Że niby o socjalizmie

2017-12-31 16:42

 

Mam wystarczająco dużo latek, żeby pamiętać dziesiątki „praw rozwoju społecznego”, jakie wprasowywano młodzieży za Gomułki, potem za Gierka, a potem już chyba nie.

Jednym z takich praw jest to, że po feudalizmie nieuchronnie nadejdzie kapitalizm, następnie socjalizm, a komunizm dopełni Historii jak najwyższa, najdojrzalsza, najszlachetniejsza postać socjalizmu. I jeszcze wmawiano nam, że „tako rzecze Marks z Engelsem, a Lenin nie ma nic przeciwko”.

Mądrzy to w tej sprawie nie jesteśmy, bo i być nie możemy: nikt jeszcze nie widział komunizmu „in flagranti”, a to co zwykło się nazywać komunizmem – to w każdym przypadku były i są jakieś potworki, nazywane komunizmem po złości albo uzurpujące sobie to miano.

Zacznijmy od nazw, bo przecież nie biorą się znikąd.

Socjalizm – to koncept społeczny stawiający na odnajdowanie tego co humanitarne pośród tego co „zwykłe”. Zdaje się socjalizm mówić: niech się dzieje co ma się dziać, ale nie dajmy się pośród wichrów porwać niedoli, zbierajmy się w kupy i radźmy sobie samorządnie, samopomocowo, wzajemniczo, gromadniczo, wspierajmy najsłabszych i w ten sposób „podnośmy średnią”, niech wzrasta dostatek, świadomość, sprawiedliwość.

Komunizm – to koncept społeczny – ale i wyraziście polityczny – który zakłada, że tak jak w okresie „przedludzkim”, w hordzie (komunie pierwotnej) ludzie poprzez automatyzmy dzielili się rolami, obowiązkami i owocami pracy, a wszystko robili wspólnie (bezpośrednia kontrola społeczna) – tak można to samo wprowadzić w rzeczywistości mega-społecznej, można Ludzkość ukształtować na kształt jednej wielkiej globalnej komuny.

 

Aby stał się socjalizm – wystarczą świadomi liderzy, wrażliwi społecznie i wystarczająco bezinteresowni, by wmontowywać w codzienność mechanizmy wzajemnicze. W tym sensie socjalistą był Stanisław Staszic, prominent swoich czasów, który na własnych dobrach, bezpowrotnie oddanych społeczności lokalnej, ćwiczył w niej odruchy kooperacji, zbiorowej zaradności, „gwarancji” minimum dochodowego. To samo pisał „późny” Edward Abramowski, który do tego stopnia był przekonany o konieczności „socjatrycznej” przebudowy psychomentalnej w każdym z nas z osobna – że porzucił młodo-ziemiańskie i młodo-inteligenckie egzaltacje, zajął się naukowym badaniem psycho-kondycji ludzkiej. To nie jest ten młody Abramowski-podskakiewicz, którego się dziś najbardziej pamięta.

Aby stał się komunizm – każdy z osobna musi być „najwyższej próby”, niczym Jezus: każdy musi widzieć dobro własne jedynie jako konsekwencja, jako „kropka w tle” dobra wspólnego. Tu nikt nie wyciąga ku drugiemu pomocnej ręki, bo i po co: każdy ma świadomość urzeczywistnioną społecznie, zmaterializowaną, faktyczną, nie tylko „literacko-filozoficzną”. Świadomość potrzeb „ogółu” zespolonego jedną „jezusową” myślą: róbmy dobrze ogółowi, a wtedy każdy z osobna „załapie się” na dostatek. Ale robiąc dobrze ogółowi – baczmy, by każdy z osobna wciąż był „najwyższej próby” moralnej (stosunek do innych), intelektualnej (rozumienie rzeczywistości), umiejętnościowej (przyswojenie zdolności operowania narzędziami technicznymi i instytucjami społecznymi).

Jeśli nie jest możliwe, by wszyscy, co do jednego byli „najwyższej próby” – to komunizm jako postulat polityczny jest utopią. Taką samą, jak chrześcijaństwo (tylko rzadkie egzemplarze są podobne do „modelu jezusowego”) czy liberalizm (który opiera się na udawaniu, że monopole są „wypadkiem przy pracy rynkowej”, a nie standardem rozwojowym).

Jako idea komunizm jest tyleż szlachetny, ile egzaltowany. Wart nauczania. Jako doświadczenie – komunizm nie istniał i nie istnieje, co podkreślam któryś już raz. Wszelkie jego „próby-podejścia” – okazały się godnym pożałowania i wyroków swoim przeciwieństwem.

