Wybrakowana Rzeczpospolita. Zwiewna lewica

2017-10-27 09:52

 

W moich oczach „ustawianki” w administracji lokalnej-terenowej dokonywane przy okazji głosowań zwanych wyborami samorządowymi – są bardziej znaczące (i interesujące) dla ustroju Rzeczpospolitej niż kampanie dotyczące Parlamentu i Konstytucji. Parlament i Konstytucja to domena zapasów między kamarylami politycznymi, a „teren” (sołectwo, gmina, powiat, region) – to jest ta koszula, będąca ciału bliższa.

Poniższa notka nie mówi o sprawach doraźnych, choć sięga po nie w części dotyczącej wniosków, postulatów.

Polska transformacyjna

Kiedy Polska, przed ponad dwustu laty, traciła podmiotowość państwowo-międzynarodową – tkwiła zakleszczona między hurra-republikanizmem szlacheckim (z którego wykluczeni byli wszyscy „nie-urodzeni”) a zaściankowo-dworską parafialnością pospólstwa, gminu. Kiedy Polska wpisała się na powrót na mapę Europy – jej stosunki wewnętrzne błąkały się po ugorach narodowych, socjalistycznych, legionowych, pośród których tylko nieliczni przebijali się ze swoimi konceptami inwestycyjno-przemysłowymi. Kiedy Polska po kolejnej wojnie otrząsała się z faszyzmu (własnego i hitlerowskiego) – wpasowano ją w rytuały stalinowskie, z czasem łagodniejące wobec „sarmackiej”, straceńczej skłonności moich współbraci do podskakiewiczostwa.

I stała się Transformacja, której nabożnym przesłaniem była kanonizacja wszystkiego co prywatne i drapieżne (koniecznie łącznie: prywatne i drapieżne), połączona z klątwą miotaną na wszystko, co państwowe, gminno-powiatowe, komunalne, a nawet spółdzielcze. Gospodarka, kultura, edukacja, polityka – wciąż wpisywane są po 1989 roku w ramy nadętych ideologii, z „wyspami” geszefciarskiego pragmatyzmu. To oznacza(ło) też anatemę rzuconą bezrefleksyjnie na „bolszewizm i postkomunę” (z ich definicjami daleko odbiegającymi od zdrowego rozsądku, nie mówiąc o prawdzie), która to anatema pokutuje do dziś jako epitet, więc „wstydzi’ się go wszelka lewica, szukając jakichś terminów zastępczych w miejsce „socjalizmu, komunizmu, proletariatu, marksizmu, rewolucji”. W tych poszukiwaniach i przestraszeniach oraz wstydach poszła lewica w rozsypkę do tego stopnia, że „omijają ja z lewej strony” nawet ugrupowania parafialno-patriotyczne i liberalno-biznesowe. A ci co pozostali bez przydziału ideowego – ciążą ku ludowości i etatyzmowi.

Wszyscy zgodnie udają, że sieć administracji uzupełniona skorumpowanym „czynnikiem społecznym” – to samorządy, choć gołym okiem widać – że nie. Mówią o tych samorządach, że są wybieralne, jakby nie znali procedur i nie mieli doświadczeń. Wszyscy zgodnie udają, że przeniknięte do spodu „układami” relacje państwowo-biznesowe i gminno-geszefciarskie, nastawione na skubanie Kraju i Ludności – to Rynek. Wszyscy zgodnie udają, że Demokracja – to głosowania (nie tylko „samorządowe”) na listy zredagowane poza wglądem „wyborcy” (mieszkańca, spółdzielcy, społecznika, członka partii), że ta sama Demokracja to tych kilkadziesiąt zapisów konstytucyjnych w tyluż sprawach Decydentury-Nomenklatury, czyniących z nich nad-obywateli, zwłaszcza kilkanaście osób zarządzających (jawnie i „z cicha”) Sejmem-Senatem. Wszyscy zgodnie udają, że Rwactwo Dojutrkowe nie dające szans ani przyzwoitej Przedsiębiorczości, ani kontrahentom, ani pracownikom, ani konsumentom – to normalna rzecz w bujnie kwitnącej statystykami zreformowanej rzeczywistości.

No, i wszyscy zgodnie udają, że utopia socjalistyczna godna jest większego potępienia niż utopia liberalna, choć socjaliści szczerze wierzą w możliwość przeobrażenia człowieka w obywatela, a liberałowie świadomie łżą w żywe oczy twierdząc, że koncentracja monopolistyczna to tylko wypadek w galopie ku postępowi. I że jakoś się załata, podeprze coś, co jest esencją konstrukcji słusznie nazywanej kapitalistyczną (gdzie korzyść wynika z tego że „masz”, a nie z tego że „pracujesz”). Gdzieś w tle (a czasem w rolach głównych) pomrukuje – właściwe dla wszelkich Monachomachii – parafialne udawanie, że Opatrzność nic innego nie robi, tylko rozpościera opiekuńcze  skrzydła Maryi i Syna nad Wisłą właśnie, przeklinając przy tym szpetnie na widok Niemca, Kacapa czy Żyda, drwiąc z Pepików i Żabojadów, goniąc precz Cyganów, nie mówiąc o wszelkich nacjach śniadej cery, mowy dalekiej i saraceńskiej wiary. Wybaczając gestem i słowem – ale nie duszą, sercem i sumieniem.

Kondycja świata polityki

Ponarzekawszy dla higienicznego samooczyszczenia z żółci – gotów jestem pogadać o tym, czego mi brakuje.

Nie brakuje mi ludzi z inicjatywą, zarówno biznesową, jak też artystyczną, naukową, pozarządowo-społecznikowską, filantropijno-charytatywną, sportowo-turystyczną. Nie brakuje mi rozumnych i szczerych ludzi dowolnej płci, wieku, konduity ekonomicznej, światopoglądu, ideowości, środowiska – którzy mogą w każdej chwili wyzwolić w sobie pełnię obywatelstwa i wziąć sprawy w swoje – wspólne, zespolone – ręce. Nie brakuje mi naszego wspólnego, kulturowo-cywilizacyjnego doświadczenia, zwanego Tradycją albo Dziedzictwem, gromadzonego co najmniej od Tysiąclecia. Nie brakuje mi światłych wzorców z różnych epok, tak jak nie brakuje paskudnych przykładów niecnoty, a wszystkie te wzorce i paskudztwa krążą w kontredansach, walcząc o lepsze miejsce w Historii.

Brakuje mi Samorządności. Takiej, wobec której pokornie chyli głowę Państwo – urzędy, organy, służby, legislatura – takiej, która szanuje ludzką zdolność do samostanowienia, samopomocy, samoorganizacji, wzajemnictwa, wielowymiarowej kooperacji sąsiedzkiej, środowiskowej. Takiej, która karmi się ludzkim zapałem do wszystkiego, ale nie na swoją chwałę – tylko po to, byśmy wszyscy wyrastali na dojrzałych, kompetentnych, odpowiedzialnych Obywateli. Zdolnych i gotowych „pomnażać i dzielić się”, a słabszych podciągać.

