Żółć kanarkowa

2012-09-16 10:10

 

Zanim „do rzeczy” – wprowadzenie.

Z Grodziska Mazowieckiego do Warszawy można dojechać na kilka sposobów: ostatnio doszedł kolejny, autostradowy, pozwalający praktycznie w 20 minut (wliczając dojazdówki) dostać się w okolice dzielnic Bemowo i Żoliborz (a potem już zakorkowana normalka).

Ja jednak chcę o wariantach kolejowych. Są dwie równoległe linie: ta gorsza to prosty jak drut szlak skierniewicko-żyrardowski, obsługiwany przez Koleje Mazowiecki: niepunktualny, niemal co dnia droższy, niehigieniczny pod każdym względem (szczyt: palacze i pijaczkowie opanowują końcówkę składu i zawsze są agresywnie zdziwieni, że pasażerom przeszkadza dym, flaszki i otwarte podczas jazdy drzwi). Za oknami suburbiasta architektura nic-nie-wartych przedmieść oblepiona odpustowo-chybcikowym biznesem pół-szemranym, wewnątrz nasycony wzajemną niechęcią tłum szczęśliwców mających zajęcie w Warszawie. Ta lepsza linia – to swoisty zabytek: nazywa się WKD i jest punktualna do bólu nawet podczas remontów torowiska, choć wolniejsza od KM (więcej przystanków), snuje się zawijasami przez sielskie podwarszawie: inna rasa pasażerów, inne widoki za oknem, no, relaks po prostu!

Ostatnio rejestruję dwie zmiany, zrazu niezauważalne, ale konsekwentne. Po pierwsze, zabytkowe wagoniki sukcesywnie zamieniane są na nowoczesne jednostki, klimatyzowane, pojemne, eleganckie, wygodne. Po drugie, starzy dobrzy znajomi kontrolerzy (po wejściu pozwalali np. zapominalskim skasować bilety, a dopiero wtedy przystępowali do pracy) zostali wyparci przez watahy napastliwych, bezczelnych, groźnych dla ludzi, żądnych zysku łupieżców.

Oto wczoraj jadę sobie „do miasta”. Na jednej ze stacyjek wchodzi do wagonu młody człowiek. I – ku mojemu zdumieniu – łapie wpół starszego od siebie o jakieś 10 lat pasażera usiłującego wyjść z wagonu. Ki diabeł – pomyślałem zdziwiony. Po chwili, kiedy pociąg ruszył, zrozumiałem: młodzieniec wyjął z jakichś czeluści legitymację kontrolera i przystąpił do sprawdzania biletów. Znaczy, scena w drzwiach sprzed chwili oznaczała, że „kanar” rozpoznał w pasażerze uciekiniera, który nie ma zapewne biletu i zmyka przed kontrolą.

Moja refleksja jest taka: całkiem niedawno ustawowo nadano kontrolerom uprawnienia niemal policyjne. Obserwowałem tu zatem scenę, w której „kanar” usiłował siłą i przemocą zatrzymać dla siebie „swoją prowizję”, która mu właśnie uciekała wraz z pasażerem. Ciekawe, czy ustawodawca zdawał sobie sprawę z tego, co „kanarkowie” zaczną wyprawiać: będą wykorzystywać swoje uprawnienia w taki sposób, że będą oni siłą zmuszać do dalszej podróży tych pasażerów, o których jeszcze przed kontrolą „wiedzą operacyjnie”, iż są dla nich łatwym łupem. Toż to rwactwo dojutrkowe w czystej, modelowej postaci!

Pomijam, że „kanarkowie” mają brzydki zwyczaj wygłaszania moralizatorskich sentencji w stosunku do przyłapanych gapowiczów (łamią w ten sposób prawo, ich prawem jest wypisać mandat, a nie poniżać i łajać pasażerów). Ale przecież nieprawdą jest, że kontrolerzy ci dbają o to, by „wytępić” gapowiczów! Przecież w ich prowizyjnym interesie leży, aby spisać jak najwięcej gapowiczów, gdyby wszyscy kasowali, „kanarkowie” wyginęliby! Przecież biorą też – bywa – „do ręki”, a gapowicz za ich przyzwoleniem dalej jedzie bez biletu!

