Z punktu widzenia rewidenta

2017-01-11 16:02

 

Byłem – przez prawie dwa lata – szefem komórki organizacyjnej, która w myśl wtedy obowiązującego prawa była „wewnętrznym organem rewizyjnym”. Byłem szefem malowanym, a fachu uczyłem się od mistrzów księgowości, których (teoretycznie) kontrolowałem.

Była to rozbudowana organizacja, mająca placówki zagraniczne. Z punktu widzenia mojej „komórki” najważniejszy był początek roku: wtedy z rozmaitych oddziałów księgowi i skarbnicy przywozili swoje roczne bilanse oraz „załączniki procentowe”, by proces zatwierdzania tych bilansów bardziej „upłynnić”.

Główny księgowy miał nie tylko autorytet w tym towarzystwie, ale też mocną głowę. Zauważyłem prawidłowość „ceremonialną”: jeśli petent wręczał najpierw „załącznik”, a dopiero potem skoroszyt z bilansem – to już był podejrzany. A jeśli polewał pośpiesznie – to nasz Tadeusz – im więcej był procentowy – tym sprawniej wyłapywał szwindelki, geszefciątka i zwykłe błędy.

Szwindlarzy i geszefciarzy odsyłał do domu. Nie meldował naszym „naczelnym”, że ktoś ma lepkie ręce, tylko dawał szansę wycofania się z bezeceństwa. Wracali skruszeni, z bilansami bardziej wiarygodnymi.  A tych, co popełniali błędy małe i duże – traktował jak starszy brat: tu musisz tak, a tam tak, Danuśka, pomóż mu (to było do jednej z „moich” załogantek, dziś „głównej” w szacownej placówce kultury), dacie sobie radę w godzinę.

To był jeden z najlepszych, najbardziej edukacyjnych okresów w moim życiu, które wtedy wchodziło zaledwie w dorosłość. Ostatecznie branża finansowa nie okazała się moją ulubioną.

 

*             *             *

Wypisz-wymaluj – Tadzio przydałby się dziś w Sejmie. Nie dlatego, że budżet pełen geszeftów (i tak duża jego część to ściema, skrywająca działania niejawne), tylko dlatego, że poustawiałby to podchmielone walkami towarzystwo. Tadziu wie(dział) bowiem, co można „przepuścić i poprawić”, a co trzeba „odesłać do domu” bez robienia skandalu.