Brakuje mi Kontroli Społecznej. Nie tej kontroli, która kojarzy się z krytykanctwem, czepialstwem, przyłapywaniem, windykacją, stawaniem w poprzek – tylko tej, która oznacza powszechną orientację w sprawach publicznych wystarczającą do rzeczywistej Samorządności. Która oznacza „pozytywne myślenie”, że jeśli kiedy coś „nie tak” – to się weźmiemy i nastawimy na właściwy tor, bośmy sami swoi. Mamuty ponoć już wyginęły (kto je tam wie…), ale mamucich problemów społecznych, gospodarczych, codzienno-ludzkich – przybywa. Więc trzeba nam wzajemnictwa, i nie tylko.

Brakuje mi poważania Państwa wobec Ludu, bo z braku tego poważania rozmaite kamaryle owijają sobie Ludność wokół własnych, paskudnych interesów, wmawiając tej Ludności zresztą, że akurat wybawiają ją z wszelkich kłopotów teraźniejszych i przyszłych, choć właśnie tę-że Ludność w coraz liczniejsze kłopoty wpędzają.

Brakuje mi ludzi, którzy są na miarę Mężów Stanu i Mężów Opatrznościowych. Brakuje nie dlatego, że ich nie ma, tylko dlatego, że jest ich ilość śladowa, a i tak często oddają się pokusom marnym i miałkim, zaprzedając swoje idee i wartości dla sławy i mamony, a choćby dla czystej władzy. Do tego wokół nich pląsają włazidupstwa, ciemnoty, zwykli dranie, szalbierze i obwiesie, na bakier z cnotami będący, a niekiedy z prawem i przyzwoitością. Pląsają, licząc na ochłapy, a kiedy apetyty rosną – żądają frykasów, bo zbzikowali na swoim punkcie, głosząc „Sprawa – to Ja”. Zrośnięci ze swoimi nano-królestwami – mówią o sobie „Ja to Organ, Urząd, Funkcja, Stanowiskio”. Sami sobie wydają się „dożywotni i nieusuwalni”. Tworzą sobie „państwa w państwie”, tworzą rzeczywistość sitwiarską, której kres mogą położyć Mężowie wraz z Obywatelami, ale to już ich sitwiarska, paskudnicza rola, by Mężów zająć swarami, a Obywateli ogłupić i nie dać im dojść do głosu.

Zawsze po takich zdaniach następuje pytanie: ale jak to zmienić, i kto to ma uczynić… Pytanie kapitulanckie. Bo jeśli wierzysz w swoją diagnozę – to nie pytaj JAK, tylko RÓB CO TRZEBA, samo wyjdzie.

Dyskusje przed jesienią wyborczą 2018

Wczoraj po raz kolejny zmuszony się czułem do postawienia wyraźnej granicy między „sztuką osiągania elekcyjnego sukcesu” a „sztuką nienachlanego, nie-władczego prowadzenia Ludu ku satysfakcjom”. Czyli między sztuką darcia sukna na strzępy a sztuką szycia z tego sukna jakiejś konfekcji. Ta pierwsza ze sztuk cieszy się wzięciem, druga jest – ileż to już razy – odkładana na potem. Aż się parno robiło od prestidigitatorskich zamysłów, od kuglarstw niezawodnie mających oszukać konkurencję wyborczą, skupić uwagę Elektoratu na tym, co MY robimy, bo MY wiemy najlepiej, czego Elektoratowi trzeba, wiemy to lepiej nawet od Elektoratu.

Zaproponowałem (jako ten, co dużo czytał i zrozumiał najlepiej, he-he): zróbmy prawybory w małych społecznościach, wiejskich, osiedlowych, środowiskowych. Na pół roku przed oficjalnymi głosowaniami do rad różnego szczebla dajmy ludziom okazję, by sami wskazali sąsiadów-znajomych godnych kartki w urnie – i spośród tych samodzielnie wskazanych – niech wybiorą, „na niby”. Na próbę. A kiedy im potem „warszawka” podsunie za rok listy zblatowanych kandydatów – niech na nie spluną. Dajmy Ludziom okazję, zamiast wyjętych „z czapy” zawołań, równie gładkich co pustych, choć udających „programy”.

Zaproponowałem: niech każdy z nas, tacy przecież mądrzy jesteśmy – przeczyta, a może nawet przemyśli trochę literatury, i to nie statystyczne 0,8 książki na rok, tylko choćby jedną na miesiąc. I nie lekturę o Zosi co kwiatki zbierała i wiła wianki, tylko pozycje z „biblioteki społecznika i obywatela”. Jak za najmroczniejszych czasów „kapitalizmu manufakturowego” bywało, gdzie się grupowo przy lampie naftowej douczano. Aby potem, w „praniu”, na spotkaniach przedwyborczych – nie dyrdymałami czas zajmować, nie wymyślanymi na poczekaniu egzaltacjami – tylko pytać Elektorat, co rozumie pod słowem Dostatek, Sprawiedliwość, Bezpieczeństwo, Ład, Gmina, Rada, Podatek, Budżet, Współuczestnictwo. Pytać i odpowiedzi tłumaczyć na język zobowiązań wyborczych. ZOBOWIĄZAŃ!

No, z tymi książkami to wyszedłem na głupka, ludzie są wszak zajęci bardzo, i kiedy kończą walkę o byt – nie mają już energii na walkę o świadomość. Chyba że telewizja coś zaproponuje, albo inne „przekaziory”. I tak, właśnie tak głupiejemy, zanurzając się w formułę „niósł ślepy kulawego”…

Całkiem niedawno napisałem, że słowo „demokracja”, albo „samorządność” możnaby zastąpić słowem „gminowładztwo”, ukutym na europejskim wychodźctwie przez powstańców. Bo za dużo jest zgrzybień i spleśnień na tych „standardowych” słowach, a „gminowładztwo” brzmi jakoś tak ponętnie, i do tego jest na czasie, wszak za rok wybory… Będę drążył, na razie wnikam w tomiszcza autorów tego pojęcia. Wiele zresztą spraw i słów trzeba odczarować, bo nabrały poloru zbytnio metalicznego, błyszczą się słowa – a niczego nie objaśniają, tyglą się sprawy – a do niczego nie pobudzają.

