Tekst który nie poszedł

2010-08-16 08:14

 

Staram się być układny w tym co robię, choć najczęściej mi nie wychodzi.

 

Wysłałem do Redakcji, w której "gniazduje" Redaktor ES, poniższy tekst. Nie zamieszczono go - i chyba nie powinienem już się tego spodziewać.

Uważam niniejszy tekst za potrzebny, zatem lokuję go TU, choć nie jest on krótką notką, do jakich przywykliśmy na Salonie.

 

W dobie Modernizacji (jak to zgrabnie ujął Premier DT) - takich tekstów powinno się ukazywać dużo, w ramach społecznej dysputy. Nawet jeśli byłyby to teksty nie do końca udane pod względem redakcyjnym.

 

Beneficjenci i ci co dokładają

/filipika przeciw Ernestowi S./
 
Kilka razy w różnych internetowych miejscach kąsałem już Ernesta Skalskiego za jego tekst Biedni i bogaci III RP. Uważam ten tekst za wyjątkowo cyniczny, a samego Redaktora Skalskiego, było-nie-było postać godną szacunku za dorobek i za „pióro”, uważam za jednego z tych inteligentów, którzy świadomie (jakże by inaczej!) wspierają to, co ja nazywam „z entuzjazmem wstecz”, czyli Transformację i – ostatnio – Modernizację. Jest to w moim przekonaniu naganne oddanie się w służbę złej, ale chwilowo zwyciężającej sprawie. Oportunizm, serwilizm? Klientyzm? Nie, nie upatrzyłem sobie Redaktora Skalskiego na ofiarę, w jego osobie widzę całą masę opiniotwórczych komentatorów rzeczywistości, objaśniających „ciemnemu ludowi” zawiłości tego świata. I podpowiadających co trzeba robić oraz myśleć, o sobie i o wszystkim wokół.
 
Oczywiście, przeciwników Transformacji, Liberalizmu i podobnych „zachodnich” wynalazków jest w Polsce wystarczająco dużo, by moja krytyka utonęła w powodzi lewicowo-roszczeniowych żalów, choć – bronię się – moja krytyka nie jest „związkowo-zawodowa”, tylko „systemowa”, wskazuje na utopijność Liberalizmu jako fenomenu intelektualno-koncepcyjnego, podobnie na utopijność praktyk „liberalnych”, zawsze ostatecznie przywołujących Państwo, System czy co tam jeszcze, aby zaprowadziło, przywróciło „rynkowy porządek”, co już samo w sobie jest paradoksalne.
 
Do rzeczy (najpierw górnolotnie, potem ku konkretom)
 
Sądzę – i umiem tego poglądu bronić – że na skutek „dialektycznej” pomyłki zapoczątkowanej kilkaset lat temu w Europie – Ludzkość tak bardzo odchyliła się z drogi ku Lepszemu, że zupełnie pogubiła się ze swoją busolą i teraz podąża w zupełnie drugą stronę niż ta właściwa, ale rekompensuje to sobie długą listą atrakcyjnych gadgetów przesłaniających jej (Ludzkości) to co rzeczywiste i istotne, co ją (ludzkość) trzyma(łoby) na właściwym szlaku.
 
Do takich gadgetów zaliczam niemal wszelkie wynalazki techniczne: proch, motoryzację, energię atomową, wielopiętrową urbanizację, rozwiązania z dziedziny chemii, genetykę, ale też rozwiązania z innych, bardziej „miękkich” dziedzin: bankowość, finanse, ubezpieczenia, informatyka, media masowe, parlamentaryzm. Nie, nie jestem przeciw Postępowi, ale trudno zaprzeczyć, że większość „nowoczesnych” rozwiązań od kilkuset lat jest inspirowanych złą wolą (agresją, nienawiścią), niskimi (przeciwludzkimi) pobudkami, albo ich rzeczywiste skutki okazały się błogosławieństwem i pół-na pół przekleństwem Człowieka.
 
Od strony ideowej Człowiek „upierzył” cały ten „Progress” pojęciami liberalnego chowu. Od strony praktyczno-technicznej człowiek skonstruował systemy „niedemokratycznych demokracji”, masowego ucisku, pogardy i zniewolenia większości przez mniejszość, systematycznego rujnowania naturalnego otoczenia i takiejż istoty samego człowieka. I nie chce Człowiek (Ludzkość) dostrzec utopijności całej tej konstrukcji: wszelkie największe wartości ludzkie (wolność, podmiotowość, piękno, dobro, prawda) są w tej konstrukcji niemożliwe bez przywoływania na pomoc swoich przeciwieństw: państwa, regulacji, norm, sekretności-tajności, wyboru mniejszego zła, przemocy, selekcji pośród ludzi i selekcji tego co dla ludzi, przymusu.
 
Z impetem i wielkim entuzjazmem, urzeczony doraźnymi atrakcjami, gna Człowiek wstecz, ku własnym, zdegenerowanym atawizmom, wcale nie podobnym do pierwotności, tylko szydzącym z niej. To się kiedyś skończy, bo trwać nie może, ale czy musi ów koniec sam do nas przyjść, nie możemy go sami zaaranżować? Nie staje nam inteligencji, dobrej woli, rozumu, trzeźwego oglądu naszej rzeczywistości i siebie samych?
 
Niniejszym spróbuję „podejść” wywód Redaktora Skalskiego z innej strony. Z takiej oto, że Upaństwowiony Liberalizm w swoim politycznym wymiarze „przetapia” efekty naturalnej żywotności ekonomicznej (z niej od zawsze Człowiek miał dochód, nawet jak nie było Liberalizmów i Socjalizmów), ale też „przetapia” i trwoni oraz marnotrawi dobro wspólne, jakim jest Administracja, Infrastruktura, Finanse (w oryginale: Walory) i Polityka.
 
Zawiłe? To się wszystko da objaśnić.
 
Będę obficie korzystał z różnych swoich notek, które bogato rozsiewam po Internecie, a także ze swoich opracowań pod tytułami Demokracja Powiernicza oraz Dynamika Wyzysku. Oraz z tekstu jednego z ważnych polityków z dnia 4 grudnia 2002 roku (niewydrukowany Almanach MEANDER).
 
Cały czas chodzi mi po głowie ten obrazek zielonej wyspy polskich sukcesów na tle czerwieni porażek europejskich. Pogratulować specom od marketingu, ale już parokrotnie dałem znać, że to jest picerstwo niskiej próby.
 
Spróbujmy inaczej, po inżyniersko-księgowemu.
 
Rachunki uproszczone, z fokusem na Polskę
 
Naturalna żywotność ekonomiczna – nieodłączna właściwość Człowieka – u zarania człowieczeństwa dawała (załóżmy) ekonomiczny efekt mierzalny równy „1”. Potem człowiek nabierał wprawy, organizował sobie narzędzia i w ogóle rozwijał swój warsztat. Załóżmy arbitralnie, że dziś naturalna żywotność ekonomiczna daje człowiekowi zdobycz gospodarczą rzędu „10”.
 
