SZKIC MOJEJ BIOGRAFII

2014-11-18 16:16

 

 

Życiorys zawodowo-społecznikowski /aktualizacja: luty 2018/

Czuję się ekonomistą, społecznikiem, harcerzem, publicystą, blogerem, wrażliwym humanistą, aktywnie poszukującym „filozofem codzienności”. Zawodowo zajmuję się wszystkim co związane z funduszami pomocowymi i przedsiębiorczością społeczną oraz systemami wszelkimi (system rozumiem jako zwieńczenie piramidy „sieć-struktura-system” lub łańcucha funkcji „właściwość-instrukcja-system”).

 

 

Mam niemal 61 lat, jestem żonaty, jestem ojcem 3-ch dorosłych córek

Do czasów 40+ utrzymywałem ponadprzeciętną sprawność fizyczną,

potem mi przeszło

Jestem inteligentem:

co prawda, w pierwszym pokoleniu, ale zawsze to coś!

 

 

Jako student miałem do czynienia z WAT (elektronika, cybernetyka), SGPiS-SGH (ekonometria, międzynarodowe stosunki gospodarcze, logistyka), PW (teleinformatyka). Uchodzę za osobę niesterowalną, ale jestem lojalny, jeśli zadam się z pięknem, dobrem i prawdą oraz sprawiedliwością.

Moją pasją jest obserwowanie procesów społecznych i ich komentowanie (blogi), działalność pro publico bono oraz podróże i muzykowanie. Urzeczony jestem Azją Środkową (Mongolia, Buriacja, okolice Bajkału, Ujguria, Afganistan, Iran, Uzbekistan, Kirgizja, Tadżykistan, Kazachstan, Turkmenia), za moje miejsce docelowe na Ziemi uważam Krym (skąd „widać” Kaukaz, Turcję, Ukrainę, Europę Środkową). Zwykłem mówić o sobie, że nie ma takiej „obłasti” w byłym ZSRR, w której bym nie był, co jest „prawie-prawdą” (kilka obłasti wciąż na mnie czeka).

Uważam się za ekonomistę (teoretyka i filozofa ekonomii) oraz fachowca „od funduszy” unijnych, w których „robię” od ponad 20 lat w różnych rolach: autora aplikacji, doradcy, eksperta oceniającego cudze aplikacje, współredaktora przepisów i procedur, koordynatora realizacji projektów, mistrza rozliczania dotacji, beneficjenta.

Uważam się też za osobę wykwalifikowaną w uruchamianiu dużych projektów o wydźwięku społecznym i gospodarczym.

Jestem autorem kilkunastu niewydanych książek i szkiców, np.: Emancypacje (wolność w kulturze i psycho-mentalu), Socrealia (obszerna historia PRL wierszem), Psyche vs Persona (mój koncept Człowieka), Systemy metaboliczne (umiejące udawać rozumne organizmy), Demokracja Powiernicza (inna jakość samorządności), Bonella (poważnie o świecie, ale dla dzieci), Sumienie (jako niezbędny organ człowieka), Ballady rosyjskie prozą (moje podróże), Gromadnicy (o pewnej formule samorządowej). Jak się wkurzę, to któregoś dnia wpakuję je hurtem do internetu, ale na razie czekam na poważnego wydawcę. Pierwszą poważną rzeczą była magisterska próba „Ekonomia planu. Wybrane atrybuty gospodarki typu rosyjskiego”. Ostatnio redaguję sobie „L’etat parallèle(o tym, jak wygryźć złe organy, urzędy i służby metodami nie-terrorystycznymi), "Jakem prokremlowski" (rzecz o kilkudziesięciu rosyjskich Kremlach (połowa w znakomitym stanie, jak kazański, rostowski czy tobolski), "Autografy" (przegląd ok. 500 pieśni niebanalnych z różnych kultur, które umiem wykonać). Jestem też autorem kilkudziesięciu „utworów” słowno-muzycznych, które wykonuję czasem z towarzyszeniem instrumentów, jakie opanowałem.