Zauważmy pewien paradoks: socjaliści, którzy przyjmują do wiadomości niedoskonałą rzeczywistość i zachęcają ludzi do kolektywnej pracy nad sobą i nad tą rzeczywistością – noszą w sobie cierpliwość historyczną: cel jest jasny i oczywisty (powszechny dostatek materialny i obywatelski), ludzie z czasem dojdą do tego własnym trudem, byle nie pogubili busoli. Dlatego wciąż inicjowane są nowe inicjatywy, instalacje samo-gospodarcze, samokształceniowe, wspólno-społeczne. Polska tradycja zna ich kilkadziesiąt: spółdzielnie, towarzystwa ubezpieczeń, milicje obywatelskie (nie mylić z MO), ogrody i kluby kształcenia ustawicznego (dla ciała i ducha oraz wrażliwości), itd., itp.

Komuniści natomiast są niecierpliwi, mówią tak: kto nie jest altruistą, kto myśli o sobie a nie o „mega-wspólnocie” – ten wróg i zdrajca sprawy. Lepszy świat jest tuż-tuż, na horyzoncie (uwaga, żart: horyzont to pozorna linia na skraju dosiężności, która oddala się w miarę, jak ku niej zmierzamy).

Jest dla komunisty oczywiste, że pod naporem nasycającej się w ludziach obywatelskiej samorządności – obumrze Państwo (urzędy, organy, służby, centralna legislacja), bo zbędne staną się jego prerogatywy, immunitety, regalia. Ale to jest dla komunisty dobry powód, by siłowo wprowadzać rozwiązania giga-wspólnotowe. Co to znaczy na siłę? Ano: dyktatura proletariatu, umacnianie (sic!) socjalistycznego państwa, centralizm demokratyczny, walka z wrogiem przemian, dyskryminacja (sic!), z GuŁag-iem włącznie.

Im bardziej i szczerze chce komunizmu komunista – tym bardziej „dopilnowuje podopiecznych” i tego, by podążali „jedynie słuszną drogą”, zabijając w nich społeczną przedsiębiorczość, samorządność, obywatelskość, prawo wyboru, prawo do błędu i do samonaprawiania tego błędu. W miejsce bezpośredniej kontroli społecznej – pojawia się bezpośrednia kontrola nadzorcza i agitacyjna. Co tu gadać: terror, jarzmo, reżim.

W tym kontekście socjaliści są bardziej – poprzez swoje inicjatywy – komunistami niż sami komuniści. Bo stymulując ludzi do różnych „samo…” – niepostrzeżenie, a zarazem chętnie i dobrowolnie grupują ich we wzajemnicze komuny, np. spółdzielnie, wspólne inwestycje składkowe, dobrosąsiedzkie mrowie usług wzajemnych.

 

*             *             *

Wobec tego wszystkiego trudno jest przyjąć do wiadomości, że komunizm jest „wyższą” fazą socjalizmu. Nie przesądzam (jako się rzekło, komunizmu „in flagranti” nikt jeszcze nie widział). Trzeba to sformułować inaczej: wierzę w dobre intencje komunistów, a nawet je podzielam (kto by nie chciał świata ludzi sobie równych świadomością i zamożnością oraz wzajemnie życzliwych każdy każdemu). Natomiast dotychczasowe próby wdrożeniowe należy uznać za eksperymenty meandrujące gdzieś po wertepach, do tego toksyczne pod każdym względem. WSTECZNE: ten epitet komunistów zaboli, bo uważaja się za radykalnie postępowych).

Komunista niecierpliwy – właściwie sam siebie wyrzuca poza komunizm, bo czyni publicznie to, co jest dokładnie przeciw-komunistyczne. Przede wszystkim zamiast dbać o wszechstronny rozwój człowieka i jego wspólnot – dusi je, wpuszcza we wtórny analfabetyzm społeczny.

 

*             *             *

W potocznym odbiorze (wspomaganym przez nieżyczliwych) socjalizm jest jeszcze „zjadalny”, bo liże rany po zniewoleniu feudalnym i uciemiężeniu-wyzysku kapitalistycznym. Daje szansę na to, by z czasem powstał ustrój, w którym właściciel (czegokolwiek) przestanie władczo zagarniać śmietankę z owoców wspólnej pracy, przestanie też równie władczo obsadzać wszystkie zakamarki społeczne posłusznymi sobie kadrami.

Komunizm jest już mniej apetyczny, bo łatwo popada w niecierpliwość, a wraz z nią w produkowanie odwrotności tego co samorządne, obywatelskie, mutualne. Szerząc nienawiść do zła, które celnie definiuje – sam szerzy pożogę. W kraju (jakimkolwiek) i w ludziach. Pod zawołaniem walki klasowej, przeciw sprzecznościom nie dającym się „zreformować”, sprzecznościom antagonistycznym.

Mrugam okiem do komunistów: może inaczej, niż poprzez rewolucyjną zadymę, się nie da…? Czas pokaże…