Człowiek nie działa w pojedynkę, tylko pośród innych ludzi. Załóżmy, że kooperacja z innymi podwaja efekt naturalnej żywotności ekonomicznej, a konkurencja z innymi uczestnikami Rynku obniża ów efekt o połowę. To upraszcza nam model: kooperacja i konkurencja znoszą się wzajemnie w procesie gospodarowania.
 
To jednak dopiero początek rachunków.
 
W wyniku splotu różnych działań Człowiek wykreował Nad-Gospodarkę (Ultragospodarkę), na którą składają się:
 
  • Administracja, czyli zbiorowy porządek oparty na przesłankach uspołecznienia, dający przejrzystość i strzegący rozmaitych gospodarczych równowag;
  • Infrastruktura, czyli instalacje wspólne, ujawniające swoją przydatność wyłącznie poprzez użytkowanie zbiorowe, masowe;
  • Finanse, czyli pakiety rozwiązań oszczędnościowych, kredytowych, transferowych, ubezpieczeniowych, itp., użyźniających kooperację;
  • Polityka, czyli obszar najbardziej istotnych decyzji i rozwiązań systemowych w dziedzinie alokacji gospodarczych, obszar nadzoru równowag wszelkich;
 
Można mówić o uhierarchizowaniu Ultragospodarki: wszystkim zarządza Polityka, Finanse decydują o Infrastrukturze i Administracji, zaś Infrastruktura determinuje funkcjonowanie Administracji poprzez samo to, że „jest”.
 
Koszt „normalny” każdego z poziomów Ultragospodarki – zakładamy – jest podobny i wynosi 10% ogólnych kosztów Gospodarki. Razem – 40%.
 
Znów założenia: gdyby hierarchia działała prawidłowo, zgodnie z oczekiwaniami, to Administracja podwaja efekt naturalnej żywotności ekonomicznej, Infrastruktura jeszcze raz to podwaja, Finanse – jeszcze raz, i na koniec Polityka – też podwaja to co dają Finanse. Wynika to z ich witaminizującej roli w Ultragospodarce i w Gospodarce jako całości.
 
Zatem, jeśli naturalna żywotność ekonomiczna daje dziś efekt „10” (uwzględniwszy znoszące się kooperację i konkurencję), od całości odejmujemy 40% kosztów Ultragospodarki. Zostaje nam „6”, ale działa mnożnik Ultragospodarki: podwojenie przez Administrację – „12”, podwojenie przez Infrastrukturę – „24”, podwojenie przez Finanse – „48”, podwojenie przez Politykę – „96”.
 
Oto miara cywilizacyjnego postępu: Człowiek niezorganizowany społecznie i kulturowo jest dziś dziesięciokrotnie efektywniejszy niż pierwotnie, ale dopiero Ultragospodarka czyni go potężnym panem świata. Myślę, że teraz już Czytelnik lepiej rozumie, dlaczego niektóre – nawet wielkie i rozległe – gospodarki świata nigdy nie dogonią innych gospodarek, choćby tamte prawie „stanęły”. Co najwyżej „wezmą je przemocą lub sposobem”.
 
I wszystko to jest piękne, jeśli działa modelowo. Ale Licho nie śpi. W żyznej glebie Ultragospodarki wykluwa się Państwo. Nie jest ono tożsame z Ultragospodarką, jest gospodarczym pasożytem: jest kosztowne, ale też odejmuje Ultragospodarce efektywność. Największa jednak perfidia Państwa polega na tym, że wnika jak tasiemiec we wszelkie elementy Ultragospodarki i udaje na koniec, że ową Ultragospodarką jest!
 
Państwo kosztuje, to wszyscy wiemy. Załóżmy, że do 40% kosztów ultra-gospodarczych trzeba dołożyć jeszcze 10% kosztów państwowych. Państwo jednak w swej chytrości wszystkie te koszty miesza i pokazuje nam, że Ultragospodarka (czyli ta prawdziwa i ta będąca państwem ale udająca Ultragospodarkę) w całości kosztuje 50% tego, co wytworzy naturalna żywotność ekonomiczna.
 
Daje to efekt mnożnikowy (podwojenie z punktu startu „5” w każdym obszarze Ultragospodarki) 5 x 2 x 2 x 2 x 2 = 80. Obniżenie w stosunku do 96 jest znaczne, ale tragedii nie ma.
 
Ale też Państwo obniża efektywność poszczególnych elementów Ultragospodarki, bo gnieździ się w niej i robi to, co w naturze Państwa jest: intryguje, ściera rozmaite interesy, zawłaszcza, przechwytuje, marnotrawi, zabawia się różnymi elementami Ultragospodarki. Rozrabia w dobrze ułożonym Systemie, tworząc swoje „systemiki” i wiecznie przeszkadzając w robocie.
 
Ostatecznie wynik gospodarczy jest taki, że Państwo powoduje coraz większe obciążenia naturalnej żywotności ekonomicznej (z 10 robi się ultra-gospodarcze 6, ale potem 5, 4, itd.), jednocześnie Państwo obniża efektywność Ultragospodarki (psując ją od środka, z początkowych podwojeń spadamy na mnożnik 1,9, potem 1,5, potem na 1,3, itd.), na koniec wyhamowuje dalszy rozwój Ultragospodarki (skoro jest ona podziurawiona i zdezorientowana, nie może się płynnie doskonalić).
 
Gdzieś jest granica, po przekroczeniu której Państwo staje się przyczyną ruiny gospodarczej, której nie udźwignie naturalna żywotność ekonomiczna.
 
Uwaga techniczna: mądre, rozumne, przyzwoite, prawe Państwo może dodać Ultragospodarce sznytu i blasku, ale nadal jest jej pasożytem, wijąc sobie gniazdko pośród zakątków Ultragospodarki. Dalekowzroczny pasożyt nigdy nie zachowuje się jak słoń w składzie porcelany, przez to gwarantuje sobie dożywotnią rentę pasożytniczą, o którą nikt się nie upomni. Koniec uwagi technicznej
 
Cóż robi Polskie Państwo? Oczywiście, za PRL popełniało zbrodnię za zbrodnią, upaństwawiając wszystko co ultra gospodarcze, a nawet próbowało upaństwowić naturalną żywotność ekonomiczną, czyli wychodzić poza cztery „klasyczne” obszary Ultragospodarki.
 
W dobie Transformacji (i – ostatnio – Modernizacji) Rzeczpospolita Polska nie wycofała się ani o jotę ze 100% upaństwowienia Ultragospodarki (prywatyzacja polegała na odpaństwowieniu podmiotów z obszaru naturalnej żywotności ekonomicznej!). Jednak RP nic nie wkładała – mimo obietnic – w rozwój i doskonalenie Ultragospodarki, za to prywatyzowała (oddając najczęściej obcemu kapitałowi) Infrastrukturę i Finanse oraz drobne elementy Administracji i Polityki.
 