Wprowadziłem do obiegu co najmniej kilkadziesiąt bardziej lub mniej znaczących pojęć: socjalizm domniemany (a nie realny), remutualizacja (odzyskiwanie umiejętności społecznych, przeciw demutualizacji), więcierz mętny (pułapka z przepisów i procedur), rwactwo dojutrkowe (patologia żerująca na przedsiębiorczości), zatrzask lokalny (pakiet instytucji sitwiarskich), pajęcznia (rzeczywistość społeczno-polityczna), pentagram (zwieńczenie systemu klik, koterii i kamaryl), spółdzielnia komunarna (gospodarczy podmiot przyszłości), itd., itp.

Mówię biegle po polsku i rosyjsku, rozumiem chyba wszystkie języki słowiańskie, dobrze opanowałem język angielski, słabo niemiecki, litewski, francuski, hiszpański, włoski (w tych językach lepiej mi idzie czytanie niż mówienie).

Pełniąc różne role publiczne byłem – niekiedy po wielekroć – komendantem, sekretarzem, przewodniczącym, kierownikiem, prezesem, dyrektorem. Bywałem specjalistą i referentem, a także piecowym i kokilarzem w odlewni metali nieżelaznych oraz pilarzem w przedsiębiorstwie drzewiarskim. Transformację – tę już 25-letnią w Polsce – widzę jako pakiet świetnych idei oraz konceptów, który został podporządkowany patologicznym wdrożeniom i stał się polem szalbierstw na epokową skalę. Z przerażeniem obserwuję, jak cały „polski” proces zaszczepia się w Ukrainie (gdzie również dojrzewa strategia „Europa karmi, Ameryka strzeże”). Za podstawę wszelkiego systemu-ustroju mającego być sensownym uważam samorządność i spółdzielczość: państwo – moim zdaniem – wyczerpało już historycznie swoją zdolność do efektywnego zarządzania Krajem i Ludnością.

Moje zasady:

1.       Wybacz drugiemu, że nie jest tak doskonały, jakbyś od niego oczekiwał: staraj się sam być w zgodzie z własnymi oczekiwaniami wobec innych;

2.       Jeśli jesteś w czymś lepszy od innych – to nie czyń z tego swojego kapitału, nie dyskontuj dla siebie, tylko zrób, by inni byli w tym nie gorsi od ciebie;

3.       Rwactwo dojutrkowe nie jest przedsiębiorczością (komercyjną, społecznikowską, artystyczną), tylko jej patologicznym zaprzeczeniem: kiedy się ukorzenisz w prawym środowisku – będziesz przedsiębiorcą;

4.       Cokolwiek osiągnąłeś – to na pewno używając do tego dorobku minionych pokoleń i tych ludzi współczesnych, których pomysły i praca składają się na twój sukces. Głupcy jednak sądzą inaczej;

Jestem autorem Pocztu Pajaców Polskich, którego pierwszych 50 nazwisk (z ok. 300) zamieściłem w internecie (https://publications.webnode.com/pajacyki-polskie/ ). To jest mój głos w przestrzeni opinii publicznej. Przy okazji: Socrealia (https://publications.webnode.com/socrealia/ ).

Napisałem kilka prac magisterskich i cztery doktorskie – które obronili inni. Nie powiem, kto.

W swoim życiu spotykałem licznych rzadkiej urody palantów, jak też ludzi wybitnych, choć nie zawsze znanych szerzej. Cała „tablica mendelejewa” polityki i inteligencji polskiej. Z każdym z tych pierwiastków udawało mi się współżyć, kiedy była taka potrzeba. Nie zawsze tę potrzebę odczuwałem, wtedy „traciłem na wadze” i „wylatywałem” z listy kontaktowej.

Między bankructwem mojej firmy a odzyskaniem – na raty – kondycji życiowej, przez kilkanaście lat robiłem rzeczy paskudne, które mnie czyniły człowiekiem niedobrym i niegodnym. Usprawiedliwiam to rozpaczliwie tym, że znikąd nie miałem pomocy, a nie miałem ochoty zmenelić się dokumentnie. Zresztą, nawet wtedy poświęcałem większość czasu na samokształcenie i pisanie własnych konceptów.

Za najinteligentniejszych humorystów polskich uważam Andrzeja Waligórskiego, Wojciecha Młynarskiego, Stanisława Bareję, Jeremiego Przyborę, Andrzeja Poniedzielskiego.

