Anegdoteryjki

2012-07-04 08:46

/słowo wstępne do najnowszej książeczki/

 

Ekonomista – żartują sobie ci, którzy nurzają się w tym fachu – to taki specjalista, który JUTRO objaśni uczenie szarakom, dlaczego to akurat DZIŚ nie sprawdzają się te przewidywania, które WCZORAJ serwował bez zmrużenia okiem.

 

Dowcipów nie powinno się tłumaczyć, ale rozumiem, że czytają mnie również ekonomiści, ludzie pozbawieni najczęściej jakiegokolwiek poczucia humoru, dlatego objaśniam:

 

  • Wczoraj ekonomista, znawca w jakiejś specjalności, bez cienia wątpliwości, za to przy licznych założeniach i niedopowiedzeniach, oznajmiał, co się dziś wydarzy w obszarze gospodarki;
  • Dziś – jasno widać – nic z tych jego zapowiedzi nie wyszło, co odważniejsi nawet przebąkują, że zdarzyło się dokładnie odwrotnie: tenże ekonomista zapowiedział więc na jutro raport;
  • W jutrzejszym raporcie przeczytamy, że gospodarka – czyli przedsiębiorcy, konsumenci, decydenci, pogoda, rynki – nie umieją zachować dyscypliny, kierowali się racjami innymi niż „zadane”, stąd całe zamieszanie;

 

Ekonomia to taki dział konceptów, pomysłów, hipotez, teorii, prognoz, szacunków, rozwiązań – który opiera się na niezliczonych założeniach i przypuszczeniach co do zdarzeń i procesów absolutnie od człowieka niezależnych, a także co do zachowań samego człowieka w liczbie pojedynczej, grupowej, mnogiej i masowej. Dlatego można powiedzieć, że na ekonomii znają się wszyscy (czyli nikt), podobnie jak to się ma z medycyną, pogodą, gwiazdami, polityką i religią oraz życiem codziennym małego miasteczka.

 

Przeciętny zjadacz chleba – słusznie czy nie – kojarzy ekonomię ze sztuką „bycia komercyjnym”. Kiedy ktoś taniej kupi i drożej sprzeda, albo wytworzy coś, co z chęcią nabędą inni, niezależnie od tego, czy tego akurat potrzebują – to mówimy, że zna się on na gospodarowaniu. Człowiek, który swoim staraniem stał się zamożny i wpływowy – musi być dobry „w te klocki”, nawet jeśli nie słyszał tego magicznego słowa „ekonomia”.

 

Sami ekonomiści jednak – którzy zdążyli się rozplenić i rozbudować swoją „naukę” do tego stopnia, że bywa, iż jeden nie rozumie drugiego – nie sądzą, by ktoś mógł im dorównać w sztuce operowania „danymi ekonomicznymi”, w znajomości procesów gospodarczych, w sztukach rachunkowo-księgowych, w biegłości operowania finansami i papierami wartościowymi oraz opcjami.

 

Generalnie można ekonomistów podzielić na następujące grupy, częściowo się pokrywające:

