POŻAR 2011
Pod koniec czerwca, wróciwszy w niedzielę do domu po całodziennych zajęciach kościelnych, zacząłem przymierzać się do popołudniowo-wieczornej bumelki.
Przygotowania przerwał rumor na balkonie. Ktoś wtarabanił się na I piętro i chuliganił mi pod nosem.
Wybiegłem na balkon, zrugałem młodziana, ale ten – okazało się – był strażakiem, który rękawicami ugasił dymiącą doniczkę. Czemu dymiła – czort raczy wiedzieć.
Z takiej banalnej sprawy zrobił się „ponad-normatywny” proces, bo najpierw scysja z dowódcą tego strażaka, potem interwencja policji, po kilkunastu dniach przesłuchania komendzie, zaoczny proces i wyrok nakazowy (kilkaset złotych grzywny), na koniec – po moim sprzeciwie – „normalny” proces, w wyniku którego…
Bywałem w rozmaitych opałach, ale zawsze miały one jakieś sensowne uzasadnienie. Tu zaś z przysłowiowej igły zrobiły się równie przysłowiowe widły. Wystarczyło, by sąsiadka zastukała do drzwi – i nawet jeśli pożar był (a to jest mocno niepewny fakt) – ugasiłbym go szklanką wody. Tymczasem kilka miesięcy trwa postępowanie, równie idiotyczne jak jego powód, uruchomione przez strażaka-dowódcę, którego chyba zaskoczyła obecność kogokolwiek w mieszkaniu.
Bo go „uraziłem na ambicji”, żadnej innej przyczyny nie widzę.
Kto ponosi koszty tej zabawy?