CO ROBIŁEM

KONKRETNIE

Harcerstwo, Harcerskie Drużyny Obrony Wybrzeża

/lata 70-te/

Zostałem komendantem szczepu „Kormoran”(Liceum w Lęborku, tzw. niebieskie berety, HDOW) jako ten, który najsprawniej organizował doroczne manewry, kilkudniowe przedsięwzięcie – dziś powiedzianoby: survivalowe.

 

Studenckie koła naukowe

/przełom lat 70/80-tych/

Ekonometryków, planowania, międzynarodowych stosunków gospodarczych, ekonomistów-cybernetyków. Startowałem w licznych krajowych konkursach referatów, z powodzeniem.

 

Relacjosonda

/ok. 1981-2/

Gazeta studencka SGPiS. Zostałem jej „red-nacz’em” po mojej serii artykułów „Upadek samorządu”: w 1980-81 roku wskazywałem na mechanizmy grożące samorządności, kiedy wszyscy „hurraaa” zakładali, że samorząd to rzecz oczywista i po wsze czasy. Dziś moje racje wtedy „wróżone” – okazują się celne.

 

OPP Dialog

/ok. 1982-3/

Podczas „festiwalu Solidarności” kluby dyskusyjne SZSP, zwane urzędowo Ośrodkami Pracy Politycznej, kwitły swobodnymi i niezależnymi dyskusjami. W SGPiS dr. Wiktor Ross, po latach profesor UW i dyplomata, uruchomił OPP Dialog. Zostałem jego następcą, kiedy „Dialog” dorównywał „Sigmie” (Uniwersytet Warszawski), „de Facto” (Wrocław), „od Nowa” (Toruń). Samemu Witkowi nie dorównałem, ale poziom trzymałem.

 

Studencka Akcja Naukowa „Łomża’80”(i ’81)

Wakacyjna kampania kół naukowych środowiska warszawskiego. Studenci wykonywali całkiem poważne zadania finansowane przez gospodarkę województwa łomżyńskiego. Np. „moje rodzone” koło naukowe ekonometryków (ówczesny opiekun – to obecny Rektor SGH) obliczyło (tzw. zagadnienie transportowe) sposób ustawienia relacji z dostawcami i odbiorcami dla producenta piwa „łomżyńskiego”, co dało firmie wielkie oszczędności na paliwie.  Współkierowałem SAN  jako wiceprzewodniczący. Zorganizowałem jednoosobowo pierwszy komercyjny występ „Oddziału Zamkniętego” i wiele innych koncertów rockowych (Perfekt, Dżem), krainy łagodności (Waldemar Chyliński, Piotr Bakal, Zegar z kukułką), itp. (Krystyna Prońko, Sun Ship, Babsztyl, Olek Grotowski).

 

Ogólnopolska Rada Nauk Społecznych

/1984-86/

Komisje: historyków, pedagogów, prawników, politologów, ekonomistów, filozofów, socjologów, psychologów. Ruch kilku tysięcy kół afiliowany przy ZSP (w samym ZSP istniał „swój” ruch o podobnym profilu, słaby). Wcześniej raz za razem wygrywałem konkursy referatów, wtedy towarzyszące niemal każdej konferencji ruchu studenckich kół naukowych i tzw. młodych pracowników nauki. Po Janie Harasymowiczu i Mirosławie Czernym byłem III-cim przewodniczącym. Zasłynąłem tym, że wybrano mnie wbrew stanowisku ZSP wyrażanym całą przedwyborczą noc przez wiceprzewodniczącego tej organizacji (co tu gadać, naciskał bez pardonu) oraz tym, że nie pytając nikogo o pozwolenie „załatwiłem” budżetowanie ORNS bezpośrednio u dyrektora departamentu MNSzWiT (Eugeniusz Pietrasik) na poziomie o niebo wyższym niż dotąd via ZSP. Odszedłem z funkcji przed końcem kadencji, na skutek ewidentnego spisku kierowanego z ZSP.

 

Akademia Młodych

/1985-87/

Będąc przewodniczącym ORNS, afiliowanej przy ZSP, spotkałem się z propozycją uruchomienia „czegoś podobnego” przy ZSMP. Zorganizowałem ruch „klubów myśli” pod nazwą AM (izby: techniczna, medyczna, społeczna, humanistyczna). Opierając się na dwóch pełnionych funkcjach zacząłem przygotowania do Kongresu polskiej „młodzieżówki naukowej”, ale „sekretarze” zaczęli dociekać, kim jestem i kto za mną stoi, więc nie wyszło.

 

Inicjatywa Naukowa Lębork

/1987/

Powtórka SAN, tylko organizowana pod patronatem ZSMP (Akademia Młodych). Robiłem to samodzielnie, wykorzystując osobiste znajomości (do matury mieszkałem w Lęborku). Kiedy już wszystko było dopięte – kierownictwo ZSMP zdecydowało się powierzyć kierowanie IN swojemu aparatczykowi, wystawiając mnie do wiatru (pytany przez zdumionych patronów z Lęborka, m.in. sekretarza PZPR w Słupsku, mojego starego nauczyciela i harcerza) – poprosiłem, by nie robili przeszkód, ale sprawa przez to stała się jednorazowa).

 

Socjalizm a Rynek

1985/6/7

Największa konferencja merytoryczna, jaką organizowałem. Od początku do końca moja-autorska: merytoryka, logistyka, fundusze, patronat naukowy (SGPiS). Trzy edycje: 1985/6/7. Tym cyklem podpadłem np. rektorowi Z. Bosiakowskiemu, ale miałem poparcie profesury (cały korpus wybitnych ekonomistów, z nestorem środowiska Cz. Bobrowskim.

 

WCSRN

1985/6/7

Warszawskie Centrum Studenckiego Ruchu Naukowego. Byłem tam „od seminariów i wydawnictw”. Udało mi się wydać kilkanaście książek i zorganizować kilka dużych konferencji. Działalność zakończyłem, kiedy zablokowano (fizycznie, nie wpuszczono poważnych profesorów „na pokoje”) jedno z najważniejszych seminariów, bo robota nie podobała się jakiejś „górze”. Robiłem też seminaria wyjazdowe: Olszanica, Kiry, Kazimierz, itd.

 

OTIG Promotor

/1987-9/

OPZZ patronował trzem „odnóżom”: Ruch Ludzi Pracy (para-związkowy), Ruch 8 lipca (inteligencki) Promotor (para-korporacja w formule inkubatora). Praworęczyłem w tej ostatniej sprawie Prof. A. Śliwińskiemu, kierując jednocześnie Agencją do Spraw Rozwoju i z czasem przewodnicząc Radzie Dyrektorów. Mam przekonanie, że TWIG (M. Wilczek) poszedł naszym śladem, tyle że bardziej komercyjnie.

 

AdSR „Pro”

/1989-93/

Firma przeistoczona z AdSR „Promotor” w prywatną, kiedy doszło do konfliktu w Promotorze między mną a nowym szefem. Na firmę składały się 2 podmioty prawne w Warszawie, 5 w Wilnie, po 1 w Leningradzie, Kijowie, Tallinnie, Rydze, Moskwie i Londynie. 180 dużych kontraktów. Działalność zakończona nagle, po próbie kradzieży na szkodę firmy (statek stali), co owocowało koniecznością opłacenia wielkiego cła, bo reeksportowany towar był zbyt długo w polskim obszarze celnym.

 

OMNI

/1989-93/

Miałem dobrze prosperujący biznes („Pro”). Uruchomiłem Fundację Inicjatyw Naukowo-Kulturalnych OMNI. Kontynuowałem tam robotę ORNS i Akademii Młodych. Ale słabo.

 

CITO

/1995/

Na „wygnaniu” po bankructwie otworzyłem firmę w Ustrzykach Dolnych. Opracowałem nowatorski system informacji i rezerwacji oraz usług turystycznych, który potem wprowadziłem do systemu ogólnokrajowego (patrz: NCRS).

 

NCRS

/lata 90-te/

National Computer Reservation System – największy projekt unijny (PHARE-TOURIN II), w jakim uczestniczyłem, obliczany na kilka milionów Euro. Byłem wtedy współpracownikiem PART (Polska Agencja Rozwoju Turystyki) i doradcą wiceministra sportu (Jan Błoński), w projekcie zaś – członkiem międzynarodowego zespołu eksperckiego. Koncept dopracowano, założono spółkę SART SA (byłem kilka tygodni wiceprezesem, odszedłem widząc nieprawidłowości). Sam projekt „rozszedł się” na skutek niezgranych interesów komercyjnych.