Człowiek – miało brzmieć dumnie

Na dobrą sprawę ludzie niewiele potrzebują: zamieszkać, zjeść, odziać się, podleczyć, znaleźć stały dochód z pracy, znaleźć czas na rozrywkę, na życie rodzinne i towarzyskie, na odpoczynek i kształcenie, na refleksję i przewodnictwo w kwestiach „ostatecznych”. Chcą umieć przywitać się z kimś, kogo się spotyka. Pytanie brzmi: czy ustrój-system-Konstytucja ma to wszystko DAWAĆ Ludowi – czy ów Lud może jednak powinien się wzajemniczo i gromadniczo samemu tego wszystkiego dorabiać. Ja – na przykład – sądzę że druga ścieżka jest ponętniejsza…

Nasza Rzeczpospolita cierpi na niedostatek szlaków wiodących po tej drugiej ścieżce, i przez to wydaje się taka wybrakowana…

Nasza Rzeczpospolita z wielkim namaszczeniem i wprawą zaprowadza co i rusz osobliwe „samodzierżawie”: jak inaczej oceniać premiera-emigranta, który zanim uciekł przed rozliczeniami na saksy brukselskie – wyrugował ze swojego kręgu najbliższych, najsprawniejszych, najambitniejszych, włącznie z czołowymi współzałożycielami formacji? To samo można powiedzieć o co najmniej jednym jeszcze przywódcy partyjnym.

Polską wyobraźnią zarządzają dziś łupieżczo kamaryle, zajęte giga-biznesem, giga-polityką, obecne w giga-mediach, zanurzone w rytach giga-przestępczych, wspierane przez giga-tajniackie inwigilacje. Przeciętny zjadacz chleba – czasem cienkiej, przezroczystej kromki – dziadzieje jako osoba i dziadzieje jako obywatel. Nawet jeśli trzyma w szufladzie pożółkłe indeksy i odznaczenia. Szarzejemy – a „właścicielom Polski” wydaje się to nie przeszkadzać.

Lewica, lewicowo, o lewicy, lewicowością

/inaczej: organ, zadek, kamieni kupa/

Się zajmijmy, dla przykładu, taką lewicą. Gdyby tę różnorodną o wielobarwną (sic!) formację przyrównać do budowli Pałacu Kultury i Nauki – to okazuje się, że główny, konstrukcyjny pion (ten z windami) jest tu w ogóle nieużywany. Ten pion to spółdzielczość (w obszarze wytwarzania i w obszarze konsumpcji), samorządność (zdolność do samo-organizacji), wzajemnictwo, wszechstronny rozwój Człowieka-Obywatela. Pusto też w głównych „hall’ach”: powszechny dostęp do infrastruktury (nie segregowany dochodowo), do dóbr kultury (nie segregowany przydziałami), do edukacji (bez segregacji), itd. Za to niektóre nawy boczne i salki „z widokiem” są nadużywane: walka ze „śmieciówkami”, walka w sferze praw reprodukcyjnych, walka o komfort życia zwierząt dzikich i hodowlanych, walka z eksmisjami, windykacjami, bezprawnymi zwolnieniami z pracy. Wszystko to są rzeczy wielce ważne. Ale rozsypane po zakamarkach, bez należytego ładu, wydaja się imponderabiliami.

Brakuje mi – w rozmowach lewicy – podmiotu lirycznego karmiącego egzaltacje. Proletariusza zastąpił, zagubiony pośród kłębowiska oszustw, bezbronny i do nikogo niepodobny szarak, bywalec second-handów i „rozdajni rozmaitych”, a dzielnego i niezłomnego, prawego rewolucjonistę zastąpił apatyczny, intelektualnie niedożywiony, neurotyczny, niezborny emocjonalnie, niedoszły (albo niespełniony) magister kierunków nikomu niepotrzebnych, z kultowym „Che” na koszulce, dorabiający byle gdzie i byle jak – i to on „wie najwięcej” o tym, jak się zbawia świat, bo wyczytał to w modnych dziełach omawianych w modnych salkach, w modnych miejscach na Śródmieściu. I on te dzieła – wydaje mu się – zrozumiał najlepiej, w jedyny właściwy sposób, co mu przysparza zwycięstw moralnych. W myśleniu o polityce ten nowy podmiot liryczny oddaje się nostalgiom, a także osobliwemu kolekcjonerstwu: zbiera głupie miny i pomlaskującą aprobatę rozmówców takich samych jak on – kiedy ich zaskoczy nową lekturą, a w niej zapętlonymi filozoficznie konstrukcjami intelektualnymi. W każdym razie nie śmierdzi potem, choć zalatuje wczorajszością, nie emanuje czerstwym robociarstwem, nie odwiedza przytułków i bieda-bufetów ani ośrodków pomocy, zdaje się lepiej rozumieć świat niż jego wróg, nomenklaturowy oprawca i zdzierca, dziedziczący po tatusiu wzięte marki, pogardę dla dosłowności biznesowej i notatnik z „właściwymi” telefonami.

Brakuje mi jasnej, a zarazem poważnej reakcji lewicy na powtarzaną przy dowolnej okazji ekskomunikę, przerywaną wpuszczaniem wybranych (przez nieprzyjaciół politycznych) „reprezentantów” lewicy do specjalnie preparowanych audycji.

W Polsce doświadcza lewica opresji, która już dawno przekroczyła granice przyzwoitości, prawa i Konstytucji. Doszło do tego, że całkiem zgrabny zakaz propagowania totalitarnych praktyk faszyzmu i tzw. komunizmu celowo, wbrew konwencjom międzynarodowym i prawom człowieka, przeistoczono w praktyczny zakaz wyznawania poglądów lewicowych. Przecież – wedle prawa i standardów demokratycznych – wolno być komunistą czy faszystą, a przepisem zakazano PROPAGOWANIA TOTALITARNYCH PRAKTYK! Ale to nie wystarcza hunwejbinom. Przyjęło się komunizm, czyli upowszechnianie samorządności i spółdzielczości oraz edukacji obywatelskiej – mylić z doświadczeniami Gułagu czy chińskiego Laogai, z historią Wielkiego Głodu, czystkami stalinowskimi, paskudną działalnością służb, sekretarzy i komisarzy, z ideą „czu-czhe” i jej rumuńskim wariantem „sistematizarea orașelor și satelor”, z chińskimi zsyłkami „reedukacyjnymi” (laodong jiaoyang), z przemocą symboliczną i terrorem polityczno-bezpieczniackim. Wychodzi na to, że na skutek pomylenia ewidentnych odchyleń od normy cywilizacyjnej z rzeczywistością – zabroniono wyznawać idei, dobrej jak każda inna.