Prywatyzacja Ultragospodarki oznacza, że przestaje być ona dobrem wspólnym, a staje się obszarem komercyjnym, czyli ostatecznie przeciwstawia się naturalnej żywotności ekonomicznej: efekt „mnożnikowy” (witaminizujący) marnieje wobec efektu biznesowego, przeciwstawnego, czerpiącego komercyjne zyski za „pozostawanie w dyspozycji”.
 
Krańcowe upaństwowienie Polityki i Administracji (do tego stopnia, że Samorządy Terytorialne są w rzeczywistości – ustawowo i budżetowo – wysuniętymi placówkami Państwa) – odejmuje tym obszarom Ultragospodarki efekt „mnożnikowy”.
 
Co to oznacza? Ano to, że polska Ultragospodarka jest albo w stanie rozkładu (Państwo przechwytując ją jak za PRL nie raczy w nią inwestować), albo jest skomercjalizowana, czyli służy naturalnej żywotności ekonomicznej wyłącznie odpłatnie.
 
Samo Państwo – oczywiście – nie zamierza się zredukować, mimo picu medialnego.
 
Polskie „zielone” statystyki są (wewnątrz rachunków) tak skonstruowane, że naturalna żywotność ekonomiczna „dodaje się” do komercyjnych elementów Ultragospodarki i w ten sposób o 1,7% w zeszłym roku przewyższyły ona razem koszt niesprywatyzowanej, upaństwowionej Infrastruktury, Finansów, Administracji i Polityki – plus koszt Państwa.
 
Ale uwaga: tego zadania nie wolno rozwiązywać w taki sposób! Statystyki powinny wyraźnie oddzielać naturalną żywotność ekonomiczną i Ultragospodarkę. Następnie liczyć oddzielnie efekt naturalnej żywotności (Infragospodarki) i bilansować oddzielnie Ultragospodarkę. Wtedy mielibyśmy prawdziwy – czyli dramatyczny – obraz całości. Wtedy zrozumielibyśmy, skąd tylu bezrobotnych i nędzarzy, skąd ciągłe obniżanie świadczeń socjalnych, na naukę, oświatę, ochronę zdrowia, armię, policję i co tam jeszcze. I dlaczego jedynym obszarem „nieobcinanym” jest ten kawałek Ultragospodarki, gdzie niepodzielnie rządzi Państwo, niezależnie od partyjnych i koteryjnych sporów politycznych.
 
Trzymając się umownych cyfr przytaczanych powyżej, szacuję, że polska Ultragospodarka obciąża ponad miarę przyzwoitości polską Infragospodarkę (zostawiając jej z „10” tylko „4”, może mniej), obniżyła też Ultragospodarka swoją efektywność mnożnikową do poziomu 1,2, co daje – policzmy licząc od „4” po 1,2 cztery razy – ostateczny efekt mnożnikowy 8,2944.
 
Drogi Czytelniku!
 
Mając do „pomocy” wielki aparat administracyjny, infrastrukturalny, finansowy i polityczny dostajesz w efekcie mniej, niż dostawałbyś wtedy, gdyby tego wszystkiego w ogóle nie było! Wiesz, dlaczego jeszcze Ciebie szlag nie trafił? Bo z Europy płynie do nas wielomiliardowa rzeka na Infrastrukturę, Administrację, a także na dowitaminizowanie Twojej naturalnej żywotności ekonomicznej.
 
Polska jest bankrutem, żyjącym na zielonej wyspie statystycznej.
 
I Polska ma przemiłego premiera-sadystę, który podnosi z uśmiechem VAT mówiąc w Sejmie (a nie na spacerze z kotem), że skubie nas dla naszej szczęśliwości.
 
Oto dlaczego jestem za „oddolnością”, za prawdziwą Samorządnością, za Demokracją Powierniczą.
 
By żyło się lepiej.
 
Uwaga techniczna: jestem (m.in.) ekonometrykiem, czyli kimś takim, kto powinien się wyznawać na matematycznych modelach gospodarczych. Tym bardziej przestrzegam Czytelnika przed dosłownym traktowaniem liczb przytoczonych w tekście. Chodziło mi o pokazanie zjawiska i struktury, sposobu myślenia, w żadnym wypadku nie jest to raport ekonomiczny. Niemniej bezczelnie twierdzę, że polski „wynik finansowo-budżetowy” wskazany powyżej nie odbiega aż tak bardzo od prawdy. Koniec uwagi technicznej
 
Co się dzieje z naszym krajem?
 
Źle się dzieje w kraju, w którym Państwo zajmuje się sprawami bardzo odległymi od spraw Społeczeństwa. Jeszcze gorzej dzieje się w Państwie, którego różni funkcjonariusze są podejrzewani przez Społeczeństwo o najgorsze podłości i szalbierstwa, a przy tym wiele przypuszczeń okazuje się prawdą.
 
Dostrzegam pewną analogię pomiędzy tym, co obserwujemy w skali naszego globu a tym, co przeżywa nasz kraj.
 
W skali globalnej zacieśnia się krąg uprzywilejowanych, wiodących krajów, które prawem kaduka uzurpują sobie uprawnienia do narzucania innym swoich rozwiązań gospodarczych, do eksploatacji światowych zasobów według swojego widzimisię, do ustalania hierarchii wartości mających obowiązywać cały świat, a przede wszystkim do zajmowania pozycji arbitrów i rozjemców, nawet do apodyktycznego narzucania organizacjom międzynarodowym swojego zdania. Procesowi temu wcale nie towarzyszy rzeczywista troska o los krajów i ludów gorzej sytuowanych, którym nie tak powiodło się w Historii: raczej traktowane są one jako ta „reszta”, którą do woli można eksploatować i pouczać. W takich warunkach zupełnie zrozumiałe są spazmatyczne reakcje tych przegrywających, zwłaszcza że umacniają się procesy reprodukujące status quo: kto był słaby, będzie jeszcze słabszy, kto rozporządza, ten dobrze i wygodnie urządzi siebie i swoich sojuszników.
 
Polska za wszelką cenę (niestety, za wszelką cenę) stara się zachować status sojusznika tych „lepszych”, ale widać niemal gołym okiem, że ustawiani jesteśmy co najwyżej w drugim rzędzie, a być może jesteśmy manipulowani aż do czasu, kiedy owa ewidentna „reszta” już nie będzie w stanie się podnieść, wtedy zaś przyjdzie kolej na nas. Wszak przynależność do OECD nie czyni z nas potęgi gospodarczej, członkostwo w NATO nie uprawnia nas do roli rozgrywającego, a przynależność do UE nie przeistoczy Polonii w metropolię równą Germanii, Galii czy Albionowi. Spójrzmy realnie na Skandynawię czy Iberię, które – nawet zespolone z Europą – pozostają jej prowincją, niby finansowo zyskującą, ale w rzeczywistości eksploatowaną.
 
Być może jest to zbieg okoliczności, ale całą tę diagnozę można niemal bez poprawek przenieść na rozważania o naszym kraju. Niemal w każdej dziedzinie mamy hermetyczne, coraz bardziej hermetyczne środowisko tych, którzy ustanawiają reguły gry, opanowują kluczowe pozycje: pozostali mogą co najwyżej występować w roli pretendentów, łaskawie niekiedy dopuszczanych do przebranych już możliwości. Na samym spodzie znajdują się „masy”, które nie tylko nie mają dostępu do prawdziwych możliwości, ale też nie mają praktycznie żadnej szansy zdobycia informacji o tych możliwościach. Dla nich uruchamiane są najprzeróżniejsze szlachetne projekty: stypendia, konkursy, fundusze pomocowe, akcje charytatywne, gorące linie i telefony zaufania, umowy dla branży, pakiety dla regionów, tanie kredyty, okazyjne wyprzedaże, giełdy pracy, targi i festyny. Po jakimś czasie okazuje się, że jakieś nieczyste siły spartoliły robotę, w związku z czym ci dla których podjęto projekt są zawiedzeni i zgorzkniali, a paru obrotnych magików uciekło z fortuną albo tłumaczy się przed prokuratorem.
 
Podział na „lepszych i gorszych” w Polsce staje się coraz bardziej wyraźny: już dawno przyzwyczailiśmy się do tego, że niczego nie załatwimy bez pomocy krewnych i znajomych, teraz uczymy się, że nawet krewni i znajomi nie mają „luzu”, najczęściej sami walczą o przeżycie. Oznacza to, że grubieje nam krecha oddzielająca tych, co zyskują od tych, co tracą. Ci pierwsi bez ograniczeń i bez niczyjej kontroli czerpią ze społecznej puli bogactw narodowych, ci drudzy „dokładają” do wszystkiego, czego się podejmą.
 
Nie sposób przytaczać w tym miejscu pogłębionych analiz i cyfr poustawianych w równych rządkach: myślę, że jestem wiarygodny zarówno przez to, że mam dostęp do wielu danych nie znanych ogółowi, jak też przez to, że niemała część posłów i działaczy publicznych wrażliwych na ludzkie sprawy daje w różny sposób wyraz tym samym poglądom. Tu nie chodzi o podstępną wyprzedaż Polski za bezcen, tu nie chodzi o skryte knowania tajemnych organizacji międzynarodowych, tu nie chodzi o zdziczenie moralne i obyczajowe w pogoni za mamoną: ja tu dostrzegam brak dojrzałej strategii określającej niepodważalne paradygmaty wizji naszego kraju. Zastąpiono ją wygodnickim pakietem „konieczności dziejowych”, tyleż nieprawdziwych, ile sprzecznych ze sobą wzajemnie.
 
W rzeczywistości okazało się, że ludzie i ugrupowania, które odważnie sięgnęły po stery państwowe, wzajemnie zresztą przeganiając się z „kapitańskiego mostka”, nie do końca potrafią zdefiniować to, co różni dryfowanie od żeglugi. Kiedy siedzimy we wraku bez silnika i żagli, nasza strategia ogranicza się do umacniania albo wymiany zderzaków i wylewania nadmiaru wody poza burtę, byle dotrzeć do jakiegokolwiek brzegu lub doczekać pomocy. Kiedy jednak mamy w pełni sprawną jednostkę – liczy się nawigacja i cel, dzięki któremu poprawimy nasz los, podniesiemy nasze status quo. Żal to mówić, ale żaden z „nawigatorów” nie wskazał nam celu godnego starań: udając, że widzą daleko i pewnie, chwytali się każdej szansy stabilizacji, czepiali się każdej sprawnej jednostki, a załodze pokazywali, jak to dziarsko prowadzą wszystkich ku lepszemu jutru. Nic dziwnego, że bardziej lub mniej przygodni żeglarze coraz bezczelniej dyktowali nam, co mamy robić, aż jeden z nich wziął nas zupełnie na hol, może mu się przydamy, choć już wszystko, co cenne, przenieśliśmy wcześniej na jego pokład.
 
Jak zaradzić?
 
Polska w swojej historii przeżyła i – na szczęście – przetrwała wiele nieszczęść. Nie tylko zahartowały nas one w bojach i dały poczucie trwałej przynależności do światowej rodziny narodów, ale też pozwoliły zapisać w pamięci długą listę przestróg. BocheńskiegoDzieje głupoty w Polsce czy MichnikaZ dziejów honoru w Polsce wskazują, że nie zawsze umiemy korzystać z własnego doświadczenia i Historia nierzadko nas kopie drugi raz w to samo miejsce, ale skarbnica mądrości Polaków jest niezgłębiona.
 
Jej podstawowym przesłaniem jest apel o własny rozum, o suwerenność, niezależność, umiłowanie wolności. Polacy najczęściej korzystali z tego przesłania niemal jak podskakiewicze, machając szabelką po całym świecie i najczęściej urażając sąsiadów, choć niekiedy zdobywali podziw dla swoich talentów i odwagi. Wydaje się jednak, że bardziej chodzi nam o to szczególne poczucie własnej wartości i wartości naszego narodowego dorobku, które pozwala bez zawiści i bez kompleksów spoglądać na braci Rosjan, Niemców, Czechów, Ukraińców i Węgrów. Pozwala też ono z godnością i stanowczością podejmować negocjacje w sprawach sojuszy, unii, wymiany i wzajemnych świadczeń. Pozwala nie dać się zastraszyć, a tym bardziej „zbajerować”, omamić obiecankami na nieznaną przyszłość w zamian za realne poświęcenia tu-teraz. Ostatnie trzynaście lat historii Polski wyraźnie pokazuje, że uniesieni euforią wolności (widzieliśmy się oswobodzonymi z sowieckich kajdanów) daliśmy się podejść jak nowicjusze, przez co rychło pozbawiliśmy się nie tylko suwerenności, ale też oddaliśmy wiele atrybutów, przy pomocy których zachwianą suwerenność możnaby przywrócić. Niechcący potwierdzamy, iż „pawiem i papugą narodów” jesteśmy. Popisujemy się Solidarnością przed całym światem, a świat spokojnie nas oklaskuje i liczy srebrniki, za które kupi nas z całą tą naszą chwałą. Błogosławimy wolny rynek i konkurencję oraz cały świetlany Zachód, a świat, który dawno już to wszystko ucywilizował, z chęcią eksperymentuje na naszym organizmie różne terapie, na które nie godzą się obywatele nawet średniackich krajów.
 
Historia uczy nas też, że nie wolno ludziom odbierać tego, co stanowi ich konstytuantę, co ich zakotwicza w rzeczywistości, w kraju, pośród innych ludzi. Wiara religijna, zaufanie do stabilności otoczenia, ideologia uwzględniająca sprawiedliwość, wiedza dająca się sprawdzić racjonalnie w codzienności, pakiet osobistych/indywidualnych umiejętności, obcowanie z pięknem i artyzmem, co najmniej minimalne zaspokojenie potrzeb, sens istnienia, opoka środowiskowa – to wszystko są wartości, dla których każdy człowiek jest gotów oddać własne losy w cudze ręce. Cudze, ale nie obce. „Lepszy mi na wolności kęsek lada jaki, niźli w niewoli przysmaki”. Tak już jest, że dobrobyt z obcej ręki traci smak i jest podejrzanie rozrzedzony. Ktokolwiek kieruje nawą państwową i bierze ludzkie losy w swoje ręce, powinien pamiętać nie tylko o tym, żeby zapewnić ludziom ich podstawowy pakiet, ale też o tym, że nie ma prostego upoważnienia do przekazywania swoich uprawnień „kapitańskich” innemu kapitanowi, choćby lepszemu, choćby bogatszemu, choćby bardziej hojnemu. Nawet, jeśli w referendum uda się zdobyć większość, nie może ona sprowadzać się do uczynienia obcego szafarzem ludzkich losów, losów tych, którzy nam właśnie powierzyli swoje „wszystko”.
 
Warto też pamiętać o tym, że cokolwiek znajdujemy wokół siebie będąc we własnym kraju, stanowi wspólny dorobek Narodu i jego pokoleń. Nawet jeśli dziś stanowi własność prywatną, nawet jeśli jest tak cenne, że dostęp do niego jest limitowany. Nie ma takiej fortuny, która powstała na skutek starań jednego, jedynego, choćby najbardziej mocarnego biznesmena. Chyba że została przezeń splądrowana. Nie ma takiej niszy przyrodniczej, na której wystarczy postawić nogę i powiedzieć: moje. W Polsce nie było i już nie będzie Klondike, gdzie poszukiwacze złota tyle gruntu dostawali, ile zdołali odgrodzić płotem. Nie ma takich dzieł sztuki czy owoców intelektu, które należą wyłącznie do twórcy: na dorobek twórców składają się starania wszystkich, których napotkali oni na swej drodze. Nie ma takiej chwały, która należałaby się wyłącznie posiadaczom orderów: ich wyróżnienia są jedynie symbolem wyróżnienia dla ich środowisk czy dla sprawy, którą reprezentowali. I – na koniec – nie ma takiej biedy, nie ma takiej patologii, za którą nie powinniśmy się wstydzić wszyscy, bowiem nędza jednych bierze się z beztroski i egoizmu innych. Te stwierdzenia wcale nie podważają prawa własności materialnej i intelektualnej, nie podważają wagi indywidualnych dokonań i talentów, sugerują jednak nakaz udostępniania owej własności wszystkim w takim stopniu, w jakim stanowi zbytek posiadacza. Sugerują też, że nawet największe talenty muszą być wsparte przez jakiś system społeczny czy środowisko, a najwięksi bohaterowie muszą znaleźć się w okolicznościach, które owo bohaterstwo wyzwolą. Bez tego ich efektowne dokonania niewątpliwie byłyby mniej spektakularne. Z góry przepraszam osoby wrażliwe na tym punkcie: przecież nie dążę do rewolucji socjalistycznej, konfiskaty mienia, urawniłowki. Nie podważam bohaterskich czynów i ich szlachetnej motywacji. Nie propaguję kolektywizacji wszystkiego, co w tym kraju aktywne. Zwracam jedynie uwagę na społeczny charakter wszelkich indywidualnych dokonań.
 
Nielegalne Państwo bez właściwych upoważnień
 
Stoimy przed bardzo poważnym pytaniem: możemy je sobie postawić sami – i wtedy dajemy sobie czas na spokojną odpowiedź – albo rzeczywistość do pary z Historią tak czy owak nam to pytanie przypomną, ale wtedy będzie już zbyt późno.
 
Pytanie brzmi: czy nasze Państwo jest legalne? Czy w swym funkcjonowaniu korzysta z upoważnień obywatelskich, czy raczej z własnego widzi-mi-się? Samo postawienie takiego pytania wieje chłodem i jakąś groźną zapowiedzią. Dlatego przypomnijmy, że dzieje Polski niemal w jednej trzeciej stanowią dzieje rządów nielegalnych. Najbardziej spektakularne rządy nielegalne to ponad stuletnie zabory ziem polskich przez imperia sąsiedzkie, okupacja hitlerowska czy – tu zdania są podzielone – narzucony nam przez Jałtę i ZSRR tak zwany komunizm, który niektórzy są gotowi zupełnie wymazać z historii. I te właśnie rządy – jaki prawem? – oceniały (z poważnymi konsekwencjami) legalność tego co polskie i oddolne! Wynosimy dziś na pomniki powstańców, partyzantów i wszystkich, którzy podgryzali komunizm, a przecież wszyscy oni działali nielegalnie z punktu widzenia ówczesnych kierowników domeny państwowej, same zaś domeny miały albo akceptację formalną w społeczności międzynarodowej, albo ciche jej przyzwolenie (nawet wojna hitlerowska na wschodzie Europy).
 
W dobie, kiedy społeczność międzynarodowa skłonna jest wszczynać „sprawiedliwe wojny” przeciw suwerennym państwom z zamiarem ich „pouczenia” w sprawie traktowania obywateli, kiedy pełną parą pracują międzynarodowe i krajowe trybunały rozliczające obalone kierownictwa państwowe – pytanie o legalność państwa jest tym bardziej aktualne. Dobrze byłoby nie wypaczyć znaczenia tego pytania: nikt nie podważa legalności struktur kierowniczych i aparatu państwowego, czyli parlamentu, rządu, armii, policji, służb wywiadowczych i biurokracji. Zresztą, po obaleniu znienawidzonych reżimów raczej nie dochodzi do niwelowania tych struktur, organy państwowe w większości zachowują swoje nazwy i położenie w strukturze. Łatwo jest jednak zauważyć, że w niektórych państwach funkcjonariusze dość opacznie rozumieją swoją rolę funkcyjną: nie oni podejmują służbę publiczną, tylko organy państwowe i konkretne stanowiska służą im do realizowania własnych projektów i zaspokajania ambicji oraz wygrywania sporów.
 
Rząd realizuje zadania, w których mniej liczy się dobro publiczne, a więcej umocnienie pozycji partyjnych i zdobycie elektoratu, parlament ustanawia prawo, które ma ostatecznie zapewnić dominację układu rządzącego, stworzyć swoisty monopol: nawet ordynacje wyborcze są pod tym kątem manipulowane. Policjant, nauczyciel, pani z okienka, specjalista do spraw ważnych czy naczelnik dość łatwo zapominają się, przekraczają cienką granicę i traktują obywatela emocjonalnie i osobiście, a nie urzędowo. Traktują niejako obywatela jak przeciwnika i przy pomocy swoich państwowych uprawnień walczą z nim jak „równy z równym”, przy czym obywatel z góry stoi na pozycji przegranej. Straty i szkody ponosi wszak natychmiast, a jeśli w ogóle uda mu się w długotrwałym procesie biurokratycznym lub sądowym potwierdzić swoje racje (nikły procent spraw) – straty i szkody często okazują się nieodwracalne.
 