  1. Konsumenci: to ci, którzy sposobem „owczego stada” albo w sposób bardziej trzeźwy (wyrafinowany) dokonują zakupów, zawierają rozmaite umowy, wnoszą opłaty – wcześniej znalazłszy sobie w „systemie” miejsce, które niczym monetomat wypłaci im jakiś dochód z tytułu wniesionej pracy albo z innego tytułu;
  2. Przedsiębiorcy (zwani niekiedy biznesmenami albo menedżerami): to ci, którzy znajdują liczne sposoby na zapełnienie tzw. rynku dobrami, wartościami, możliwościami, pożądanymi i nabywanymi przez konsumentów, a jednocześnie umieją „zakręcić” się koło tego, by ich własny dochód zależał w dużej mierze od nich samych, a nie tylko od „systemu”;
  3. Decydenci: to ci, którzy manipulują przy „systemie” za przyzwoleniem owego „systemu”: są to najczęściej ludzie wyhodowani w trybie politycznym, ale też są to przedsiębiorcy z wielkim nieodwracalnym sukcesem na koncie, albo przywódcy wielkich zorganizowanych zbiorowości, takich jak związki zawodowe, samorządy, izby, stowarzyszenia, ugrupowania prowadzące grę polityczną;
  4. Księgowi: to ci, którzy administrują zunifikowanym kodem opisującym wszelkie dobra, wartości i możliwości, a kodowi temu na imię „zapis”, ten zaś wywodzi się z rejestracji i operowania pieniężno-walutowym odpowiednikiem (powiadają na wyrost: ekwiwalentem) wszystkiego, co pojawia się w gospodarce, jest przedmiotem obrotu i używania;
  5. Finansiści: to ci, którzy rozumieją uniwersalną rolę „zapisu” w gospodarce, który powoduje, że jest ów „zapis” niemalże podmiotowym graczem gospodarczym, choć jest przecież zaledwie „zapisem”, zatem finansiści poprzez „wyższe rozumienie” istoty „zapisu” uzurpują sobie tytuł do sprawowania swoistej kontroli nad całością gospodarki lub jej obszarami;
  6. Ekonometrycy: to księgowi wyższego rzędu, którzy w oparciu o statystyczne zbiory danych gospodarczych – zebranych wedle jakichś założeń – dokonują modelowania gospodarki jako całości, albo jej poszczególnych nisz, mechanizmów, procesów, narzędzi zarządzania, lubują się przy tym w takich słowach jak „estymacja”, „wielkości zagregowane”, itd., itp.;
  7. Eksperci: to ci, którzy niczym doktorzy medycyny, meteorologii, kapłani czy astronomowie, odpowiadają na rozmaite pytania zadawane przez innych ekonomistów, nauczają ich językiem bardziej lub mniej zawiłym, są biegli w sztuce objaśniania opisanej żartem na samym wstępie. To oni najczęściej wypisują recepty utrwalające lub zmieniające „system”;
  8. Mistrzowie: to ci, którzy dojrzeli w jakiś sposób do tego, by robić pośród ekonomistów za matuzalemów, np. stali się miliarderami, stworzyli naukową teorię szanowaną przez środowisko, kierują jako autorytety jakimś ośrodkiem myśli ekonomicznej, odnieśli niebanalny sukces w roli decydentów, ekonometryków, itd., itp.;
  9. Planiści: to ci, którzy umieją pogodzić reguły obowiązujące w gospodarce z mocy prawa z szumem informacyjno-koncepcyjnym tyglącym się w przestrzeni publicznej – i opracować raporty albo budżety dające aktualny, tu-teraz wizerunek „systemu”. Planistów znajdujemy w urzędach centralnych, regionalnych i prowincjonalnych oraz w średnich i dużych przedsięwzięciach, nie tylko biznesowych;
  10. Teoretycy ekonomii: to ci, którzy rozeznają się jakoś w rozmaitych „systemach”, tych z historii i z różnych części świata, mają na ich temat zdanie  (własne albo cudze), potrafią je porównywać, a niektórzy z nich nawet konstruują swoje własne modele gospodarcze, które serwują w postaci zbiorów esejów albo w postaci zmatematyzowanych wzorów. Ta grupa ekonomistów dostarcza światu noblistów;
  11. Filozofowie ekonomii: to ci, którzy skupiają się na dociekaniu, czym jest sama gospodarka (zestaw praktyk) i ekonomia (zestaw nauk), starają się dociec, jaka jest jej istota i siły napędowe oraz jakie ona przynosi skutki: są kraje, takie jak Polska, w których filozofowie ekonomii żyją nieomal w konspiracji, uczepiwszy się niby innych dziedzin;

 

Ni mniej, ni więcej, tylko podałem powyżej swoistą „hierarchię kompetencji” środowisk ekonomicznych i gospodarczych, na własną odpowiedzialność. Im wyższy numer na liście, tym więcej kompetencji, ale uwaga: nie jest to hierarchia liniowa, piramidalna, niektóre profesje ekonomiczne stały się odrębnymi konarami, co oznacza, że można „awansować” w „hierarchii kompetencji” niekoniecznie opanowując do perfekcji wszystkie „niższe szczeble”.

 

Dodam na swoje usprawiedliwienie, że „zaliczyłem” (niekoniecznie odnosząc spektakularne sukcesy) pozycje 1, 2, 6, 7, 10, od kilku lat udanie pretenduję do pozycji 11, mam na to papiery i nie zawaham się ich użyć, jeśli spotkam się z krytykanctwem.

 

Najwięcej dobra wnoszą do gospodarki Naturalna Żywotność Ekonomiczna (każdy to w sobie ma), Przedsiębiorczość (tę ma w sobie niewielu, choć liczni mylnie sądzą, że mają) oraz Planowanie (ostatnimi laty inkryminowane w Europie Środkowej, choć powszechne wszędzie). Najwięcej zła wnoszą do gospodarki Monopole (czyniące śmiesznymi wszelkie zadęcia nt. Rynku), Kapitał Fikcyjny (tytuł do dochodu nie mający pokrycia w rzeczywistym wkładzie do Społecznej Puli Dobrobytu), Rwactwo Dojutrkowe (unikające zakorzenienia się w konkretniej glebie, rugujące Przedsiębiorczość) oraz Reklama (fenomen polityczny w swej naturze, ale operujący w sferze komercyjnej, przez co skutecznie udaje gałąź gospodarczą).

 

Opiszę trzy – spośród licznych – paradoksów gospodarczych, które dają jako taki obraz tego, o co chodzi w gospodarce i ekonomii.