Sytuacja, w której porozumiewające się ze sobą (podział rynków) bandy żądnych prowizji osiłków, wypisujących mandaty 11-letnim uczniom z biletami miesięcznymi za brak aktualnego stempelka w legitymacji, zatrzymujący przemocą pasażerów, perorujący głośno o złodziejstwie i poniżający gapowiczów – to patologia. Chroniona i pielęgnowana prawem. Kiedyś zostałem głośno, na cały przedział pouczony o tym, jak źle jest okradać koleje. Otóż wręczyłem kontrolerowi dopiero co kupiony (tuż przed wejściem do pociągu) bilet miesięczny, na którym jeszcze nie odnotowałem wymaganych danych osobowych – i zapłaciłem karę, choć powinienem dostać do ręki długopis wraz z prośbą o wypełnienie wykropkowanego miejsca. Łupiestwo, a nie kontrola „pro publico bono”! Innym razem „kanarek” odebrał mi perforowany wachlarzyk biletów WKD, pośród których był jeden skasowany (choć kwestionowany przez niego) a pozostałe były nieskasowane, stanowiły więc moją własność (niskiej, co prawda, wartości), którą on zawłaszczył i mimo wezwań nie oddawał! Nawet policjanci próbowali mi wmówić, że miał do tego prawo! Czyli: „kanarkowi” wolno bezkarnie, pod pozorem kontroli odebrać mi kilkanaście, kilkadziesiąt złotych i policja go w tym wspiera!

Od jakiegoś czasu, choć „kanarkowie” cytują mi jakiś przepis dający im „prawo” przymuszenia mnie, to nie „wręczam” tym grabieżcom ani biletów, ani dokumentów, tylko „okazuję” (trzymając w rękach). Nie są oni funkcjonariuszami państwowymi, mam zbyt dużo dowodów na to, że nie można im ufać ze względu na ich „łupieżcze instynkty”, po obywatelsku odmawiam im prawa swoistego „aresztowania” mnie, kiedy nabiorą wątpliwości: wezmą mój dowód osobisty, zaproszą na rozmowę poza pociągiem, przerwą mi podróż, a ja będę jak to cielę za nimi łaził, bo mają mój dokument i jakieś swoje duperelne wątpliwości (bo mają do nich „prawo”)!?! Grożą, że wezwą policję. Ależ wzywajcie, policjantowi „wręczę”, bo jest przedstawicielem Państwa (nie znoszę tego Państwa, ale policjant to ktoś inny, niż koleś w glorii prawa organizujący łowy w pociągach, autobusach i tramwajach, napadający na tych, których sobie „wytypował” jako łatwy łup).

Uczciwiej, taniej i „przyjaźniej społecznie” byłoby znaleźć jakiś inny sposób na skłonienie pasażerów do kasowania biletów, i karania opłatami niesfornych cwaniaczków uchylających się od tego obowiązku. Ściganie uczniaków, bezrobotnych czy zapominalskich – to nie jest dobra forma przywracania pasażerom poczucia obowiązku. Niech mnie ktoś urzędowo zapyta, to odpłatnie odpowiem.

Mam niemal pewność, że – skoro opresja „kanarkowa” nasila się – już niedługo pasażerowie-obywatele będą „unieruchamiali” kontrolerów robiąc wokół nich sztuczny tłok, albo solidarnie będą odmawiali im „wręczania” biletów i dokumentów. Wszyscy, bo zjednoczonych wszystkich „nie ruszą”. Już zresztą funkcjonuje „system oporu”: kilkudziesięcioosobowe grupy towarzyskie nie kupują w ogóle biletów, a jeśli ktoś „wpadnie”, do solidarnie płacą mandat. Opłaca się. O to chodziło firmom transportu publicznego?

A Państwo opamięta się i zaprzestanie wyposażać w kolejne prerogatywy rozbójników (zawód znany w Polsce od kniazia Mieszka 1), osiłków nastawionych nie na dobro publiczne i publicznego transportu, tylko na swoje prowizje, dla których gotowi są na coraz więcej, nawet na łamanie prawa, którego wciąż im mało….