich co do sukcesji papieskiej albo symonia?).

Począwszy od „inspiracji fenickiej” i „dziedzictwa faraonów” – Europa od Hellady, poprzez Imperium Romanum i chrześcijaństwo, samo-fundowała się jako kulturowo-cywilizacyjna potęga globalna nawet wtedy, kiedy pojęcie Narodu nie było wykrystalizowane (pieczęcią na „systemie narodowym” stała się dopiero Wojna Trzydziestoletnia 1618-48, Pokój Westfalski). Najpierw konkwista Ameryki, potem ekspansja północno-wschodnia (niziny na wschód od Łaby, Odry, Wisły) i orientalna (poprzez Azje Mniejszą i Bliski Wschód) i afrykańska (najpierw wybrzeża tropikalne, potem Sahara i Sahel) – spowodowały, że europejskie widzenie świata i europejski sposób życia stały się wiedzą i doświadczeniem całego świata. Potem stopniowo następował proces OSWOJENIA.

Oswojenie ma dwa wymiary. W wymiarze aksjologicznym oznacza ono, że w miejsce rodzimych wartości (wypracowanych w macierzystej, ojczystej kulturze) wprowadza się niczym rodzynki wartości „cudze”, w uprzywilejowanych pozycjach, rolach, miejscach. W wymiarze ekonomicznym oswojenie oznacza, że wytwory własnej gospodarki jest się gotowym wyprzedawać za bezcen, byle pozyskać – nawet przepłacając – wytwory gospodarki obcej, która nas oswoiła.

Najszybciej Oswojenie zawładnęło Ameryką: nic dziwnego, bo poszło tam wraz z żywiołem pionierskim, niszczącym i rujnującym wszystko co napotkane, nie wahając się przed holokaustem zastanych kultur. Łagodniej potraktowano Australię, ale tryb – identyczny. Szybko też uwinięto się z Europą Środkową (nasza odwieczna moda na Paryż, Bolonię, Genewę, Londyn), potem z Rosją („wyjazd studyjny” Piotra). Oswajanie Afryki polegało na jej degradacji (nawet granice państw są tam do dziś sztuczne, a dzisiejsze oswojenie – krańcowe), zaś z Indiami i Chinami – to dopiero były wyzwania!

Czym oswajano świat? Zewnętrznymi przejawami dobrobytu, dostatku, gadgetami. Na poziomie kulturowo-cywilizacyjnym zaś wyglądało to tak, że cywilizacyjna wena konstytuująca Europę, PLEROMA (wprowadzona do obiegu przez Platona, później przez biblistów Nowego Testamentu), oznaczająca „pełnię doskonałości”, premiowała wynalazczość, doskonalenie procedur i instytucji, a w dobie Komercjalizmu – maksymalizację korzyści wszelkiej (nie tylko bilansowo-finansowej) przy jak najmniejszych nakładach, koniecznościach, uciążliwościach.

Ostatecznie ukształtowała się tzw. Biała Północ (Europa-Ameryka-Rosja), którą zawiadowały racje europejskie (nazwijmy to cywilizacją techniczną), ale implementowane „po pioniersku” przez Rosje i Amerykę. Cywilizacja pionierska to taka, która poszukuje rozwiązań swoich problemów „gdzieś za miedzą” – po czym je przechwytuje. „Techniczni” inwestują w produkcję (stąd popularność teorii ekonomicznych opisujących „praxis”: Boisquilbert, Quesnay, Smith, Ricardo, Marks, itd.), a „pionierscy” inwestują w zbrojenia i w narzędzia grabieżczo-rabunkowej eksploatacji środowiska (pozyskanie intensywne, czyli kopalnie, połowy, wyręby, wiercenia, wyrobiska, zapory energetyczne, linie transportowe). Ten tandem znakomicie się zgrał wobec „podmiotów trzecich”.

Ale w dobie kontynentalizacji wyczerpują się rezerwy surowcowe i przestrzenie rabunkowe. Tym bardziej się wyczerpują, im intensywniej wcześniej doskonalono się w tej formule ekonomicznej.

To oznacza – szanowni państwo – że jesteśmy świadkami bankructwa Białej Północy. Zaczęło się od upadku Pajęczyny Kolonialnej. Dzisiejsze zadęcia frankofońskie czy commonwelth to popiskujące echo potęg kolonialnych Hiszpanii, Portugalii, Brytanii, Niemiec, Holandii, Włoch (Austria kolonizowała Bałkany, Polska – Kresy). Ostatnim imperium tego typu był ZSRR.

