Świadomi budżetu

2010-09-06 10:44

 

Moja ulubiona żona ma niedobre zwyczaje budżetowe. Od dwudziestu lat nie mam zielonego pojęcia, ile i gdzie ona zarabia (wykonuje tzw. wolny zawód tłumacza i guide’a), choć czasem docierają do mnie mgliste informacje, np. kiedy wyjeżdża z delegacją rosyjską na festiwal do Kielc albo z wycieczką polską do Pskowa. Od dwudziestu lat również mam wciąż od niej pretensje, że zbyt  mało dokładam się do wydatków domowych: tylko krótkie przerwy, kiedy nie zarabiałem nic, usprawiedliwiały brak moich „wpłat”, ale nie usprawiedliwiały tego, że nie pracuję. I jeszcze: nie ma takiej – realnej – kwoty, która – dołożona przeze mnie do budżetu – byłaby wystarczająca. Złapałem fuchę – już jest mowa o rachunkach, które nagle się pojawiają jak grzyby po deszczu: im lepsza fucha, tym więcej rachunków. Co, u licha, dzieje się z nimi, kiedy ja nie mam fuch?

 

Mimo to moja żona ma wystarczająco dużo zalet, żebym się jej trzymał. Adresuję to zdanie ku kpiarzom.

 

Jedną z jej zalet jest ustawiczne inspirowanie mnie do nowych konceptów w dziedzinie nauk społecznych i w ogóle humanistycznych. Nasze nieporozumienia co do budżetu domowego rzucają mnie – uważającemu się za ekonomistę – nowe światło na fenomen budżetu w ogóle. A właściwie na różnicę między podatkiem a składką społeczną.

 

Kiedy w jakimś naszym środowisku pojawia się temat public collection, czyli zrzutki na jakiś cel – każdy kto przychyli ucha dowie się ze szczegółami, o co chodzi i na co ma wpłacać: oto jest Ważna Sprawa, bez wkładu pieniężnego nie da się jej przepchnąć, wysokość niezbędna wkładu jest taka i taka, proponuje się abyśmy dołączyli do tej „ściepy”, bo to jest Sprawa nam bliska. I wtedy podejmujemy decyzję: czy dajemy, ile dajemy, kiedy dajemy, w jakiej formie dajemy. Robimy to jawnie albo anonimowo. Niektórzy dają „w ciemno”. Niektórzy dają „nie mniej, niż”. Jeśli Sprawa się powiedzie, będziemy mieli jakiś tytuł do chwały, albo do własnej cichej satysfakcji, tytuł ten będzie mniej-więcej proporcjonalny do naszego rzeczywistego wkładu. Pomijam kunktatorów i szalbierzy.

 

Większość spraw budżetowych Państwa, Administracji Samorządowej, organizacji pozarządowych i rozmaitych wspólnot – składa się właśnie z takich Wielkich i Małych Spraw. Pozostałe – są albo tajne, albo nic nie warte, powinny być dawno skasowane, ale ktoś na nich korzysta, więc trwają.

 

Dobre stosunki społeczne (między-wspólnotowe), przyzwoitość, a może jeszcze parę innych Cnót wymagają, aby owe Wielkie i Małe Sprawy były przedmiotem public collections, żeby były przedyskutowane, nie muszą być uruchamiane akurat raz do roku, wszystkie hurtem. Zapewne to sprawiłoby kłopot urzędnikom, ale warto ów kłopot złożyć na ołtarzu Demokracji i Samorządności.

 

Wygodniej jest jednak petryfikować wszelkie budżety, jednocześnie rezygnując z każdorazowego ich uzasadniania. Do tego jeszcze pozycje budżetowe koduje się w taki galimatias, w którym nawet specjaliści się gubią. Czy to trudno budżet sformułować jako listę spraw oświatowych, ochrony zdrowia, pracowniczych, innowacyjnych, inwestycyjnych, policyjnych, obronnych, mieszkaniowych, artystyczno-kulturalnych, parlamentarnych, administracyjnych, opieki nad dziećmi, wsparcia dla niepełnosprawnych, infrastruktury, itd., itp.?

 

Nie da rady – odpowiada biurokrata – bo my tu „od zawsze” posługujemy się wielkościami zagregowanymi, księgowo-rachunkowymi, których ty, szary człowieku, nigdy nie pojmiesz, więc musisz nam wierzyć na słowo.

 

W tym miejscu zaczyna się Podatek, a kończy Samorządność. Jakakolwiek kontrola nad poczynaniami Administracji staje się w tym miejscu niemożliwa, niemożliwość tę gwarantują dodatkowo biurokratyczne procedury, a Administracja niepostrzeżenie przeistacza się w urzędowe ramię Władzy albo wprost staje się Uosobieniem Władzy.

 

Jeśli Władza korzysta ze swoich prerogatyw (w tym z przymusu, a nawet przemocy) i dyktuje nam Podatek, pozorując jakieś konsultacje społeczne albo w ogóle odcinając nas od wiedzy o budżetach planowanych i wykonanych – to pozostajemy ubezwłasnowolnieni, z poczuciem, że ktoś nas tu nieładnie oskubuje, sprawdzając, ile obciążeń wytrzymamy. Naturalnym wtedy odruchem jest gra Podatnika z Państwem. Bo ONI chcą nam zabrać, a MY nie chcemy dać.

 

Gdyby jednak trzymać się Ordynacji Sołtysowskiej i w ogóle Demokracji Oddolnej – to sprawy miałyby się inaczej. Obrani przez nas Sołtysi pokazywaliby w naszej wspólnocie budżet, co i jak trzebaby sfinansować. Każdy z nas – po akceptacji wstępnej – wpłacałby do budżetu „nie mniej niż”. A teraz owi Sołtysi, stanowiąc elektorat „wyższych szczebli”, debatowaliby na swoich „szczeblach” o tamtejszych budżetach, w naszym imieniu, na swoją przed nami odpowiedzialność. Jakie to proste!

 

Nie czulibyśmy wtedy wrogości Państwa wobec siebie, przynajmniej w tej sprawie. Nie czulibyśmy potrzeby ucieczki z podatkami w szara strefę albo za granicę, do rajów podatkowych. Nie czulibyśmy się okastrowani z naszej podmiotowości, suwerenności, samostanowienia.

Czulibyśmy się obywatelami w naszym własnym kraju.

 

No, tak, ale jak to mam wytłumaczyć mojej ulubionej żoneczce?

 

 

Kontakty

Publications

Świadomi budżetu

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz