Szybkonoga Angara

2010-09-29 05:09

 

 

Stoję sobie na tarasie zawieszonym kilka metrów nad porywającym nurtem. Ale nie jest to górska rzeczka, tylko Angara, rzeka potężniejsza od Wisły. Wypływająca z jeziora Bajkał rzeka od „źródła” jest wielka, silna i wyrywna. Na przestrzeni 1779 km, zanim wchłonie ją Jenisej, zalicza spadek zaledwie 380 metrów, ale chciałoby się, żeby Wisełka nasza ojczysta, na długości ponad 1000 km spadająca od Baraniej Góry 1100 metrów – była równie dziarska, a przy tym żeglowna: tymczasem Wisła jest „chuda” aż do Warszawy, a „leniwa” już w Krakowie. Przy Angarze wygląda jak niedokarmiona.

 

Naładowana energią Angara została zaprzęgnięta do roboty: wzdłuż jej biegu wybudowano zbiorniki zaporowe (Zbiornik Irkucki, Zbiornik Bracki, Zbiornik Ust-Ilimski) i elektrownie wodne, m.in. w Irkucku, Bracku i Ust-Ilimsku.

 

Stoję sobie zatem i podziwiam sztukę manewrową kapitana spalinowego pchacza, który z nurtem rzeki zręcznie prowadzi wielką barkę załadowaną jakimś towarem.

 

Barki na Angarze, Wołdze, Lenie, Donie, Jenisieju – to nie kajaki. A nurt jest tu niczym na Czarnej Hańczy, facet musi być sprawny jak komputerowi gracze. Zwłaszcza że w Irkucku Angara zalicza kilka ostrych zakrętów.

 

Uuuu, gdyby taką barką wywinął w taras, na którym stoję, to ze mnie zostałaby miazga, z tarasu zostałoby wspomnienie, a kapitan zamiatałby odtąd ulice.

 

I to byłyby nie wszystkie szkody. Oto bowiem koło mnie nagle się zakłębiło, młodzi ludzie z różnych grupek podają mi fotoaparaty, proszą o pstryknięcie zdjęcia. W każdej grupce centralną postacią jest młoda dama w białych woalach, a obok niej stoi dzielnie – albo unosi ją na rękach – dżentelmen, który ją właśnie pojął za żonę. Pozostali liczą długość pierwszego „legalnego” pocałunku. Dziesięć – to minimum. A ja tylko pstrykam, swoje pocałunki zaliczyłem tysiąc lat temu.

 

I teraz to, co w Rosji powszechne jak ona długa i szeroka. Do metalowej ażurowej barierki oddzielającej mnie od Angary i szalejącej tam barki – przytwierdzają potężne kłódki. To zwyczaj w Rosji wciąż żywy. Klucze lądują w bystrym nurcie. Że niby na zawsze są oni dla siebie (43% małżeństw rosyjskich prędzej czy później się rozpada). Sądząc po ilości kłódek przytwierdzonych do ażuru barierki – na dnie Angary w tym miejscu są już poważne złoża stali „kluczowej”.

 

I jeszcze po schodkach, po mostku, ku skwerkowi, na którym płonie „wieczny ogień”. Tam składa się kwiaty, rozlewa szampanskoje i przez chwilę wzrok kieruje się na ów ogień, pamiątkę ku czci wszystkiego, co Rosji drogie.

 

Z góry, ze skweru, widzę kolejne barki, pędzące niby na oślep, ale z dobrym, zręcznym graczem komputerowym przy pchaczowym „dżojstiku”. Z góry też lepiej widać – i łatwiej pojąć – wymazane na chodnikach sprayem wierszyki miłosne (typu „rym częstochowski”, ale również cytaty z klasyki poezji zaangażowanej sercowo). Pełno ich na poniższym tarasie, na mostku, wokół skweru. Za kilka dni „zejdą”, zrobią miejsce nowym.

 

Młodzi nie śpieszą się: jeszcze pewnie nie do końca pojmują, na czym polega ta ich „nowa droga życia”, może nigdy nie pojmą nawet. Przycupują wesołymi szampańskimi grupkami, przekomarzają się, koleżanki bez woali zazdrośnie taksują każdy centymetr kwadratowy stroju panny młodej. Taka chwila w wyobrażeniach dziewczyny ma zdarzać się wszak tylko raz w życiu. Chociaż wiele, zbyt wiele par po jakimś czasie się podda, okaże się wybrakowanymi. Może dlatego „małżeństwo” po rosyjsku – to „brak”?

 

Leniwie zbierają się ku autom. I tylko Angara wściekle wierzga pod barkami. Do swojego oblubieńca ma od Irkucka jeszcze 1700 km. Może tam, w ramionach  Jeniseju, nieco się uspokoi, udomowi…