ZSRR-Rosja bankrutuje na skutek „afrykanizacji” oswojenia. Nawet największe wydobycie i najbardziej subtelne monopole (metale ziem rzadkich i w ogóle „tablica Mendelejewa”) nie pokryją lawinowo rosnącej fascynacji Słowian europejskimi formułami konsumpcyjnymi i naśladownictwa inwestycyjnego. To się po prostu „nie bilansuje” komercjalnie. Naiwność Gorbaczowa, który podkopał fundamenty ustroju „kolonializmu radzieckiego” licząc na wyzwolenie twórczego potencjału natury „technicznej” – spaliły na panewce, bo potencjał słowiański jest przede wszystkim pionierski, czyli eksploatacyjno-drenażowo-łupiesko-rabunkowy, co tylko przyspieszyło rozkład systemu (patrz: „krótka historia” grup finansowo-przemysłowych w Rosji).

Bankructwo Ameryki ma złożoną formułę. Ostatnie dziesięciolecia amerykańskie ufundowane są na drenażu nisko kwalifikowanej siły roboczej (Murzynów wypierają Latynosi, jeszcze bardziej niechlujnie obchodzący się z techniką i technologią – to nie rasizm, tylko kwestia różnic kulturowych) oraz potencjału intelektualnego z całego świata (Indie, Europa, Rosja, Arabia, Chiny). Wypracowane w ten sposób nadwyżki (nie kształcimy ich, a korzystamy z ich płodności) – idą w zbrojenia, które wyniosły Amerykę do pozycji potęgi. Do tego Ameryka jest mistrzem „kantu finansowego”: zdążyła już wygenerować kilka „kryzysów finansowych”, za które płaci cały świat. To źródło nadzwyczajnych pionierskich dochodów padnie wraz z usunięciem $ z listy walut międzynarodowych.

Europa bankrutuje najwolniej. Ale równie nieuchronnie. Jest wszak kolebką i niemal jedynym nosicielem Pleromy (postarogrecku, w języku koine oznacza to „pełnia doskonałości”). Techniczna ścieżka rozwoju cywilizacyjnego – to droga zaspokajania potrzeb konsumpcyjnych i rozbudowy potencjału wspólnego oparta na zapobiegliwości, przemyślności, inwencyjności. Jeśli czegoś chcemy – to wymyślamy gadget, który nas zaspokoi. I tak się dzieje w Europie, tyle że Ameryka „podbiera” Europie najbardziej żywotne siły wynalazcze (podbiera też innym regionom świata, ale tam panują inne paradygmaty rozwojowe, więc i szkoda mniejsza), a to oznacza, że amerykański postęp techniczny i technologiczny jest sprawniejszy, efektywniejszy, rentowność komercjalna Europy jest zatem ograniczona konkurencją. A przybywa w Europie żywiołu z innych niż Pleroma obszarów cywilizacyjnych: Słowianie, Arabowie, Afrykanie, Orientalni.

W swojej niedoskonałości nie widzę na horyzoncie żadnego impulsu pasjonarnego, który by ożywił Białą Północ, choć nie lekceważę tego dumnego żywiołu liczącego 500E+300A+200R milionów ludzi.

I oto mamy dziś taką sytuację, w której na czoło stawki rywalizacji międzykontynentalnej (między WEC) wychodzą Chiny. W odróżnieniu od Japonii czy Korei, które w ciągu dwóch pokoleń przestawiły się na „techniczną” gospodarkę przy zachowaniu duchowo-pionierskich rytów kulturowych, w odróżnieniu od Singapuru, który stworzył (i z sukcesem rozwija) swoistą „kapsułę usług globalnych” („integrated resorts”, podobnie jak niegdyś Hong-Kong czy – nieco inaczej – Luksemburg, Dubai, Bahama albo Urugwaj czy Kerala) – Chiny aplikują sobie rozwiązania techniczne z wyrachowaniem i pod kontrolą.

Był czas, kiedy badziewiasta taniocha miliardami ton rozchodziła się po świecie – bo była potrzebna. Popyt na nią obecnie ustabilizował się na dość wysokim poziomie: na całym świecie są „rynki” chłonące namiastki Zachodu czy Białej Północy). Taki eksport pozostaje w zupełnej abstrakcji od podwyższania jakości: kierownictwo zarządzające Chinami (podkreślmy: Chiny to około 100 etnosów, a nie jednorodny żywioł etniczny) taki eksport potraktowało jako znakomite źródło akumulacji finansowej i dziś dysponuje „gotówką”, za pomocą której może „kupić” wszystko na świecie.

I „kupują” Chiny dwie podstawowe dziedziny: w piorunującym tempie wszczepiają w swoje cielsko enklawy urbanizacyjno-usługowe (Singapur czy Taiwan nie wytrzymają tej konkurencji) oraz wpuszczają na swoje terytorium najlepsze marki technologiczne świata (np. Siemens).