 

Paradoks dziongo-bongo

 

Trociny są z różnych powodów pożywne i strawne, ale słabo kojarzone z konsumpcją spożywczą. Nie przeszkadza to rwaczowi dojutrkowemu zmielić trociny na masę, skleić ją jakimś syropem, polać z wierzchu czekoladą, przysypać kaszką kokosową, uformować w fikuśne batoniki i opakować w papierek, że ślinka cieknie. Łatwo uzyskuje certyfikaty spożywcze i sanitarne, bo faktycznie nic szkodliwego w takim batoniku nie ma. I jeszcze patentuje swój „wynalazek”. Po czym uruchamia w mediach kampanię reklamową, w wyniku której niemal wszyscy konsumenci po jakimś czasie zrozumieją, iż ich życie bez codziennego batonika dziongo-bongo jest marne, pozorne, nijakie, do kitu, bez sensu, miałkie i niemodne. Sprzedawcy-rozwoziciele batoników honorowani są prowizjami. Teraz już tylko katastrofa może zablokować spektakularny sukces batonika na „rynku”. Aż do pojawienia się konkurencyjnego, „jeszcze lepszego” batonika. Podsumujmy: chociaż prapoczątki gospodarowania polegały na sprawnym łączeniu rzeczywistych potrzeb z ich równie rzeczywistym zaspokajaniem, to gospodarka i ekonomia doszły do takiego „profesjonalizmu”, że poważny w nich udział (naprawdę poważny) mają nierzeczywiste potrzeby wykreowane przez tych, co są biegli w „kształtowaniu rynku” oraz równie nierzeczywiste ich zaspokajanie, bowiem rwacze dojutrkowi zadowalają się „ugraną” kasą albo nawet samym naszym podpisem-zobowiązaniem, po czym ograniczają się w większości do markowania, udawania usługi.

 

Paradoks Enola Gay

 

Enola-Gay – to nieoficjalna nazwa bombowca Boeing B-29 Superfortress, który w dniu 6 sierpnia 1945 roku zrzucił bombę atomową Little Boy na Hiroszimę. Zwracam uwagę na zabawne, uczłowieczające nazwy samolotu i samej bomby. Obok miał lecieć "The Great Artiste", wyposażony w aparaturę kontrolno-pomiarową przeznaczoną do określenia efektów wybuchu oraz samolot z numerem 911, z obsadą naukowców wyposażonych w kamery i sprzęt do fotografowania. Do rzeczy. Udusić własnoręcznie człowieka albo go zasztyletować może ktoś wyłącznie w wielkich emocjach, w patologicznych warunkach albo samemu będąc ciężko zdegenerowanym, do leczenia. Łatwiej znosi nasze sumienie, jeśli zastrzelimy kogoś „bez obcowania cielesnego” z nim, jeszcze łatwiej jest wystrzelić z wielkiego działa i zburzyć w nieodległym miasteczku kilka zamieszkanych domów. Albo wysłać rakietę na dalekie miasto. Zrzucenie bomby z samolotu to już bułka z masłem. Niektórzy nawet dostają za to odznaczenia za bohaterstwo. Zauważmy, że degenerat morduje jedną, dwie osoby, pacan ze Szwecji wystrzelał kilkadziesiąt osób, a bohaterowie z Enola Gay uśmiercili bezpośrednio do 90 tys. cywilów. Kariera w gospodarce wygląda podobnie: jeśli straganiarz nas w żywe oczy „oskubie” na 2 złote, to naraża się co najmniej na bluźnierstwa, ale jeśli sieć „usługowa” okrada z gabinetów miliony naiwnych na miliardy złotych – menedżerowie dostają premie.

 

Paradoks wspólnego pastwiska

 

To paradoks znany od dawna, służący w akademiach do ośmieszania „wspólnej własności”. Otóż w ramach dobrosąsiedzkich stosunków hodowcy zwierząt trawożernych połączyli swoje małe łączki w duże pastwisko, a swoje zwierzęta wypuszczają odtąd na tą wielką trawiastą przestrzeń. Dopóki gospodarowali oddzielnie, znali umiar, wiedzieli ile zwierząt wypasie się na spłachetku trawy bez szkody, bez jej „pustynnienia”. Ale kiedy na wspólnym pastwisku pojawiło się wiele zwierząt, jeden z nich pomyślał: dorzucę ukradkiem jedno moje zwierzę, nic się nie stanie, nikt nie zauważy. Niestety, podobnie pomyślało kilku innych, w ten sposób przekroczona została wydolność pastwiska, zanikła jego zdolność do odrastania trawy, do odtwarzania stanu pierwotnego, zatem dość szybko pastwisko zostało wyjałowione, co skończyło się niedożywieniem zwierząt i poważnymi wzajemnymi pretensjami sąsiadów-wspólników. Krytycy wspólnej własności opatrują tę sytuację komentarzem: gdzie wielu wspólników, tam brak gospodarza. Ja wolę jednak zauważyć, że cywilizacyjnie człowiek stworzył cztery wielkie wspólne pastwiska: Administrację, Infrastrukturę, Finanse (fundusze, budżety, ubezpieczenia, bankowość) oraz Politykę (samorządy, urzędy, organy, prawa i reguły, kontrole, uprawnienia, certyfikaty, normy, standardy). To tam najlepiej ujawnia się paradoks wspólnego pastwiska.

 

Tu przerwać warto, w nadziei, że się Czytelnik dał złapać na tych kilka ciekawostek. Czy ktoś uwierzy, że dalsze, poniższe rozważania niewiele mają z „dziongo-bongo”?