Tu trzeba oddać sprawiedliwość ludziom uczciwym i rzetelnym oraz rozumiejącym swoje zadania publiczne na funkcjach państwowych, ale jednocześnie ostrzec. Nawet jeśli tylko 10% osób zajmujących państwowe pozycje opacznie wypełnia swoje obowiązki i wprowadza element prywaty i nieuczciwości, to może oznaczać, że aż 90% przejawów działania państwa zostanie skażonych nielegalnością: działają bowiem niezliczone mechanizmy i interakcje, które wciągają całe urzędy w grę prowadzoną przez pojedynczą osobę czy zgraną grupę panosząca się w jakiejś instytucji. Nic dziwnego, że zarówno pokrzywdzeni przez państwo, jak też uczciwi i rzetelni funkcjonariusze, rezygnują z codziennych, kłopotliwych interwencji, z upominania się o dobro pojedynczego obywatela czy dobro publiczne jako takie.
 
Oczywiście, ludność ma co dzień do załatwienia w urzędach tysiące drobnych i wielkich spraw, dlatego skłania się do przywołania innych niż urzędowe mechanizmów wymuszających skuteczność. Mowa o korupcji, o kumoterstwie, o szantażach, o nieformalnych związkach, o wciąganiu w pozaurzędowe interesy.
 
Tak funkcjonujące państwo, zawłaszczone przez zapominających się urzędników oraz przez cyniczne, świadome swego „grzechu” grupy interesów, państwo zaniedbujące obowiązki w ferworze gier politycznych - zamiast pełnić swoje naturalne i oczywiste funkcje, w rzeczywistości szkodzi krajowi i jego mieszkańcom. Powstaje wrażenie, że bez państwa obywatele radziliby sobie lepiej i mniej kosztownie. Taki stan czyni państwo nielegalnym. Właśnie taki stan legł u podstaw działania buntowników z okresu zaborów, podziemia wojennego czy opozycji demokratycznej po II wojnie światowej. Nie zdziwiłbym się, gdyby Przyszłość objaśniała nam zachowanie dzisiejszych awanturników dokładnie tak samo.
 
Państwo, którego obywatele w znakomitej większości są głęboko przekonani, że z „pomocą” Państwa radzą sobie gorzej niż bez tej „pomocy” – to państwo nielegalne, nie mające żadnej, żadnej, żadnej legitymizacji!
 
Samorząd
 
Państwo, które jest kontrolowane przez obywateli poprzez rozliczne instytucje samorządowe, jest w naturalny sposób zabezpieczone przed biurokratyzacją i wykolejeniem: samorządne zbiorowości obywatelskie dzięki swojej naturalnej obywatelskiej aktywności przywracają państwo do właściwych wymiarów i zapobiegają jego chorobom.
 
Rzecz w tym, że nasze państwo pod tym względem zupełnie nie zmieniło się w stosunku do czasów sprzed transformacji. Wszyscy pamiętamy, że wiodąca naonczas Partia rozdzielała stanowiska urzędowe od Pierwszego Sekretarza, Premiera i Przewodniczącego Rady Państwa aż po ważniejsze funkcje w gminie (gromadzie). Nomenklatura partyjna nie ograniczała się do „pionu administracji”: nie omijała również środowisk branżowych, czyli gospodarki, kultury, nauki, oświaty, turystyki, organizacji młodzieżowych. W jakimś sensie wpływała również na funkcjonowanie spółdzielczości (mieszkaniowej i rolnej), a nawet na funkcjonowanie sektora prywatnego, poprzez domiary podatkowe, kontyngenty, politykę „specjalizacyjną”, kampanie skupowe czy zaopatrzeniowe. W rolnictwie doszło do tego, że gospodarz wszystkie zadania gospodarskie wykonywał „na zawołanie”: ustawiał się w kolejkach po ziarno siewne, po sadzonki, po nawozy, materiały budowlane, maszyny rolne, usługi POM, przydział kontyngentu, w skupie, a na koniec do kasy. Jedyne, za co rzeczywiście odpowiadał, to zagospodarowanie ziemi: mógł ją utracić, jeśli zaniedbywał. Nie inaczej było w innych „prywatnych” branżach.
 
Jakże wiele z tego wszystkiego zostało „żywcem” przeniesione do dzisiejszej rzeczywistości! Nawet tam, gdzie teoretycznie państwo zupełnie zostawiło ludzi samym sobie, trwają mechanizmy ubiegania się w urzędach o łatwiejsze warunki działania (przetargi, granty, dotacje) albo o arbitraż w grach komercyjnych i prestiżowych.
 
Mimo powtarzanych co jakiś czas deklaracji państwo nie „odpuściło” samorządu terytorialnego. Ponad połowę budżetu samorządów terytorialnych stanowi centralnie regulowanie finansowanie zadań „ogólnokrajowych”, ponad połowę czasu pracy urzędników i radnych samorządowych zajmuje „rozpisywanie na głosy” lub wyjaśnianie dyrektyw centralnych. Stosunkowo nieliczna jest grupa samorządowców bezpartyjnych, co może nie byłoby złe, gdyby warszawskie centrale partyjne nie zmuszały „swoich” do realizowania ogólnokrajowych projektów i gier politycznych. Trzeba być ślepym, żeby nie dojrzeć tego choćby w dopiero co zakończonej kampanii związanej z wyborami. I w przygotowaniach do następnej kampanii, stricte samorządowej.
 
Prześledzenie karier kilkudziesięciu tysięcy urzędników samorządowych w ciągu ostatnich lat pokazuje wyraźnie, że samorząd (obok specjalnej strefy biznesu i instytucji publicznych) w większości jest albo „przechowalnią”, wariantem zapasowym dla zdymisjonowanych urzędników centralnych i przegranych parlamentarzystów, albo odskocznią do najwyższych stanowisk w kraju dla tych, którzy dopiero wspinają się na wyżyny działalności publicznej. Dodatkowo, kiedy w kraju rośnie bezrobocie i ogólna bryndza, a jednocześnie trwa walka o przeżycie i perspektywy na przyszłość, samorządy stanowią największy w Polsce fundusz zatrudnieniowy. W wielu gminach samorząd zatrudnia najbardziej prężną grupę mieszkańców i ich rodziny czy zaufanych, co stanowi 20-50% ogółu zatrudnionych w gminie! Wliczam w to oświatę, pomoc socjalną, infrastrukturę, w oczywisty sposób zależne od urzędu. Dodajmy do tego placówki sieciowych „firm” państwowych: policję, jednostki wojskowe, pocztę, telekomunikację, a okresowo komitety wyborcze czy sztaby spisowe..
 
W ten sposób państwo nadal sprawuje kontrolę nad życiem publicznym we wszelkich zakątkach kraju, a spontaniczne obywatelskie, (można powiedzieć: samorządne) inicjatywy są poddane weryfikacji z pozoru gminnej czy regionalnej, a w rzeczywistości egzaminowane są pod kątem przydatności dla partii ogólnokrajowych lub wprost dla państwa.
 