Patrząc na rozwój urbanizacyjny i europeizację Chin musimy zrozumieć, co robi skala: w Chinach co najwyżej 100 milionów ludzi funkcjonuje w reżimie „europoidalnym”, z tego większość jako „wyrobnicy” i nieliczni jako „biznes”, a to jest tylko 7% ludności, może mniej. Pozostały żywioł nadal jest zanurzony w odwiecznej kulturze, gdzie ścierają się filozofie dawnych mędrców (świat zna właściwie jedynie Konfucjusza), mające przełożenie zarówno na pisma i uniwersytety oraz klasztory (europejskie słowo „klasztor” nie oddaje subtelnej natury tych ośrodków), jak też mające wpływ na codzienną ludzką żmudność rozpostartą między zapobiegliwość wspólnotową (nawet kolektywną) i duchowe relacje z Uniwersum, poczytywane przez „obcych” za religijność.

Zatem Chiny zachowują się jak ktoś, kto wierzy w swoje opanowanie i samokontrolę. Implanty europoidalne są dla Chin jak „pięćdziesiątka wódki” dziennie, jak „papierosik dla towarzystwa”. Wierzę swoim przyjaciołom, że Chiny w każdej chwili mogą „odstawić” techniczne gadżeciarstwo i powrócić do tego, co stanowi ich duchową konstytuantę cywilizacyjną. Ale też podkreślam: kieliszeczek czy papierosik zostawia w organizmie trwały kancerujący ślad. Odstawienie ich w jakiejś chwili nie oznacza, że naruszone płuca czy wątroba są zdrowe same z siebie. Marskość i smolistość zagnieździły się w trzewiach chińskich i nazywają się Komercjalizacja, ta zaś – co widać po losach Białej Północy – jest chorobą śmiertelną.

Oczekuję – bez tęsknoty, raczej jako obserwator – że Chiny, wzwyczaiwszy się w paradygmaty globalnych marek – któregoś dnia podziękują ich dysponentom i po prostu przechwycą majątek „Siemensów”, niewątpliwie z azjatycką najwyższą kulturą i z takąż stanowczością. Zastosują go do budowy czegoś, co mają tuż pod nosem, ale dotąd nie umieli tego wykreować u siebie: czebole. Dla niezorientowanych: czebole to planistyczne, iście socjalistyczne wielkie organizacje gospodarcze Korei zwanej „demokratyczną”, poprzez które ten kraj z głębokiego zacofania wyszedł w ciągu 30-40 lat na czoło postępu technicznego i dostatku konsumpcyjnego.

I to wtedy ugruntuje się dominacja Chin na świecie, „jednoosobowa” (kowbojskie podskoki amerykańskie Chiny spacyfikują spokojnie i z godnością, tai chi). Przejmą rosyjską Tablicę Mendelejewa (już dziś rosyjski Daleki Wschód to 7 mln Rosjan i 4 mln Chińczyków dysponujących stałym albo tymczasowym wielokrotnym prawem wjazdu-pobytu), zaryglują Azję Centralną (moim zdaniem kluczowy dziś obszar świata), skolonizują Afrykę (największy rynek namiastek technicznych) i utworzą swoje wyspy w Latinum na południe od Karaibów.

Myślę, że taki porządek globalny będzie trwał kilkanaście pokoleń. Bo Chiny będą przewodzić światu z tego samego hospicjum, w którym dziś powoli kwaterowani są Europejczycy, Rosjanie i Amerykanie. Rak Komercjalizmu jest bezlitosny, nieczuły nawet na konfucjanizm.

W tym czasie świat odwróci się od technicznej Pleromy i powróci do poszukiwań w obszarze duchowym (Satya, jestem wtedy, kiedy zanurzam się w prawdzie) i wegetarnym (Ubuntu, jestem dlatego, że wy jesteście ze mną wspólnie). Pierwszy obszar (duchowy) reprezentują dziś Indie (około 1000 etnosów), które nie uległy Komercjalizmowi nawet pod kolonialnym wpływem Anglików, drugi obszar (wegetarny) reprezentuje dziś Amazonia (około 500 etnosów), ostatnie z wielkich płuc świata. To zaś oznacza, w skrócie, że świat przyszłości – po zapadnięciu Chin na Alzheimera – będzie rozpostarty między Brazylię i Indie, przy czym upraszam, by tych dwóch krajów nie pojmować w dzisiejszych kategoriach: w przyszłości będą to symboliczne zawołania, nie oznaczające ani narodów, ani państw, tylko wspomniane weny cywilizacyjno-kulturowe (Satya i Ubuntu).

Zdaję sobie sprawę z kontrowersyjności, a może nawet amatorszczyzny tego, co piszę powyżej. Staram się jednak zrozumieć procesy, które nami powodują. Tak, dla orientacji. Każdy może próbować…