SGH - drugie podejście

 

Napisałem książkę. Dawno. Obszerną, kilkusetstronicową. Traktuje ona o atrybutach gospodarki typu rosyjskiego. Wyłuszczam w niej teoretycznie i na faktach oraz liczbach, że Słowiańszczyzna nieco inaczej niż Anglo-Sasi podchodzi do gospodarowania, gospodarki, spraw ekonomicznych. Są to różnice psycho-mentalne i kulturowo-cywilizacyjne.

 

Książkę napisałem na konkurs Fundacji Batorego. Napisałem dlatego, że jestem stałym bywalcem ZSRR, a potem Rosji i innych krajów „byłego obozu”. Bywałem i bywam tam w rozmaitych rolach: przyjaciela różnych osób zwyczajnych i niezwyczajnych, „naukowca” z referatami, biznesmena, przedstawiciela organizacji młodzieżowej, turysty, geszefciarza, miłośnika dam, a nawet organizatora rozmaitych przedsięwzięć.

 

Mało jest miejsc w Rosji, w których nie byłem choćby przelotnie. Mało jest statystyk rosyjskich, których nie znam.

 

Udział w konkursie wymagał recenzji. Zwróciłem się do Henryka Kliszko (socjolog, filozof), Wojciecha Lamentowicza (politolog, znawca procesów „państwowych”), Pawła Bożyka (ekonomista, działacz państwowy, polityk).

 

Ten ostatni w słynnym SGPiS-owskim „jajku” powiedział, przeczytawszy ok. 30 stron resume, że to jest znakomity materiał na doktorat. A że – z rozmaitych powodów – nie kwalifikowałem się – zdałem egzaminy na ponowne studia w SGH, na tzw. „uzupełniające magisterskie”, trwające dwa lata.

 

W międzyczasie zażądano ode mnie, abym jednak zdał wszystkie egzaminy licencjackie, obliczone na 3 lata. Zatem w ciągu 2-ch lat zdałem egzaminy z 5 lat, ze średnią 4,9. Chyba nie byłem najgorszy. Uzyskałem absolutorium.

 

Ale pracy nie obroniłem. Najpierw ten sam profesor, który mnie zachęcał do doktoratu, zaczął obrażające mnie „wycinanki” w mojej książce (ostatecznie nie wystartowałem w konkursie), potem ją zupełnie zlekceważył. Napisałem mu bezczelnie, że „referatu” nie będę bronił, bo referaty to ja piszę co miesiąc i dobrze je „sprzedaję” na rozmaitych konferencjach. I znalazłem sobie innego promotora.

 

Ten inny zaś uparł się, że praca musi mieć „początek, mięso i zakończenie”, i choć książce nie miał nic do zarzucenia merytorycznie – próbował ja „ociosywać” moimi rękami. Rozpacz!

 

Widząc, że się dzieje niedobrze, poprosiłem Rektora o to, by wyznaczył mi temat pracy licencjackiej i promotora (w końcu zaliczyłem wcześniejsze egzaminy!). Uruchomiłem niechcący jakiś cyrk.

 

Ostatecznie uznałem, że SGPiS-SGH to niepoważny ośrodek akademicki, choć ma w Polsce markę.

 

Okazało się zresztą, że moje przygody z wykształceniem będą jeszcze długo trwały.

 

A z Profesorem Bożykiem mam do dziś, o dziwo, całkiem poprawne stosunki.