Obszar samorządów (nie tylko terytorialnych) jest polem ścierania się, a nie kooperacji czy zazębiania się Państwa i Obywateli. Państwo przemianowuje samorządy na swoje delegatury, obywatele próbują podporządkować samorządy swoim projektom branżowym i lokalnym inicjowanym dla dobra publicznego. Gdyby między interesem państwa i obywateli nie było sprzeczności – samorządność rozkwitałaby, a państwo radowałoby się obywatelskim wsparciem dla swoich projektów i z takimż zapałem promowałoby obywatelskie inicjatywy. Jest jednak inaczej: zawłaszczone, stojące na granicy legalności państwo boi się jak ognia szczerej, spontanicznej aktywności obywateli i wypiera ją daleko poza samorządność, chyba że – w nielicznych przypadkach – uda się dokonać swoistego prozelityzmu i przekabacić obywateli na swoich „wyznawców”. Vide: kariery niektórych działaczy kultury, nauki, turystyki, ruchu młodzieżowego, które na tle ogólnej frustracji tych środowisk prezentują się dość paradoksalnie.
 
Samorządy funkcjonują więc w formule tak zdegenerowanej, że o sytuację gorszą jest już bardzo trudno. Z jednej strony państwo sprowadziło je do roli swoich delegatur. Z drugiej strony centralne partie traktują je jak łup wyborczy i teren dokumentujący zakres ich wpływów (co pozwala im „utargować” lepsze pozycje w strukturach państwowych). Na koniec, to co jeszcze zostało, rozdysponowane jest pomiędzy branżowe i lokalne koterie, tyle cyniczne co zmuszone do grabieżczej polityki przez sytuację w kraju.
 
Arogancja i woluntaryzm władzy
 
Bardzo charakterystyczne dla okresów trudnych w naszym kraju jest obecne nasilanie się buty i arogancji zarówno przedstawicieli władzy, obojętne na jakim szczeblu, jak też instytucji i urzędów. Co prawda, rozbudowane są tzw. gabinety polityczne i doradcze wysokich urzędników, ale raczej nie są one platformami dyskusji i wypracowywania rozwiązań, raczej służą jako zaufane sztaby pomocnicze, a na pewno nie reprezentują zróżnicowanych opcji programowych.
 
Jakiekolwiek sygnały płynące z „dołu” spotykają się nie z rzetelną analizą, tylko z pouczaniem:pan miałby rację, ale nie wie pan tego, tego, tego i tego, a skoro pan nie wie, to buja pan w obłokach – to najgrzeczniejszy z możliwych poselski czy urzędniczy komentarz do obywatelskich projektów, zgłoszeń, uwag. W ślad za tym postępuje woluntaryzm, projektowanie rzeczywistości według wyobrażeń elit, a nie według – choćby uśrednionego – mniemania opinii publicznej.
 
Znakomity jest tu przykład naszej aplikacji do Unii Europejskiej (zaznaczam, nie jestem jej nieprzyjacielem). Jeszcze nie przystąpiliśmy do niej, a już w naszym kraju wszystko poustawiano według sztanc unijnych. Europa już wielokrotnie odebrała sobie wszelkie nasze długi i wielką nawiązkę: swoje świadczenia odkładała jednak precyzyjnie do dnia przystąpienia, bo nawet owe fundusze pomocowe nie tyle służą rozwojowi naszego kraju (choć służą, owszem), ile upodobnieniu naszej gospodarki do modelu europejskiego, aby Bruksela i podmioty europejskie lepiej orientowały się w polskiej rzeczywistości. Oczywiście, nas informuje się, że właśnie oto dostajemy kolejne błogosławieństwo i dar przyjaźni. Och, gdyby on tak służył nam, jak owym europejskim podmiotom! Jakiekolwiek poważne wątpliwości są niezwykle zręcznie pacyfikowane przez stronników Unii Europejskiej, a tak naprawdę przez instytucje i organy państwowe. Najczęściej odbywa się to w formie poniżających „wycieczek” do Brukseli i – być może – jakichś zapewnień na przyszłość, szerzej nieznanych. Charakterystyczna jest lista środowisk, które w ostatnich latach zmieniły diametralnie swoje przekonania i stosunek do Unii. Być może ścisła zażyłość z Europą jest nam potrzebna jak nic innego, ale wolałbym w tym procesie występować jako partner, a nie jako poganiany chłopiec. Zwłaszcza, że jako polski podatnik ustąpiłem już braciom z Europy we własnym kraju wystarczająco dużo miejsca, aby traktowali mnie poważnie i z wzajemnością.
 
Wiele podobnych słów można napisać o polskiej prywatyzacji, o „urynkowieniu” dziedzin tradycyjnie budżetowych, o postępowaniu wobec zatrudnionych (vide: Komisja Trójstronna), o gospodarowaniu sprawnie funkcjonującym majątkiem (vide: Komisja Majątkowa). Zawsze jakoś w przypadkach spornych rację ma ekipa rządząca, wszechwiedząca i skłonna do pouczeń, nazywanych konsultacjami i rokowaniami.
 
Program konstruktywny
 
Jeszcze raz podkreślam, że nie dziwi mnie rozpaczliwa i dramatyczna reakcja zarówno różnych formacji obywatelskich w kraju, jak też spektakularne, nie do końca zgodne z prawem i dobrymi obyczajami happeningi w ośrodkach centralnych, w tym moich kolegów parlamentarzystów. Nie przyłączam się do nich, ale to nie znaczy, że nie przyznaje im racji. Może po rzetelnej analizie dokumentów pokontrolnych i nastrojów społecznych mam nieco bardziej wyważoną opinię na tematy będące „gorącymi kartoflami” rządu, ale nie mam wątpliwości, że do obecnego stanu naszego kraju doprowadziły błędy albo wprost cyniczna gra kolejnych kierownictw.
 
Jeśli przystąpię do rozlewającego się po kraju ruchu protestacyjnego, zyskam pewnie trochę w komentarzach, nie poprawi to jednak sytuacji nawet tym, którzy obdarzą mnie sympatią. Wolę podjąć próbę zaprojektowania rozwiązania systemowego.
 
Spośród problemów do rozwiązania w Polsce (pamiętajmy, że przede wszystkim należy państwo uczynić w pełni legalnym w myśl tego, co powiedziano powyżej), mamy listę tych, które są palące oraz listę tych, które będą skutkować perspektywicznie.
 