Za to wolno i trzeba wyznawać amerykańską „demokrację” sięgającą po formuły „cruseidos”, a wraz z nią Guantanamo i inne „torturownie”, wolno i trzeba chwalić CIA za dziesiątki puczy, zamachów stanu i setki skrytobójstw, za wojny pełnie mściwych zbrodni bezsensownych, jak Wietnam czy Irak, wolno popierać gęstniejącą sieć eksterytorialnych baz wojskowych na całym świecie i najwyższej klasy urządzeń szpiegowsko-inwigilacyjnych, rozsianych tysiącami po całej Ziemi i w Kosmosie. Trzeba nazywać „obroną demokracji” strzelanie z dronów (albo poprzez desant naziemny bez zgody lokalnego rządu) – do ludzi obwinianych, ale pozbawionych prawem kaduka prawa do sądu. Demokrację tak rozumianą trzeba wielbić, choć bywa równie paskudna maccartyzmem, jak stalinizm „dyktaturą proletariatu”. Starsi ludzie kierujący legalną partią komunistów polskich – popłacili grzywny za to, że mają taką a nie inną nazwę. Poważnie! Doktor nauk politycznych, były poseł i rzecznik partii parlamentarnej, ekspert międzynarodowy, założyciel partii – siedzi od prawie 20 miesięcy pod domniemanymi (nie ogłoszonymi) zarzutami działalności antypaństwowej.

Oczywiście, demokratami, ludźmi walczącymi o wolność byli (są od niedawna) ci ludzie „leśni”, którym udowodniono (i potomkowie oraz sąsiedzi ofiar pamiętają) ewidentne zbrodnie, nie mówiąc o rabunkach i innych przestępstwach pospolitych.

I co na to lewica?

Ano, próbuje albo wprost legitymizować taki post-transformacyjny system-ustrój (już nie będę się rozwodził o jego barbarzyńskiej stronie ekonomicznej, niedopuszczalnej, nie do pomyślenia w „prawdziwej” Europie) – albo się jemu przypodobać. Główną postacią polskiej lewicy jest przedsiębiorca (wyzuty z engelsowskiej wrażliwości społecznej i elegancji intelektualnej) – i swego czasu człowiek aparatu super-medialnego, gdzie nie o niedoli Proletariatu rozmyślał, choć graczem był sprawnym.

Lewica nie umie się odgryźć i pokazać, że samodzierżawie najlepiej realizował „europoid” Tusk, a i teraz mamy to samo. Kiego czorta kłamią, że samodzierżawie – to nieodrodna cecha „komunistów”? Podobnie z „centralizmem demokratycznym”: zna ktoś polską partię, w której kierownicza jaczejka nie trzyma wszystkiego zazdrośnie w swoich łapskach? I to akurat nie jest „komunizm”?

Politycznym filarem głównym lewicowej doktryny jest postulat obumierania Państwa (aparatu koncentrującego władzę, kontrolę i zarząd) pod naporem coraz sprawniejszych i coraz bardziej rozgarniętych obywatelsko samorządów. Czy zna ktoś lewicową partię, która jasno powie: uczynimy wszystko, by każdy dojrzał do obywatelskości i samorządności, aby Państwo i jego prerogatywy, immunitety, regalia – przestało być potrzebne? Choćby za 30, 100, 300 lat. Jeśli nie ma takiej partii, to co one wszystkie widzą w sobie lewicowego, skoro doktrynę o „walce klas” też zawiesiły na kołku? Może egzaltacje związane z losem „maluczkich”. To niech wstąpią do chrzcielnicy i niosą ukojenie podopiecznym. A nie plotą o społeczeństwie obywatelskim.

Ośrodki edukacyjno-medialne lewicy schodzą do poziomu skorumpowania przez administrację (jak jedna z nowych partii czy już nie całkiem nowa formacja wydawniczo-inteligencka), albo do poziomu marginalności, jak pisma codzienne, cotygodniowe, dwumiesięczne, kwartalne. Żywioł lewicowy wstydzi się swojej lewicowości, ale nie wstydzi się, że idiocieje jak wszyscy, czytając niecałą książkę na rok, i to książkę niekoniecznie wartościową.

Najbardziej obecnie spektakularne działania lewicy w Polsce – to „akcja bezpośrednia” w wykonaniu związkowym albo „ruchów lokatorskich” czy feministycznych. Przecież jakże bohatersko i wesoło jest, kiedy „się dzieje”: tu manifa, tu strajk, tu okupacja, tu zadyma. Bronimy konkretnego nieszczęśnika przed eksmisją czy windykacją, ratujemy mu zatrudnienie – a w tym samym momencie 1000 innych w ciszy ginie pod butem systemu-ustroju. Bowiem niewidzialna ponoć ręka rynku i demokracji – w rzeczywistości kradnie, łupi, znęca się nad człowiekiem i szydzi z jego trosk, marzeń czy podobnych spraw. Niektórzy skaczą z mostu, inni się podpalają, jeszcze inni mordują bliskich i nie-bliskich. Szaleją.

Przywódcami i „nazwiskami” lewicy w Polsce są nadal – w komplecie – ci sami, którzy ją pozwolili przez całe lata bezcześcić, profanować, lepić pod sztance światowej finansjery i doprowadzać na skraj przepaści. Bo oni wiedzą najlepiej i nijak nie dopuszczą innych choćby do głosu.

Taka lewica chce nadal – niczym lemingi – rywalizować z uzbrojonymi we wszech-media ugrupowaniami na chwytne hasełka (bez treści, bo trzebaby coś wcześniej przeczytać), łatwe do przechwycenia przez lepiej przygotowane logistycznie kamaryle rządzące lub „totalnie opozycyjne”.

Taka lewica zapomniała o tym, że poza bolszewią i terrorem – lewica od początku swojego istnienia (rewolucyjny „pięciopak francuski”) wniosła do przestrzeni kulturowo-cywilizacyjnej powszechne prawa wyborcze, emancypację kobiet i ras nie-białych, osób niepełnosprawnych, młodzieży nieletniej, wniosła prawa człowieka i obywatela, wniosła praktyczne zniesienie problemu analfabetyzmu, animowała dekolonizację globalną, pokazała znaczenie skomasowanych inwestycji publicznych (w tym infrastruktury zwanej dziś krytyczną), wniosła na „ołtarze managementu” mechanizmy planistyczne (dziś oczywiste w korporacjach i na każdym szczeblu), stanowiła „straszak socjalny” dla Ententy i jej spadkobierców, gdzie łagodzono dzięki temu opresyjność kapitału i polityki (patrz, np.: Soziale Marktwirtschaft), próżniaczość „elit”, woluntaryzm władz.

Lewica nie pamięta, że to ona – począwszy od zawołania  Liberté-Égalité-Fraternité – wniosła do rzeczywistości gospodarczej, społecznej, politycznej niezbywalny już dziś czynnik modernizacyjny, przy czym nie mówimy o gadgetach, tylko o rozwiązaniach systemowo-ustrojowych.

W Polsce lewica – poza tym, co niezbyt chwalebne – zakładała kasy chorych, ubezpieczenia wzajemne i mikro-bankowość, spółdzielczość pracowniczą i kooperatywy spożywcze, ogródki jordanowskie, spółdzielnie mieszkaniowe i medialno-wydawnicze, związki zawodowe i dziesiątki podobnych inicjatyw, przeciwstawiając się „wolnej amerykance” kapitału równie drapieżnego, co kosmopolitycznego.

Ta lewica – choć niektórzy w jej łonie chętnie popadają w doktrynerstwo i bezkrytyczne samouwielbienie dla historii lewicowości – nie żyje dziś problemami Ludu, które omija pomykając „bokami”, tylko własnymi sprawami żyje, dalekimi od wszystkiego, co warto uszanować. I dziwi się, że nie wychodzi jej stara sztuczka, która polegała na tym, by orientować się, dokąd zmierza aspiracjami Lud – po czym szybko ustawiać się na czele pochodu, że niby je sama – ta lewica – wymyśliła.

Aspiracje Ludu dawno już „opadły” pod naporem TOTALITARNEGO SOJUSZU ZDZIERSTWA I ŁŻE-POLITYKI. A wraz z nimi opadły lewicy skrzydła, i co tam jeszcze opaść może.

Polska lewica – drżąc jak osika – staje w swych wyobrażeniach przeciw formacji rządzącej, tej i tamtej, mając za nic elementarne zalecenia taktyki. A to owa formacja – bardziej „ta” niż „tamta” – zatrzymała lawinę nieszczęść socjalnych związanych z Transformacją i zabrała się za rozliczanie niektórych patologii. To nie jest formacja przyjazna lewicy, ale zadania z dziedziny „pogotowia ratunkowego” realizuje sprawniej, niż lewica będąca niegdyś u władzy, nawet „kanclerskiej”. A tu „zdawa się”, że lewica w Polsce chciałaby przywrócić czołowych „transformatorów”, akurat wykopniętych na wysypisko, niepomna zgrozy, jaką owi „wykopnięci” przynosili dotąd

„Państwa w państwie”, wykluczenia, nędzniejąca świadomość (orientacja w sprawach publicznych) – to bolączki polskie najwyższego, „miczurińskiego” sortu. Polskiej lewicy to nie obchodzi, jeśli sądzić po aktywności w tej dziedzinie.

Taktyka nie dorasta do strategii, strategii zaś nie ma

Polska lewica nie umie się odnaleźć pośród dwóch największych żaren. Od czasu, kiedy człowiek zwany Kanclerzem poprowadził formację równiutko na skraj przepaści i zarządził Wielkie Spadanie – on sam staje się coraz bardziej niepoważny w propozycjach personalnych i politycznych, w czym dorównuje figurze równie ważnej niegdyś, a może ważniejszej. Przebija wszystkich pomysłami „ogórkowymi” i „amerykańskimi”.

Schedę przejęła różno-partyjna grupa – zżerana przez gierki i intrygi – zajęta bardziej grą o „tron” niż tym co krwiste i soczyste. Grupa ta, złożona z kilku średniej wielkości i kilkudziesięciu drobnicowych księstw udzielnych – udaje że redaguje Światły Manifest dorastający do Czasów. Udaje też, że ma na cokolwiek w kraju wpływ. W tej galerii jest też specjalna formacja występująca z założenia OSOBNO, która wyznaje wiarę w siebie samą jako jedynie słuszną. Nie trzeba być starym, aby pamiętać, że ta sama grupa wnikała w rozmaite formacje związkowe, edukacyjne, próbowała też dokonać cichego puczu w słabnącej, choć zasłużonej organizacji przenoszącej tradycję socjalistyczną w nowe czasy. Kiedy odniosła jako-taki „sukces wyborczy” – pokazuje wszystkim wątpiącym, że ideowość jest w niej równie kapryśna, jak zdolność koalicyjna. I to ona mierzy w najbliższą przyszłość lewicy, słusznie zauważając, że ze względów pokoleniowych dysponuje największą pasjonarnością, a „złogi PRL-owskie” (tego sformułowania całkiem serio używa!) wymrą i będzie wreszcie klarowność, światłość i przestrzeń.

Brak odpowiedniego stężenia lewicowości na lewicy – wykorzystuje formacja akurat dziś rządząca, cichcem wspierana przez ugrupowanie, które weszło do Parlamentu na fali oburzenia wykluczeniami, opresją wobec przedsiębiorczości i szarogęszeniem się „państw w państwie”. Formacja rządząca dostaje gęsiej skórki i odruchów wymiotnych na słowo „lewica”, ale ogłusza lewicowy „podmiot liryczny” (szary Lud, żeby nie powiedzieć Nędzę i Proletariat) żywnościowymi racjami frontowymi. Czy OSOBNI odnajdą się w tej zabawie? Wątpię. Tyle, że wytyczają drogę: nie dyrdymały rewolucyjne, a konkretne ludzkie bolączki stają się dziś, tu-teraz, witaminą polityki. Dyrdymałów nie chowamy do lodówki, tylko trzymamy „na potem” na lekkim ogniu.

Zatem apel do „Mojżeszów”, redagujących Światły Manifest przy ulicy Złotej: pogódźcie się z własnym przemijaniem, co nie oznacza „kapitulujcie”, tylko: „regarde autour de vous” (rozejrzyjcie się) za takimi diadochami, którzy nie będą śmiertelnych rywali szukali we własnym gronie i w was samych, a jednocześnie w sprawach wspólnych będą mieli zdolność taktycznej współpracy z największym wrogiem.

Pamiętając, że tańcujemy z ideowym nieprzyjacielem – mającym zresztą patriotyczno-parafialnego hyzia – wesprzyjmy go w walce z „układami” i z „państwem teoretycznym”. Bo to nie są błahostki, a sami ich nie zepchniemy w niebyt, nawet jakby nam ktoś dziś podarował władzę na tacy (he-he, na tacy…). Pamiętając, że to hunwejbini zwariowani na punkcie „antykomunizmu”, równie zresztą zbzikowani na punkcie globalnej „krucjaty” amerykańskiej – doceńmy, że ubodzy rodzice otrzymują od tego rządu realne wsparcie socjalne, otrzymuja kolejne obietnice. A przede wszystkim mają prawidłową ocenę spustoszenia transformacyjnego, włącznie z celnym wskazaniem „winnych” mechanizmów i sił. Ouvrez les yeux, réveillez-vous!

A przede wszystkim – porzućcie kanclerskie zawołanie że „aby dzielić, trzeba zarobić”. Lepiej zauważcie, że „zarabianie ma sens tylko wtedy, kiedy pragniemy się dzielić”.

Miscellanea

Po zimnej wojnie wiele wartości „zachodnich”, takich jak prawa człowieka, demokracja, wolny rynek – okazało się ideologicznymi wydmuszkami, bo każdy gołym okiem widzi, że były one zaledwie postulatami, a nie czymś oczywistym i obecnym w codziennej zachodniej rzeczywistości. Więcej tych wartości było w przepotężnych mediach i propagandzie, a „ludzkie” doświadczenie nie dość, że ledwo je dostrzegało – to jeszcze widziało ich łamanie, sprzeniewierzanie się im.

Aplikacja, wdrożenie, wprowadzenie ich do Polski wraz z Transformacją – spowodowało niewyobrażalne szkody dewastacyjne, skoro „demokracja, jaka jest – każdy zobaczył”, a to co stare obowiązkowo „złomowano”. Zamiast nowych, mnożnikujących jakości – do polskiej rzeczywistości wpłynął wraz z nimi chaos, zrujnowane struktury, mętna woda i geszefty dla „swojaków”, zagrożenie dla dorobku i poziomu życia. Wszystko w żywiole „nieskrępowanej przemocy” wobec ofiar, ale też wobec ich obrońców.

A lewica? Jeśli już w ogóle – jako formacja –reagowała na to wszystko przez ostatnie ćwierćwiecze – to raczej w formule „rewolucyjnej wojny pozycyjnej”: niech „solidaruchy” burzą ustrój przemijający, a my – lewica – mamy w tym wszystkim przetrwać, może jak burze ucichną, da się coś ugrać, coś ocalić. I opisuję to pomijając fakt, że tabuny „przechrztów”, w tym niegdysiejszych sekretarzy i ideologów – nagle odkryły w sobie ideowy profil liberalny, parafialny, smykałkę do interesów i talent do „szemranych spraw”.

Bez wymieniania nazwisk – to dla nich szansa ekspiacji – zauważmy, że to z PRL-owskiej lewicy (tej „wysoko-nomenklaturowej”) wywodziło się najwięcej „dzieci Metternicha”, który mienił się „doktorem od rewolucji”, czyli specjalistą od ich „uśmierzania”.

Opresja wobec Ludności – bez wskazywania powodu i konkretnych adresatów – stała się „modusem ustrojowym”. Sformułowania typu „ciemny lud to kupi” albo „jeśli nie ma dowodów winy, to znaczy że się jeszcze nie znalazły” – szybowały i wciąż szybują, aż niebo od tego poszarzało.

W starogreckim języku koine jest słowo „επανάσταση” (epanástasi), używane np. przez Arystotelesa (Etyka Nikomachejska, Ἠθικὰ Νικομάχεια), które tłumaczy się jako „rewolucja”. W rzeczywistości oznacza ono wszelkie formy podważenia ładu, wyrażenia niezadowolenia z tego co zastane, co stanowi zbiorowe doświadczenie: insurekcję, rebelię, rewoltę, powstanie, bojkot, apel, manifestację (nie mylić z „pochodem”), protest. W rzeczy samej „epanástasi” – to ezoteryczna jedność sumień przeciwstawiona namacalnej, dolegliwej praktyce rzeczywistej.

Mimo znanego protestu Bugaja, Modzelewskiego i Małachowskiego – solidarnościowa „epanástasi” zaowocowała Transformacją Balcerowicza poprawioną czteropakiem Buzka. Mimo spazmów Tymińskiego, Leppera i ostatnio Kukiza – polska „epanástasi” bardziej upodabnia się do piłsudczykowskiej sanacji niż do marzeń o wyzwoleniu ekonomicznym i powszechnej dojrzałości obywatelskiej.

Zarówno to, co przez ostatnie pokolenie nazywaliśmy „neoliberalizmem”, jak też to, co było solidarnościowym „alter-ego” neoliberalizmu – wkomponowane zostało w codzienność polską jako szczególna misja, wyposażona w „wybraństwo” i „eschatologię”.  „Wybrańcami” obwoływani byli np. L. Balcerowicz albo L. Wałęsa, czy nawet K. Wojtyła. „Eschatologia” wiązała codzienność z tym co ostateczne, co w Polsce Transformacyjnej oznaczało narzucony wszystkim przez „Mojżeszów” bezwzględny nakaz podążania za nimi, choćby miało się błądzić po pustce i beznadziei przez przysłowiowe 40 lat. Dramat polegał przede wszystkim na tym, że od bierutowskiego stalinizmu Polska już ładnych 30 lat z okładem „wędrowała przez pustynię” – i pośrodku tej pustki nakazano Polsce „zmianę celu”.

Co lewica na to? Dała sobie bez większego szemrania wyrwać chorągwie postępu i szczęśliwości, a potem jej część przyłączyła się do nowych „Mojżeszów”, a inna część popadła w rozsypkę. I tak do dziś, a celu i tak nie widać, bo postęp i szczęśliwość zaległy na horyzoncie, który – wiadomo – jest linią pozorną, oddalającą się tym bardziej, im bardziej się ku niej podąża.

Lewica ma też na sobie garb najcięższy: co najmniej milczała, kiedy rozmaite sitwy okradały Kraj i Ludność z majątku, podatków, dotacji budżetowych, oszczędności-zaskórniaków – a tych, co to ujawniali – obrzucały anatemą i przysparzała im kłopotów. Wszystko to wielokrotnie przekracza(ło) poziom „błędu”, co oznacza, że mówimy o sieci organizacji przestępczych, gdzie wymieszani są Decydenci, Nomenklaturszczycy, liderzy biznesu, kamaryle polityczne, sieci stowarzyszeń i parafii. A wystarczyłoby głośno mówić, z trybuny sejmowej, na posiedzeniach rad gminnych, powiatowych, wojewódzkich, na spotkaniach z wyborcami. Straty wizerunkowe (można powiedzieć: „utracone zyski”) – trudno oszacować, ale ich miara jest dzisiejszy stan „sondażowy ugrupowań lewicowych w pojedynkę i razem wziętych.

No, i coś, co obciąża sumienie lewicy najbardziej spektakularnie, a o czym już było powyżej. Mateusz Piskorski, doktor nauk politycznych, były poseł i rzecznik formacji parlamentarnej, ekspert międzynarodowy, założyciel nowej partii, człowiek bez zarzutu kryminalnego i obyczajowego – z dnia na dzień został osadzony w areszcie i trzymany jest w nim już 18 miesięcy, a żeby pozamykać ludziom gęby, wypalono mu na wizerunku stygmatyzację szpiegowską, zas całe postępowanie utajniono. Czy to nie jest „propagowanie praktyk totalitarnych”? Więc: czy jakieś polityczne ugrupowanie lewicy ujęło się za nim?

Wszyscyśmy w jednakim położeniu: zwłaszcza rządząca obecnie formacja zręcznie dzieli młodzież na „prawą” i „lewacką”, łagodzi skutki narosłych wykluczeń socjalnych jedną ręką, a drugą wnosi nasz kraj jako wiano do imperialnej konstelacji amerykańskiej. Czy naprawdę tylko ja to widzę?

Kompleks Edypa z Rosją w tle

Pośrodku epoki Średniowiecza, kiedy wyznacznikiem globalizacji było ucieranie się racji Heilige Reich (chrześcijańska spadkobierczyni Rzymu), Bizancjum (prawosławna Basileía Rhōmaíōn) i Wielkiego Kalifatu (Ummah Wāhidah), a polska państwowość była młodym pędem z pogranicza Słowiańszczyzny i Gotów – pchnięci zostaliśmy w objęcia pra-Europy, gdzie wyznaczono nam rolę pół-barbarzyńcy – i do dziś ją gramy. Kiedy „barbarzyńska peryferia” rozszerzyła się o ziemie rusińskie, z czasem podzielone między Litwę (Lietuvos Didžioji Kunigaikštystė) i Ordę (Алтын Урда) – Polonia prowadziła politykę wprowadzania na postronku „jeszcze bardziej prymitywnych barbarów” do europejskiej Macierzy, niepomna doświadczenia grunwaldzkiego, gdzie pra-Europa pod patronatem papiestwa cudem, grzechem zlekceważenia zgubiła szansę ostatecznego Anschluß’u tej peryferii do Świętej Rzeszy.

Żeby było śmieszniej, Polska nic z tej historii nie zrozumiała i nadal sobie wmawia, że dla Europy jest mesjańskim Zbawcą i Nauczycielem. Tuzy dyplomacji polskiej nie umieją sobie wyobrazić, że gdyby w miejsce Rzeczpospolitej Obojga Narodów sąsiadem Ordy okazała się Rzesza (a cóż innego „kombinuje” Unia?) – to granica światów przebiegałaby od Estonii po Kaukaz. Tylko w roli apostoła tego planu Polska jest „miłym kamratem” w Brukseli.

Kanoniczny strach przed PiS

Okrągły Stół i jego „ciemniejszy narożnik” w Magdalence przeredagował polskie podziały: dotąd przebiegały one między „komuną” a „demokracją”, zaś po 1989-tym – symbolicznie – Polskie fronty dzielą kraj wedle dwóch kryteriów: Krzyż przeciw Pogaństwu (pogańska jest i Unia, i Kacapy, i Półksiężyce) oraz Wolność przeciw Despotii (ta pierwsza ma stempel amerykański, ta druga – kremlowski).

Szeregowi Polacy tłumaczą to sobie rozmaicie, co oznacza, że nigdy nie wiadomo, o co pójdzie w kolejnej awanturze. PiS w tej wirującej mętnej wodzie wyrósł na chorążego Krzyża i Wolności, a formacja „europoidów” odpuściła sobie swary światopoglądowe (ktoś pamięta niewczesny ślub DT u ołtarza?), ale sztandar wolności wyrywa PiS-owi niczym pochodnię.

W tym wszystkim najlepiej odnalazła się formacja wyrosła z „zakonu PC”. Oparła się na parafialno-patriotycznym Ludzie i na inteligenckiej przeróbce połączonych mitów Dmowskiego-Piłsudskiego. To – jasno przecież widać – wystarcza.

Masochistyczna tęsknota za rózgą

Najcięższym grzechem Polaka jest jego nieustająca skłonność do „przedsiębiorczości wbrew”. Kiedy już zatętni w jednym czy drugim żyłka biznesowa – to przede wszystkim szuka, komu by tu podwędzić to co on już ma. Stąd bierze się niemal „religijna” roszczeniowość z jednej strony, a wyuczona bezradność z drugiej. Na tym tle wyrasta też większa gotowość „dużego” biznesu do oskubywania Budżetu niż do innowacyjności.

Ostatecznie ukształtowała się osobliwa „kultura współżycia robola z fabrykantem”, którego nadal wpisujemy w konwencję „pana-feudała” (stąd wszechobecny Patrymonializm w gospodarce). Potrzebujemy wyzyskiwacza i ciemiężcy, aby mieć z kim wojować, ale też aby chytrze wyrosnąć pod jego skrzydłami i w sposobnej chwili dokonać rozłamu.

Jednym słowem: rózga, choć piecze niemiłosiernie – wydaje nam się bardziej naturalna niż spółdzielnia. Jak inaczej tłumaczyć bojaźliwe odrzucenie formuł spółdzielczych, samopomocowych, wzajemniczych, choć tyle było dobrych okazji pójść tą drogą – aby przyjąć oczywiste jarzmo geszefciarstwa i rwactwa?

Co robić…

Kraj Rad – w którym wzdłuż i wszerz rozkwita obywatelska samorządność, a spontaniczne inicjatywy społeczne zbierają się w planistyczne bukiety – nie jest żadną utopią, o ile „pospólstwo” przestanie się czuć „gorszym gatunkiem” a „jaśnie państwo” przestanie myśleć przede wszystkim o sobie.

Oczywiście, to powyższe zdanie jest banałem, chyba że zdajemy sobie sprawę z tego, iż nad Wisłą bliscy jesteśmy przesilenia kulturowego na miarę Chrztu, i że „kleks europejski” stoi u progu dezintegracji wobec nieuchronnego zwarcia Państwa z Zasadą. W uproszczeniu: Ameryki z Chinami.

Rozwinąć tę myśl? Proszę bardzo!

Globalna finansjera zarządzająca Międzynarodowym Funduszem Monetarnym czy Bankiem Światowym, mająca wsparcie NATO i w kilku „pokojowych” formacjach jak NATO czy regionalne symmachie – używa USA jako najpoważniejszego z harcowników „starego porządku”, wywiedzionego jeszcze z rzymskiej „garnizonii” (symbioza „faktorii” z „fortem”). Przeciw niej – z zupełnie odmiennym paradygmatem (umiar i harmonia, podporządkowane Zasadzie, ponadczasowej i uniwersalnej) – stoi wciąż żywa i wciąż młoda cywilizacja nazywana chińską, której narzędziem politycznym jest BRICS oraz bezprecedensowe global-inwestycje, z których pierwsza to Nowy Jedwabny Szlak, czyli kilka tuzinów „dolin krzemowych” wielkości Rzeszowa nanizanych na wiązkę rurociągów, światłowodów, dróg, kolei, linii energetycznych. Wszystko to – Chiny, USA – rozerwie Europę, jak elektromagnesy rozrywają złom ciągniony w dwie strony. Z helleńskich idei zostaną strzępy.

Polska oczywiście nic tu nie ma do powiedzenia, może co najwyżej wybrać ponętniejszą opcję. Jak dotąd wybiera USA. Ale polski Lud myśli, że wybrał Europę i nie rozumie, że obcuje z truchłem. Do tego mentalnie nadal jesteśmy słowiańsko-gotycką peryferią. Zanim jako żywioł-etnos pojmiemy, że świat harmonii i umiaru jest pożywniejszy niż świat „garnizonii” – lokalne w swej naturze „grunwaldy” przetrzebią nas kulturowo.

