Ubogacajmy kraj, czy może: bogaćmy się…?

2016-11-21 10:44

 

Wewnątrz środowiska ordynackiego – zawsze były różnice zdań w sprawach polityki gospodarczej, polityki społecznej, wyboru kierunków dyplomatycznych, adresata „elekcyjnego”, itd. ordynariusze – jeśli należą do partii politycznych – to noszą legitymacje kilku z nich, i to nie zawsze mainstreamowych.

Ale w dyskusjach, jakie prowadzi sobie tych co najwyżej kilkudziesięciu ordynariuszy (pozostali ograniczają się do ostrożnego lub entuzjastycznego „opowiadania się”) – rzadko poruszane są pogłębione tematy, najczęściej chodzi o pragmatyczne rozeznanie „opinii”.

Dlatego zapamiętałem sobie pewną naradę, jaka odbyła się w jednej z sal NOT przy ul. Czackiego w Warszawie. Było tam kilkaset osób, okazji tego spotkania nie pamiętam.

W jakimś momencie dość emocjonalnych obrad nasz Ojciec-Założyciel wygłosił z trybuny wezwanie, którego nie powstydziłby się najbardziej ortodoksyjny liberał: BOGAĆMY SIĘ, A KRAJ BĘDZIE BOGATY NASZYM BOGACTWEM!

Nie byłbym sobą, gdybym nie wdarł się na trybunę tuż po nim, z moją odpowiedzią: UBOGACAJMY KRAJ, A MOŻE WTEDY WSZYSCY SIĘ NA TO BOGACTWO ZAŁAPIĄ.

Wątek ten niezbyt się w dalszej części rozwijał, więc postaram się tu wyłożyć fundamentalną różnicę ideowo-polityczną między mną a Włodzimierzem (bądźmy mądrzy różnorodnością, silni jednością – że zacytuję modne teraz zawołanie, którego – sądząc po mojej wieloletniej publicystyce – jestem bezdyskusyjnym współtwórcą).

 

*             *             *

Włodzimierz stawia na ekonomiczne przywództwo najsprawniejszych przedsiębiorców. Dodam, że przedsiębiorców (jako fenomen społeczny) widzę nie tylko w biznesie, ale też w obszarze społecznikowskim (np. organizacje pozarządowe), w nauce i działaniach artystycznych, a także w staraniach politycznych, związanych z alokacją żywotnych sił społecznych.

Ludzie różnią się między sobą w co najmniej stu wymiarach. Płcią, rasą, wzrostem, doświadczeniem życiowym, tuszą, temperamentem, gospodarnością, światopoglądem, talentami lub beztalenciem artystycznym, poziomem inteligencji spekulatywnej, upodobaniami kulinarnymi, seksualnymi, postawą polityczną, wyborami ideowymi, skłonnościami do uzależnień, skłonnościami do działań pozaprawnych, skłonnościami do dyskryminacji-uprzywilejowań, kulturą wyniesioną z domu, kulturą wyniesioną z urbanizacji lub jej braku, stopniem poszanowania innych, w tym słabszych i silniejszych, związkami z regionem etnicznym, etosem zawodowym swojego środowiska i środowiska rodziców-krewnych, znajomością świata obserwowanego namacalną obecnością tu i tam albo lekturami, kręgiem znajomych (kilkudziesięciu-kilkuset), z którymi obcuje „cieleśnie”.

Jeśli jakiś zestaw wielowymiarowy dobrze się sprzęgnie wewnętrznie, a okoliczności sprzyjają, to człowiek, a nawet zgrana grupa-towarzystwo robi karierę. Słowo „kariera” rozumie się rozmaicie, ja chcę Szanownym „sprzedać” moje rozumienie tego słowa, bliskie teorii ekonomii. Otóż ukułem kiedyś sub-teoryjkę o nazwie „Paradoks Enola-Gay”.

 

-----

Kiedy człowiek uważający się za przeciętnie ucywilizowanego ma podejść i uderzyć drugiego człowieka – np. w przysłowiową mordę – to musi w sobie skumulować, choćby na chwilę, specjalne emocje i predyspozycje nastawiające go wrogo, a jednocześnie wygasić wszystkie przykazania boskie, moralne, praworządne i obyczajowe. A i tak nie zawsze uda mu się „wykonać zadanie” z oczekiwanym efektem. Co dopiero, kiedy zbliża się do drugiego człowieka z bejsbolem, nożem albo inną „bronią białą”. Emocje i wygaszenie z poprzedniego akapitu urastają niczym wypiętrzone Tatry.

Ale jeśli człowiek przeciw drugiemu używa pistoletu albo trucizny, albo profesjonalnego killera – wtedy stress z tym związany jest przebudowany: fizycznie się człowiek nie fatyguje, ofiara i jej ponure doświadczenie oddalają się za subtelną „mgiełkę”. Łatwiej jest to przeżyć, choć może sumienie pracuje, nawet w warunkach wojennych.

Kiedy tkwimy w okopach-transzei i prowadzimy ogień karabinowy – ramię w ramię z kamratami – do nadbiegającej tyraliery przeciwnika – to ofiary w ludziach są o niebo większe, ale „bardziej uzasadnione”, w dodatku człowiek padający od kul kilkadziesiąt metrów od nas mniej nam ciąży, niż ofiara bezpośrednio pchnięta nożem

A teraz postawmy siebie w roli artylerzysty, np. dowódcy baterii haubic. Strzelamy do obiektów i wielkich grup ludzi, powodujemy zniszczenia kolosalne, wysyłamy do Stwórcy kilkadziesiąt osób jednym „kliknięciem” – a bardziej nas interesuje militarna, taktyczna „produktywność” naszych działań, niż rzeź, jaka urządzamy.

Kiedy siedzimy w amerykańskiej latającej superfortecy – rzecz ma się jeszcze łatwiej: zachowujemy się jak małolat trzymający w ręku manetkę „game-boya”, zaś elektronika resztę robi za nas, możemy na ekranikach obserwować, jak jesteśmy sprawni – i wracać na lotnisko po „krzyż walecznych”, „medal za dzielność”, pochwałę przełożonych, uznanie kolegów – a tam, skąd wróciliśmy – zniknęła wioska, pół miasta, wybuchła i dopala się wraża fabryka.

No, i nasza Enola Gay, samolot, który precyzyjnie i cichcem doleciał nad wielkie miasto, zrzucił bombę atomową – i czym prędzej pomknął poza sferę rażenia: akurat jeden z pilotów miał potem PTSD (zespół stresu pourazowego), ale za ten akt ludobójstwa zarówno on i załoga samolotu, jak też ci, którzy go nasłali – do dziś ma „wzięcie” dorównujące „bohaterom”.

Szczytem jest – obserwowany niemal przez cały świat – akt „zleconego urzędowo” morderstwa popełniony na Osamie ibn Ladenie (przypomnijmy: w Ameryce, w ogóle w demokracji, nawet najgorszy podlec ma prawo do sprawiedliwego procesu). Pokojowy noblista, który chwilę wcześniej i chwilę później celebrował jakieś amerykańskie święta i rocznice, dowcipkując ze swadą – usiadł w wąskim gronie, w bezpiecznym schronie pod Białym Domem, i jak w kinie obserwował grupę specjalną, która w obcym państwie (bez powiadomienia go) napadła na dom zamieszkany przez przywódcę Al. Khaidy i dokonała tam aktu, za który każdy inny poszedłby co najmniej pod sąd. Nie, Czytelniku, nie staje po stronie Osamy, tylko zwracam uwagę na paradoks Enola Gay.

Dziś-współcześnie ktoś, kto kradnie lub wymusza na ulicy – jest oczywistym przestępcą, ale szefostwo i eksperci instytucji finansowych i biznesowych, którzy oskubują „rynek” na miliony i miliardy dziennie – są przedstawiani do premii, tytułów „menedżera roku”, podwyżek, dyplomów, awansów – a każdy maluczki chciałby się znaleźć w ich skórze.

Jest zatem granica zbrodni czy wyzysku, granica masowości i potęgi zadawanego „pospólstwu” bólu i niesprawiedliwości – powyżej której sprawca ma więcej powodów do dumy i chwały, niż do wyrzutów sumienia.

-----

Chcę zatem powiedzieć, że kiedy nasza filozofia społeczna każe promować ludzi przedsiębiorczych w oczekiwaniu, że będą oni jak „bohatyr”, ograniczać dyskontowanie swoich przewag, a będą ich używać w misji opiekuńczej wobec tych mniej przedsiębiorczych i zaradnych oraz zapobiegliwych – to popełniamy elementarny błąd utopijności: otóż „bohatyrów” mamy w świecie i w Polsce wielki deficyt[1]. Zdobycie przewagi ekonomicznej, sportowej, artystycznej, naukowej nad innymi – rzadko kiedy wygasza w człowieku i grupie skłonność do utrwalania i monopolizowania swoich przewag, wręcz odwrotnie: budzi w człowieku upiorny „killer Instinct”[2] wzmocniony „makiawelizmem”[3]. Niemal natychmiast po odniesieniu „sukcesu” człowiek i grupa – ignorując oczywisty fakt, że sukces jest „wspólnym dziełem instytucji społecznych”, a nie tylko osobistych talentów i grupowej wyższości – starają się zmonopolizować rzeczywistość „pod siebie” tak, by konkurencja miała coraz mniejsze szanse, a „wspólne dzieło instytucji społecznych” stało się wyrafinowanym „przemysłem” socjotechnicznym, bez oczekiwania na spontaniczne poparcie dla „mnie”.

Dlatego zawołanie BOGAĆMY SIĘ, A KRAJ BĘDZIE BOGATY NASZYM BOGACTWEM – nie tylko jest bezczelne i cyniczne, ale co do treści – niebezpiecznie fałszywe: używane przez człowieka wykształconego w uniwersytecie i ponadprzeciętnie inteligentnego – jest zwykłym oszustwem. Zresztą, akurat ten człowiek bardzo niewiele w życiu osiągnął „za swoje”, należy do tej szczególnej, owsiakowej rasy, która wyznaje zasadę: „koszty ponosi publiczność, tantiemy pobieram ja”. Budowanie własnej potęgi na cudzy rachunek – oto społeczna, a wręcz ideowa treść Włodzimierzowego zawołania.

Przypomnijmy, że nasz Włodzimierz – skonstruowany psycho-mentalnie jak powyżej – dziś zarządza etosami lewicowymi

 

*             *             *

Zupełnie inaczej mają się sprawy, kiedy człowiek „od przedszkola” jest wychowywany, kształtowany, formatowany w innym paradygmacie. Ten paradygmat to wzajemnictwo, gromadnictwo, solidaryzm, empatia, stawka na dobro publiczne, umiar we własnych snach o potędze, poskromienie chciwości i próżności. To wybaczanie drugiemu, że nie jest tak doskonały, jakbyśmy od niego oczekiwali. Nastawienie na bezinteresowną współpracę. UBOGACAJMY KRAJ.

Kiedy wspominam o tych oczywistościach – zawsze mam na myśli – obok innych spraw – Infrastrukturę i urbanizację. Drogi, mosty, koleje, elektryczność, energetyka, melioracje, porty, huby, ciepłownictwo, wodociągi, kanalizacja, telefonia, poczta, tele-informatyka, sieci służebne w edukacji, ochronie zdrowia, podróżach, transporcie, zaopatrzeniu, dystrybucji, utylizacji, w jakimś sensie bankowość, a także sieci urzędniczo-administracyjne, sądowe, policyjne, militarne, porządkowe, itd., itp.

Każdy z tych elementów współczesnej rzeczywistości – to dobro publiczne, wspólne. Nawet jeśli jest zainstalowane w społecznej przestrzeni przez osoby i grupy prywatne. W tym sensie powinny być te obszary zarządzane przez ludzi o podwyższonym „społecznikostwie”, empatii społecznej, instynkcie dobroczynienia, ludzi zdolnych moralnie (od słowa – „morale”[4]) unieść podwyższone zaufanie społeczne, a nie tylko sprawnych operatorów-menedżerów.

Im więcej takich instalacji – tym KRAJ BOGATSZY.

Oczywiście, w okresie Transformacji – kilka pokoleń gimnazjalnych, maturalnych i akademickich weszło w tym czasie w dorosłość – dominowało formatowanie „rynkowe”, którego skutki, również społęczne, widać jak na dłoni.

Przedsiębiorca to taki ktoś, kto na własny rachunek, własnym sumptem, na własne ryzyko podejmuje się zaspokoić jakieś potrzeby społeczne, oczekując godziwego wynagrodzenia, ale stawiając na pierwszym miejscu swoją społeczna „misję zaspokojenia”. Taki przedsiębiorca jest ukorzeniony społecznie, ma środowiskowe przyzwolenie na swój biznes, działalność artystyczną, społecznikostwo, dziennikarstwo, działalność edukacyjną, polityczną itp., itd.

Rwacz dojutrkowy działa w formule „skubnij i zmykaj”, inaczej: tyle zysku co w pysku”. Nie ukorzenia się w żadnym środowisku (chyba że podobnych sobie rwaczy), jego „kapitałem” jest właśnie anonimowość. Nagabuje ludzi pojedynczo i zbiorowo, mamiąc rozmaitymi dętymi atrakcjami, naciskając „to już ostatni moment, ostatni egzemplarz” – byle wydusić zobowiązanie, najlepiej abonamentowe, stałe, kiedy zaś już ma ten podpis – nagle czar jego mirażu znika, pozostają gołe zobowiązanie i opieszałość rwacza w realizowaniu swoich zobowiązań.

Rwacze nie tylko okradają ludzi, niczym sposobem „na wnuczka”, ale też okradli rzeczywistych przedsiębiorców z ich imienia: to oni dominują w izbach i stowarzyszeniach, każą siebie nazywać przedsiębiorcami, a przedsiębiorców nazywają frajerami niezdolnymi do podążania za postępem.

Rwactwo dojutrkowe wniknęło już do większości instytucji podwyższonego zaufania: banki, ubezpieczenia, sądy, windykacje, administracja lokalna, kamaryle polityczne. Rwactwo dojutrkowe zdobi – wspierając się obowiązującym prawem – świat notariuszy, świat edukacji, świat komorników, świat szpitalny, świat skarbowy, przestrzeń porozumień publiczno-publicznych, konkursów, przetargów, przestrzeń budżetów na różnych poziomach urzędniczych, świat powiernictwa, a nawet świat tzw. wyborów (kandydujesz – płać za miejsce na liście, zostałeś wybrany – płać „zrzutkę”). Ktoś naiwny nazywa to korupcją i łapownictwem, wskazując na „nadużycie upoważnień, przekroczenie uprawnień”. Jawna kpina, bo kwalifikuje – nie bacząc na środowiskową solidarność w stylu „ręka rękę myje” – całą tę porutę na paragrafy nisko-karalne.

Żeby nie przedłużać: zarówno Amber Gold jak też „afera ratuszowa” – to najbardziej spektakularne dziś medialnie tego, jak wprowadzając „włodzimierzowy” paradygmat „bogaćmy się” do przestrzeni dobra wspólnego można rozwalić najlepszy nawet ustrój gospodarczy, społęczny.

Już nie będę powtarzał, że większość infrastruktury polskiej – w tym tzw. krytycznej, czyli mającej znaczenie dla kondycji Kraju, Społeczeństwa, Państwa – przeszło w Polsce w ręce rwaczy. I wszędzie tam króluje rwactwo, dobro wspólne służy nielicznym, z bezczelną legitymizacją w postaci „prywatne jest efektywniejsze”. Dla kogo efektywniejsze – nikt nie wyjaśnia.

 

*             *             *

O moim spojrzeniu na fenomen „państwa w państwie” pisałem już nie raz, więc powiedzmy sobie jasno: „włodzimierzowe” BOGAĆMY SIĘ wprowadzone do obszaru, w którym kiedyś dominowało UBOGACAJMY KRAJ – prowadzi do ruiny: powstają odgrodzone zasiekami kokony dla „ludzi sukcesu” i wokół nich przestrzenie zdegenerowane na potrzeby kokonów, spryskiwane i lakierowane gadgetami, mającymi zając uwagę i fetyszystycznie uzależnić (badania wskazują, że coraz większy odsetek wykluczonych-ubogich prędzej kupi „komórę” i podobny gadget, niż poprawi swoją dietę, albo stan sanitarny lokum, najczęściej zresztą nie-swojego, chętniej pójdzie „między ludzi” szukać zadymy albo łatwego łupu, niż przeczyta książkę, ba, tekst dłuższy niż 500 wyrazów).

No, od środowiska inteligencji wiecznie młowej możnaby w tej sprawie wymagac jakiejś poważniejszej refleksji…?

 



[1] Bohater – to osoba, która odznaczyła się niezwykłymi czynami, męstwem, pomocą i ofiarnością wobec innych ludzi (por.: Pedia). Powszechny mit bohatera szkicuje obraz jakiegoś potężnego mężczyzny lub człowieka-boga, który pokonuje wszelkie zło dające się personifikować, jak również wszystkie rodzaje wrogów, smoków, wężów, olbrzymów i demonów, i tak uwalnia własny naród od zniszczenia i śmierci. W biologii ewolucyjnej używa się pojęcia bohater na określenie osobnika, który poświęca się na rzecz danej populacji, z którą jest spokrewniony, przyczyniając się tym samym do jej przetrwania. Richard Dawkins tłumaczy zachowania typowe dla bohaterów jako wynik ewolucji na poziomie doboru genowego, gdzie geny, których nosicielem jest bohater mają większe szanse przetrwania, dzięki jego samopoświęceniu. Samo słowo wykluło się w Azji Środkowej (Iran, Mongolia: nie mylić z helleńskim wyobrażeniem „herosa”), a do Europy zostało przyniesione wraz z falami ekspansji kultur Wielkiego Stepu;

[2] Instynkt mordercy – to psychopatologia, „nakazująca” widzieć w każdym konkurencie śmiertelnego wroga, co skłania do ucieczki od negocjacji (chcesz pokoju, szykują się do wojny), każe przejawiać agresję wobec każdego, kto podważa „mój” sukces, dybie na niego, a nawet ma go w nosie;

[3] Makiawelizm – to socjopatologia, nakazująca „władcy” deptanie „poddanych” (współcześnie mowa o liderach i „poplecznikach-elektoracie-wyznawcach”), wskazująca na to, że koszty zadawanych „masie-rzeszy” cierpień i niesprawiedliwości są mniej ryzykowne, a na pewno efektywniejsze doraźnie, niż ewentualne skutki rozbisurmanienia i zbieszenia się pospólstwa, któremu się „poluzuje”;

[4] Morale: wedle SJP gotowość do wypełniania obowiązków, znoszenia trudów i niebezpieczeństw oraz poczucie odpowiedzialności i wiara w sukces. W obszarze wojskowości i „filozofii walki” mówi się o „duchu zwycięstwa” i „parciu na kolektywny sukces”, ale w obszarze aksjologicznym mowa o „oddaniu sprawie”, o „etosie zbiorowym”, o czymś bliskim wspomnianemu wcześniej fenomenowi „bohatyra”;