 

Almanach MEANDER

/początek tysiąclecia/

Pismo periodyczne mające wzbogacić ofertę ruchu ludowego (dla mnie synonimu samorządności) o element tam kulejący, czyli systematycznej, powtarzalnej refleksji nad sprawami ważnymi, ale perspektywicznymi. Kilka przygotowanych numerów, żaden niewydrukowany. Próba kontynuacji w ramach Forum Inteligencji Polskiej i Platonium (patrz: poniżej) oraz po ostatniej zmianie kierownictwa PSL (nie wyszło, choć obecny prezes na tyle zna sprawę (i mnie samego zna jeszcze z uczelni), że bywało, iż nazywał mnie „meanderkiem”).

 

Dalnia

/początek tysiąclecia/

Projekt handlu polską żywnością na rosyjskim Dalekim Wschodzie, który traktowałem jako „wpisowe”, za które chciałem „kupić” wsparcie PSL dla Almanachu MEANDER. Założyłem spółkę we Władywostoku, ustanowiłem sieć dystrybucji, zorganizowałem transport kolejowy, hedging finansowy, ubezpieczenie KUKE – po czym musiałem odpuścić, choć zaangażowałem w to wielkie środki własne. Nie pomogło „błogosławieństwo” Komisji Dwustronnej (uczestniczyłem w niej za czasów Marka Pola – wicepremiera).

 

Ordynacka – Komisja Edukacji

Zostałem powołany na funkcję przewodniczącego tej komisji: obok Komisji Kultury najaktywniejszej wtedy. Zainicjowałem FIP i NPK(U) (patrz: poniżej). Ostatecznie ustąpiłem widząc pozamerytoryczną niechęć kierownictwa Stowarzyszenia.

 

Forum Inteligencji Polskiej

Inicjatywa, którą oficjalnie podjęły dwie komisje Ordynackiej: Edukacji i Kultury. Patronat Marszałka Sejmu. Przygotowania do pierwszej konferencji (o Nauce) przerwane powyborczym odejściem Marszałka do innych ważnych zadań. Miał to być 2-letni cykl 40 merytorycznych (nie-dętych) konferencji w starych polskich ośrodkach akademickich na tematy „uwierające” wtedy inteligencję (pewnie uwierają do dziś): Samorząd, Gospodarka, Transformacja, Człowiek, Państwo, Ekologia, Europa, Europa Środkowa, Kondycja społeczna, Edukacja, Kultura.

 

Narodowy Program Kształcenia (Ustawicznego)

Program edukacji dla wszystkich od niemowlęcia po starość, w którym okres szkolny i studencki są nie jedyne, ale najbardziej intensywne. Wstępna akceptacja Ministerstwa, pilotaż w gminie Bemowo – zastopowany z powodów bliżej mi nieznanych.

 

Kamaryla „200 plus mięso”

Do działania w stowarzyszeniu „Ordynacka” dałem się namówić kilka lat po jego powstaniu. Byłem świadkiem brutalnych gier personalnych z aferą Rywina w tle (usuwanie z organizacji dyskutujących członków, manipulowane zmiany przewodniczących). Postulowałem „robotę u podstaw”, by sztucznie nadętą popularność „aferalną” (Grupa Trzymająca Władzę) wypełnić konstruktywną, pożyteczną robotą. Do dziś jednak Ordynacka zajmuje się „jakby czymś innym”. Wtedy sformułowałem pogląd, że Ordynacka to kamaryla, która obsadza ok. 200 najważniejszych stanowisk w kraju (biznes nomenklaturowy, polityka, podmioty budżetowe, media), a pozostali członkowie w liczbie kilku tysięcy wyłącznie legitymizują tę organizację, ich oczekiwania i projekty nie mają szans.