Ale to przyszłość, a dziś puka do drzwi polityka z naszego podwórka. Tu lubimy nie odpowiadać „kto tam”, tylko podglądać przez judasza, przez co tracimy co dnia okazje.

Kilka przykładów:

1.       Głodujący rezydenci (spór nabiera kształtów KOD-owych). Lewica jest przy tej sprawie nieobecna. A lepszej okazji nie ma: nie jest dziś lewica reprezentowana w „dużych władzach”, może więc być bezstronna. W łonie lewicy jest kilku byłych ministrów i kilkudziesięciu „mniej eksponowanych” ekspertów ochrony zdrowia, kilkunastu dyrektorów szpitali, niemałe grono samorządowców. Zebrać to towarzystwo i przedstawić się obu stronom jako bezstronny think-tank rozjemczo-negocjacyjny. Problem?

2.       Afery reprywatyzacyjne. Co najmniej kilkudziesięciu ludzi lewicy zajmowało ważne stanowiska w administracji lokalnej. Konsekwencje afer walcem wożą się po ludziach „szeregowych”, ugniatając ich niczym traki na wysypiskach śmieci. Wymarzona sytuacja dla lewicy: powołać korpus znawców zagadnień reprywatyzacyjnych, znaleźć rozwiązanie i je przedstawić, nie uczestnicząc w sporach jako strona. Problem?

3.       Państwa w państwie. W co najmniej kilku dziedzinach ludzie lewicy znają „od podszewki” sprawy „mętne”, rozumieją istotę „państwa w państwie”. Medycyna, skarbówka, administracja lokalna, kolej, nauczycielstwo, policja, służby, sport – to kilka z kilkudziesięciu „państw w państwie”. Aż prosi się o kolejny „think tank”. Problem?

4.       Kondycja „zatrudnionych” w systemie-ustroju. Naprawdę spory korpus lewicowy współkształtował ustawy hamujące wykluczenia (np. spółdzielnie socjalne), jest centrala związkowa (duża i ze dwie małe), są dyrektorzy w urzędach pracy, i znów samorządowcy. Powołać „think-tanki” i podjąć tematy doraźne i te odleglejsze. Problem?

5.       Narkotyki. Aparat legislacyjny przez kilkadziesiąt lat nie potrafi rozróżnić między „dragami” leczniczymi (morfina, marihuana lecznicza) a patologią używkową, w tym tytoniowo-alkoholową. Ten brak rozróżnienia – to jeden z najpoważniejszych problemów społecznych, a zatem i politycznych. To jest temat z „tych śliskich” (budżet kontra los człowieka), niejednoznacznych. Ale właśnie dlatego nadaje się do kampanii społecznej lewicy, bo o ludzkie sprawy tu chodzi. Problem?

6.       Legislacja. Po pierwsze: 95% przepisów „prawa” – to nie prawo (normy, zasady), tylko algorytmy, procedury, certyfikaty, standardy, kompetencje. Po drugie: Sejm i Senat, Prezydent i media oraz „czynnik społeczny”  zajmują się tak „poważnymi” sprawami , że możnaby je powierzyć specjaliście w urzędzie gminnym, z lepszym skutkiem zapewne (patrz: handel w niedziele). Po trzecie – prawo jest tak złożone, że nawet fachowcy od szczegółowej niszy prawnej wiodą spory interpretacyjne, ale obywatela „brak znajomości prawa nie zwalnia z odpowiedzialności”. Trzeba w interesie obywateli zaprowadzić tu ład. Problem?

7.       Kultura i media. W Polsce mamy do czynienia z oczywistymi odpowiednikami „prolet-kultu - socrealizmu” Łunaczarski), albo „wéngé – rewolucji kulturalnej” (Mao), a może nawet „NS-Propaganda” (Goebbels). Oczywiście, nikt nie ma odwagi zarzucić władzom, że „propagują totalitarne praktyki faszyzmu i komunizmu”, choć tzw. polityka historyczna (uwaga, sięga się w niej niemal dosłownie po wskazówki zawarte w „katechizmie rewolucjonisty” S. Nieczajewa) – jak najbardziej „podpada” pod artykuły, zwłaszcza w formule „hejtu na żywo” uprawianego w mediach. Ileż amunicji miałaby komisja lewicowa w tej sprawie! A są w szeregach lewicy ludzie sprawujący w przeszłości najwyższe funkcje w mediach elektronicznych i prasowych, oraz w KRRiT. Problem?

Jakaż to okazja, by w konkretnych sprawach porozumieć się międzypartyjnie! Lewica ławą!

 

PS

Dobrze jest czasem wiedzieć, kim jest autor. Śpieszę zatem wyjaśnić. Nie jestem lewicowcem, a to dlatego, że mimo moich usilnych zabiegów od lat – lewica mnie odrzuca. Ta „duża” i ta „zwiewna”. To nie pretensja i gorzkie żale, tylko refleksja o stanie rzeczywistym. Wewnątrz swojego sumienia, duszy, serca i umysłu mam wielki wór argumentów na swoją lewicowość, ale wszystkie one są opatulone powłoką konserwatywną: harcerską, wieśniaczą, parafialną. Gdyby ktoś pogrzebał we mnie z odrobiną wprawy – doszukałby się „teologii wyzwolenia”, może w wydaniu słowiańskim. Nie przeszkadza mi tak ujęta lewicowość, sądzę nawet, że mi pomaga – ale w oczach różnorakiej lewicy zabarwia mnie „ciemnogrodem” i „obcością”, no i tą wkurzającą wszystkich racją, która wielokrotnie już „się okazała”. Gdyby zależało mi na doczesnych beneficjach – pewnie już dawno zostałbym „zawodowym ludowcem”. Ale świadom ryzyka i odpowiedzialności wolę być człowiekiem wrażliwym na Zło, Szpetotę, Nieprawdę, Niesprawiedliwość, Nieprawość, Nieład – w wydaniu społecznym, a nie jednostkowym. Jedyna moja wada – to wstręt do kosmopolityzmu. To wszystko razem wzięte kwalifikuje mnie jako niespełnionego lewicowca, przy czym nie obwiniam tych, co się ode mnie różnią, o to że „nie są tak doskonali jak ja”.

Pocieszam się, że odrzucająca mnie lewica (jej tuzy i mieszacze, bo przecież nie moi druhowie, bracia i towarzysze obojga płci) jest taka właśnie, jaką opisałem powyżej, rozpostarta między utopie, infantylność i geszefty polityczne, więc ona po prostu na mnie nie zasługuje. Powtórzę za książką dowcipnisia B. Smolenia: niestety, wszyscy dobrze się znamy. I ona, ta lewica, widzi to zapewne w moim „wyrazie twarzy”. Niech więc odrzuca mnie i moje inicjatywy oraz teoryzmy, a ja swoje będę „odnotowywał”, żeby nikt nie mówił, że zaniedbałem starań.