LISTA PALĄCA
 
Na tę listę wpisuję problemy bytowo-egzystencjalne coraz liczniejszej warstwy ludności gorzej uposażonej. Obejmuje ona takie oczywiste sprawy, jak:
-                          praca: najczarniejsze analizy mówią o 20% bezrobociu (tylko nieliczni z prawem do zasiłku), ale trzeba też uwzględnić to, że wiele ludzkiej energii marnuje się poza obszarem bezrobocia, bowiem nie wykorzystuje się właściwie obywatelskich inicjatyw i predyspozycji, a warunki uruchamiania i prowadzenia biznesu są w Polsce trudne, najtrudniejsze w naszym regionie świata;
-                          mieszkanie: zbilansowanie liczby rodzin i liczby mieszkań nie wypada aż tak niekorzystnie, ale standard większości mieszkań komunalnych, zakładowych i „kamienicznych” lokuje ich mieszkańców w mrocznych czasach chronicznej biedy, zaś z drugiej strony rośnie liczba „pustostanów”, które w rzeczywistości są wysoko standardowymi lub spółdzielczymi lokalami, na które przestaje nam wystarczać gotówki (dotyczy to i zakupów, i wynajmu). Do tego dochodzi niehumanitarne prawo o eksmisjach i – paradoksalnie niekorzystne dla właścicieli prawo lokalowe;
-                          bezpieczeństwo: niezależnie od sukcesów policji i różnych służb, zwalczających wielką przestępczość i afery – ich rozprzestrzenianie się w naszym kraju poraża każdego, kto ma minimalne poczucie praworządności. Ale najważniejszy jest rosnący brak poczucia bezpieczeństwa codziennego: w domu, w pracy, na ulicy, w autobusie, w lokalu: na każdym kroku czyha bandyta, kieszonkowiec, włamywacz, obleśny szef, nieuczciwy kelner, bankowy hacker, oszust kredytowy, uliczny chuligan, a nawet groźny pies,. Komfortu nie podnoszą również coraz liczniejsi uliczni naciągacze, zaś standardowe systemy bezpieczeństwa same niekiedy są pośrednim powodem nieszczęść;
-                          wspólnoty lokalne: wielkie blokowiska w miastach i charakterystyczne „czworaki” we wsiach PGR-owskich od początku postrzegane były jako miejsca dokuczliwej anonimowości i wyizolowania ludzi od siebie, jednak ostatnie lata pogłębiły to zjawisko i rozsiały je po całej Polsce. Niemal na palcach jednej ręki można policzyć wspólnoty sąsiedzkie rzeczywiście zżyte i oparte na wzajemnej życzliwości i zaufaniu, za to powszechnieje zjawisko omijania się bliskich sąsiadów bez pozdrowienia, czasem z powodu upadku dobrych manier, ale najczęściej przez to, że oni rzeczywiście się nie znają: potwierdzają to rozpaczliwe próby integrowania się ludzi wokół szkół, przychodni i „pośredniaków”, przyznajmy, ma to wymiar karykaturalny;
 
LISTA PERSPEKTYWICZNA
 
-                          oświata i nauka: na tym polu Polska dramatycznie zapada się, bowiem nie tylko marnujemy naturalne możliwości, jakie daje ludziom Opatrzność, ale poszerzamy obszar analfabetyzmu (pierwotnego i wtórnego), co oznacza, że coraz mniej liczni ludzie wykształceni nie są w stanie wprowadzać swoich rozwiązań do powszechnego użytku. Stąd już tylko kilka kroków do upadku poziomu cywilizacyjnego i standardów życia codziennego;
-                          infrastruktura: w Polsce pokutuje dziewiętnastowieczne, a przynajmniej przedwojenne definiowanie infrastruktury jako układu dróg, rur i przewodów elektrycznych („drp”), ale nawet na tym polu nasz kraj znajduje się niemal na końcu listy naszego regionu świata. Niesprawność i archaiczność tak pojmowanej infrastruktury można skwitować powiedzeniem:jest, ale jakby nie było, tymczasem świat dawno już przeniósł infrastrukturę w obszary teleinformatyki, sieci, struktur, systemów, dla których „drp” jest tylko przestarzałym szczególnym przypadkiem. Na tym polu Polska jest zacofana, zdana na rozwiązania „z importu”;
-                          ruch obywatelski: trzeba jak najszybciej przerwać niebezpieczną, coraz szczelniejszą barierę społeczno-ekonomiczną. Po jednej stronie tej bariery znajduje się coraz bardziej hermetyczna warstwa ludzi mających zapewniony wysoki standard życiowy dla siebie i kilku następnych pokoleń, a jeszcze państwo pokrywa koszty ich funkcjonowania z budżetu, po drugiej strony tej bariery znajduje się pozostała ubożejąca ludność: niektórzy mają jeszcze przyzwoity dochód, ale „dokładają” do każdego swojego ruchu z własnej kiesy, więc prędzej czy później grozi im ubóstwo. Ludziom przedsiębiorczym i aktywnym w dziedzinie biznesu, twórczości, intelektu itd. należy stworzyć warunki swobodnego działania dla dobra publicznego, przy zachowaniu, a raczej wdrożeniu mechanizmów społecznej kontroli nad ich poczynaniami;
-                          rolnictwo: dla naszego kraju postawienie na rolnictwo jest warunkiem „być albo nie być” uratowania suwerenności, jeśli pamiętać, że rolnictwo to nie tylko uprawy, hodowla, gospodarka leśna i rybołóstwo, ale też wszelkie dziedziny przetwórstwa spożywczego oraz wykorzystanie płodów ziemi (meblarstwo, budownictwo, poniekąd włókiennictwo, drogownictwo), na koniec zaś wytwarzanie narzędzi, maszyn rolniczych, pasz, nawozów, środków ochrony roślin, melioracje, usługi zaopatrzeniowe i dystrybucja, weterynaria i doradztwo rolnicze, giełdy i targowiska. We wszystkich tych branżach pracuje około połowy zatrudnionych w Polsce, a na pewno w obszarze poza największymi metropoliami: kiedy ludność naszego kraju przyzwyczai się do tej myśli, (dotąd robiono wszystko, by ludziom zdawało się, iż żyją w jednym z najlepiej technicznie rozwiniętych krajów świata), zaakceptuje potrzebę promowania i unowocześniania polskiego rolnictwa oraz powrotu na tradycyjne rynki, lekkomyślnie porzucone;
 
Ktoś tendencyjnie krytyczny może powiedzieć, że wymienione 8 punktów jest zbyt oczywistych i zarazem zbyt ogólnych. Może i racja, ale odsyłam do moich licznych publicznych wypowiedzi, w tym tych ostatnich, z kampanii wyborczej. Tu ograniczam się do spraw najbardziej podstawowych, które wynikają przecież jako logiczne następstwo tego, co poruszyłem w tym tekście powyżej.
 
*          *          *
 
Wspólnie z kimś „z polityki” przygotowuję „zamach konstytucyjny” (spokojnie, tylko na papierze), w postaci 21 postulatów. Ukażą się w 30 rocznicę, 17 sierpnia. Czyli już całkiem niebawem.
 
Szczególnie dedykuję lekturę tych Postulatów Szanownemu Panu Redaktorowi E. Skalskiemu. Temu od „Biednych i bogatych III RP”.