 

Strategia FS dla Lęborka („Miasto w Parku”)

Całkowicie mojego autorstwa. W 10 filarach przewiduje 100 przedsięwzięć. Jednym z nich jest duża impreza plenerowa-artystyczna-masowa. Choć burmistrz powątpiewał –zorganizowałem przeniesienie Przystanku Woodstock na błonia pod Lęborkiem. Ostatecznie się nie odbyło (na stronie Owsiaka jest nieprawda), ale to już nie moja wina. Podobnie jak to, że Strategia leży od lat w szufladzie, którą znam, mimo zatwierdzenia przez komisje Rady Miasta.

 

Platonium

/przełom ok. roku 2010/

Swego czasu rozumiałem je jako esencjalne podsumowanie moich rozmaitych prób udanych i nieudanych. Logistycznie był to pomysł na sieć kilkuset punktów rozsianych po kraju stanowiących multi-siedziby organizacji pozarządowych, zdolnych podejmować sieciowe wyzwania komercyjne (np. badania opinii, akcje typu owsiakowego).

 

Samorządność wspólnot mieszkaniowych

Gdyby ten projekt „wyszedł” – rozsadziłby budżety unijne. Polegał on na zastosowaniu formuły identycznej, jaką zastosowano dla parafii kościelnych: wspólnoty mieszkaniowe miały stać się „normalnym” podmiotem upoważnionym do aplikowania o dotacje unijne.

 

ISSIG

Jest to spółka z o.o. skupiająca czterech równorzędnych udziałowców. Przez jakiś czas byłem wice-prezesem Instytutu Studiów Społecznych i Gospodarczych. Dziś spółka nie prowadzi działalności, ale jest gotowy program jej wznowienia.

 

KASPER

Konfraternia Admiratorów Sztuk Pięknych Ewentualnie Rozrywek. Powstała spontanicznie – nigdy nie zarejestrowawszy się – podczas jednego z wernisaży. Założyli ją: burmistrz jednej z dzielnic warszawskich, menedżer dużej firmy developerskiej, artystka, studentka i ja, wówczas free-lanser. Jak dotąd największe przedsięwzięcie to wystawa dzieł malarskich i rzeźbiarskich na Torze Wyścigowym na Służewcu. W najbliższym czasie – projekty robione wspólnie z Zachętą i Centrum Nauki „Kopernik”.

 

Laboratorium

Przedsięwzięcie polegające na organizacji żywych, niesterowanych dyskusji społecznych i politycznych. Największy dotąd sukces – to cykl „Drugie dno”, odbywający się w nie istniejącym już kinie „Skarpa” (głośne było spotkanie R. Malinowskiego, M. Giertycha, R. Beger i J. Korwina-Mikke z publicznością, podczas którego skonfrontowano ich z badaniami koła naukowego antropologów z UW na temat opinii ludności Podhala i Mazur o politykach.

 

Busola Społeczna

Konwersatorium: początkowo w siedzibie SD na Chmielnej, potem w siedzibie OPZZ, spotkania z osobami „wiedzącymi więcej” o polityce: R. Bugaj, B. Ziętek, R. Malinowski, P. Ikonowicz, A. Kalata, L. Miller, itd., itp. Kontynuacja „Drugiego dna”.

 

 

Pytany o swoją tożsamość odpowiadam: jestem kimś takim, jak Raymond  Aron, który był blisko z Sartre’m i de Gaulle’m, tyle że na  Aronie musiano  by dokonać trzech  operacji  edytorskich: „przerzuć w poziomie”, „zachowaj pion”, „pomniejsz”. Rajmond Aron – profesor blisko będący z największymi politykami – zawsze był niezależny, co nie służyło ani jego popularności (studenci bojkotowali jego wykłady), ani pozycji (Francja była urzeczona ZSRR). Szydzili z niego przyjaciel Sartre i de Gaulle, którego Rajmond wspierał „od czasów londyńskich”, ale nie bezkrytycznie. Mam to samo, choć oczywiście nie dorastam Rajmondowi do pięt.

