Artyscie czasem wypada

2010-02-20 21:54

 

ARTYŚCIE CZASEM WYPADA

/a kiedy zmarł Marks i Piotr nie chciał go wpuścić do raju, bo tacy filozofowie to wichrzyciele, wolnomyśliciele i szelmy, Bóg wstawił się za nim serdecznie: wpuść go Piotrze, jaki to filozof!/

 

Pewien facet w czasach, kiedy artystom nie wypadało, ale pojawiła się jak raz klubowa nisza, w której już można było, byle niezbyt głośno – zrobił karierę jako jeden z setki (nie więcej), którzy mieli niepisane prawo do wygłupów na temat innych facetów, nie znających się na dowcipach, oraz na temat ich poczynań, ich profesji, ich ambicji itd. Facet ten – nazwijmy go artystą – realizował stare ruskie powiedzonko z czasów przed „głasnost’ią”: kiedy zakazano – to nie wolno, no ale kiedy mimo to bardzo się chce – wtedy można. Wszyscy wiedzieli, że nie chodzi o siusianie na trawnik. Cha, cha, cha!

Takim dopuszczonym do setki (nie więcej) czasem zabraniano występów, czasem cenzura „wsiadała” im na teksty, ale to były takie szykany dla higieny ducha, w gruncie rzeczy chodziło o danie – powiedzmy: artyście – komfortu psychicznego, że oto jest kombatantem walki z nieprawością nękanym przez komunę.

Facet ten udzielał się w salonie ludzi niezależnych, razem z kolesiami, z których jeden jakąś chwilę udzielał się w aktorstwie, inny w takim dziwnym dziennikarstwie działa do dziś. On jednak, ten właściwy, najprawdopodobniej zbzikował, co zdarza się artystom. Nie, nie dostał regularnego fioła, tylko przekroczył tę subtelną granicę, poza którą sam już nie wie, czy jeszcze gra, czy już pajacuje, czy jego huśtawka jest jeszcze tu, czy już tam.

Artystom drugoobiegowym PRL-u czasem tak się zdarza, że Transformacja im nie służy. Nie dlatego, że w wyniku Transformacji zniknęły powody do kpiarstwa i kontestacji, tylko dlatego, że odjęto artystom to, co dla wielu z nich było jedyną legitymacją do występowania na scenie, czyli nimb ludzi ściganych, będących na statusie „przepustki z Rakowieckiej”. Przy głębokich ukłonach dla niegdysiejszej ich odwagi i poetyki ich manifestacji artystycznych trzeba powiedzieć, że prawdziwym sensem trwania w opozycji nie było chyba obalanie komuny, tylko serwowanie tejże komunie alternatywnych przepisów terapii dla niej samej. Myśl bowiem była (i jest) jak najbardziej słuszna, choć przez wielu postrzegana jako utopia, natomiast fachowcy byli marni i źle zestawieni. Więc jeśli ktoś nie miał w zanadrzu alternatywnej terapii, to umiał wyłącznie kpić, a kiedy już komuna odeszła – kpienie z nieboszczyka straciło sens, straciło też wymiar finansowy.

Pozostały nazwiska, jak najbardziej artystyczne. Niektóre kultowe. Ten nasz facet mieści się gdzieś w okolicach kultu (a mówię to z całą powagą i szacunkiem dla artysty), jego recepty jednak na rzeczywistość trącą znachorstwem. Nie on jeden się odbrązowił, są bardziej spektakularne przypadki.

Nasz facet został zbrukany bezmyślnym zaproszeniem na poważne obrady byłych aktywistów studenckich/klubowych, którzy w odruchu przyjaźni i wspólnych wspomnień, ale też trochę przyszywając się do mitu artystów, skierowali do nich miłe słowa wiedząc, że przyjdą do starych znajomych działaczy, z którymi niegdyś podpisywali umowy-zlecenia i kręcili jakieś małe geszefty na podatkach, usiądą honorowo w pierwszym rzędzie i ozdobią swoimi osobami uroczystą, oficjalną część obrad, bo na części manichejskiej nikt się ich nie spodziewał (a przecież paru dotarło!).

Nasz facet poprosił o głos tuż po otwarciu obrad w części uroczystej, mimo nieuroczystego stroju, nieuroczystych zamiarów i całkiem nieuroczystego przywoływania go do porzadku (potem, Jacku, spokojnie). Uparł się i powiedział mniej-więcej tak: fajnie było nam kiedyś razem, nie obraźcie się, naprawdę mamy dużo wdzięczności, ale teraz, kiedy już nie mamy do wyboru kazamatów lub sceny, to my już nie jesteśmy wasi, nie należymy do was, chcemy być niezależni, odczepcie się od nas, chyba że na zasadach komercyjnych.

I poszedł.

Artyście czasem wypada.