*             *             *

Moja droga życiowa przebiega „niżej” niż modelowa. Na rysunku droga modelowa jest oznaczona najgrubszą czarną linią. Cienkie czarne linie obrazują „nakłady”, jakie modelowo trzeba ponieść dla modelowego rozwoju człowieka (patrz: krzywa POTRZEBY) oraz zdolność człowieka do oddawania potomstwu i społeczeństwu swoich owoców (patrz: krzywa POTENCJAŁ SPRAWCZY). Dodatkowym założeniem podanego schematu jest to, że człowiek jest przez całe życie pozytywnie uspołeczniony, nie zajmuje się sabotażem, dywersją, nie emigruje wewnętrznie czy za granicę.

Ważnym punktem w moim życiu było bankructwo połączone z rozwodem i paroma innymi „ucięciami” losowymi. Wtedy (patrz: odcinek czerwony) nie tylko mój status upadał, ale też w sposób wymuszony sytuacją obniżyły się moje koszty utrzymania (żyłem w nędzy) i równocześnie moja zdolność dawania społeczeństwu i rodzinie. Cały okres dojrzałości – i nieco więcej – trwało moje wydobywanie się z zapaści. Na rysunku ukazuję żółtym kolorem okres, kiedy odzyskałem kondycję życiową (choć na poziomie niższym niż możliwy), ale jednocześnie stałem się „zauważalny” dla wszystkich, którzy zechcieli „mścić się” za skutki mojego upadku sprzed lat (będące echem tego upadku): czerwonym „ptaszkiem” oznakowałem moment (okres), w którym owa zemsta nastąpiła: co prawda, obroniłem się przed najgorszym, ale nie bez powodu „ptaszek” ma kolor czerwony: najprawdopodobniej „złe posłużyło dobremu” i najbliższe lata pozwolą z nawiązką pokryć straty wynikłe z zemsty, stąd nie obniżam żółtego odcinka mojej drogi (wszystko teraz właśnie się rozstrzyga, trudno jest o obiektywną ocenę).

Widać jednak, że swoje najlepsze lata, zamiast oddawać rodzinie i społeczeństwu – trwałem zawieszony, na łasce bliskich i częściowo publicznej. To i tak nieźle, jeśli zważyć, ilu ludzi w Polsce jest bezdomnych, bezrobotnych, osłabionych moralnie, zdegenerowanych, zmarłych w wyniku stresu. Sam byłem namacalnie bliski każdemu z tych wykluczeń. Moje poglądy społeczne (w konsekwencji – polityczne) poszły w tym czasie w kierunku uznania racji ludzi krzywdzonych i uciśnionych, szczególnie przez Państwo i przez szubrawców doń przylepionych niczym jemioły.

Coś tam też robiłem i robię „dla ludzkości”:

Wioska kaszubska

To przykład spontanicznego mojego odruchu, których było wiele: wczytałem w gazecie, że jest artysta, Kaszub z Bytowa, marynarz statku poławiającego ryby na dalekich morzach, który zamiast w wolnych chwilach robić byle co – z drewienek i drobionych lin cumowniczych kleił tygodniami kuźnię, kościółek, dom wiejski, wyszynk, zagrodę, itd., itp. Jego wystawa (kilkadziesiąt „podstawek” stanowiących razem obraz kaszubskiej wioski na wzór reymontowskiej) – nie miała gdzie się podziać. Miałem kontakt z muzeum w Lęborku i tamtejszym Urzędem gminy: zatem przez prawie rok wystawa Jana Rekowskiego zainstalowana była tam właśnie. Bo to sztuka wartościowa jest.

Tonia

Jestem zaprzyjaźniony z rodziną Danuty i Zygmunta, którą los doświadczył, ale sobie radzą. W tej rodzinie ważnym członkiem są psy Lena (odeszła, tak jak córka Danuty i Zygmunta), a obecnie Tonia. Kiedy moi przyjaciele opuszczają dom wyjeżdżając z okazji świąt czy innych okazji na kilka dni – mieszkam z Tonią, która zawsze traktuje mnie jak domownika, przez to oszczędzam jej wrażeń z podróży oraz traumy tęsknoty. Tak czuję.

OKML

Współzałożyłem – pod kierownictwem pana Leona Brodowskiego i jego małżonki – Ogólnopolski Klub Miłośników Litwy. Mimo, że nie zawsze mnie było stać (mój ówczesny biznes nie zawsze kwitł), ale niemało środków własnych włożyłem w OKML, finansując choćby podróże na Litwę, kwartalnik, wizyty u dostojników kościelnych. Wdzięczności z tego nie ma (kiedy zbankrutowałem, doszedł do mnie przykry komentarz, że unikam sponsorowania, bo już wykorzystałem co trzeba) – ale takie inicjatywy trzeba wspierać, nawet jeśli ma się poczucie, że owo wsparcie jest rozumiane opacznie.

Krzysio

Na moich oczach gaśnie przyjaciel. Krzysztof, którego poznałem przy okazji współpracy z Domem Samopomocy Społecznej, skupiającym osoby dotknięte rozmaitymi wadami z obszaru psychiki. To są ludzie, od których wiele się nauczyłem w sferze sumienia, emocji, pracy, przyzwoitości. Krzysio jest „trzymany” na uboczu, jego pobożna i gotowa do poświęceń mama – sama już leciwa – stara się znaleźć własną drogę dla niego. Ale to nie jest łatwe: Krzysio, dziś już 44-letni, jest w coraz gorszym stanie, z powodów, o których nie sposób mówić nie krzycząc. Ile mogę – tyle spędzam z nim czasu.

Komisje wyborcze

Choć z zasady sam nie głosuję, często uczestniczę w wyborach jako członek (najczęściej przewodniczący) komisji wyborczych. Jest to okazja do wielu spostrzeżeń, co do intencji, postaw i działań zarówno członków komisji, jak też obywateli różnego autoramentu. Poza tym – będąc zdecydowanie krytykiem RP(państwa) – uważam, że tam gdzie jest szansa dla obywatelskości – trzeba być obecnym.

Stowarzyszenia i grupy

Nie sposób zliczyć stowarzyszeń i grup, do których należałem, z którymi obcuję. Nie zwracam uwagi na profil polityczny (prawie zawsze taki jest wyraźny): interesują mnie wartości głoszone i projekty społeczne podejmowane. Najczęściej największym ich obciążeniem są tzw. liderzy-przywódcy-animatorzy

To są wybrane przykłady. Podejmując się aktywności i biorąc na siebie takie właśnie zobowiązania – nie planuję niczego, działam odruchowo, choć zgryzot sobie nieraz przysparzam. Obowiązek, prawość, przyzwoitość – nie to nawet brzmi egzaltowanie.

 

 

*    *    *

Moje profesje

 

Mam wrażenie, że znam się na kilku dziedzinach, z tego najbardziej na:

Ekonomii

Traktuję tę dziedzinę jako naukę społeczną, czyli taką, która w działalności gospodarczej, przedsiębiorczości, zapobiegliwości (ogólnie: w gospodarowaniu) – poszukuje przede wszystkim korzyści dla Człowieka (ściślej: dobra Człowieka), najlepiej nie tylko korzyści doraźnej, ale też perspektywicznej. Mimo, iż początki mojej edukacji ekonomicznej naznaczone były ekonometrią, czyli matematycznymi i logicznymi modelami, wzorami, równaniami, procedurami – to przeszedłem drogę ku teorii ekonomii (studiowałem w trybie indywidualnym), a ostatnio pozwalam o sobie mówić „filozof ekonomii”, czyli ktoś, kto poszukuje i rozważa najistotniejsze sensy gospodarcze. Jest to o tyle ważne, że „goła” ekonomia (taka nie-polityczna) – sprowadza się najczęściej do „inżynierii ekonomicznej”, bez zanurzania się w owe najgłębsze sensy społeczne i humanistyczne. W tym sensie za pra-ojców ekonomii uważam Boisquilberta, Quesnaya – a dopiero potem ich spadkobiercę Smitha, który zresztą był etykiem (Teoria uczuć moralnych), a jego Bogactwo Narodów było zaledwie załącznikiem interwencyjnym, powstałym na skutek obserwacji „wolnej amerykanki” (pierwotnej akumulacji kapitału), dokonującej się w Anglii na oczach zniesmaczonego Szkota Smitha.

Mogę pochwalić się kilkudziesięcioma własnymi cegiełkami teoretycznymi w dziedzinie ekonomii.

Systemy

Zacznijmy od tego, że potocznie systemem nazywa się wszystko, co nie jest jednostkowe i proste: drogi i koleje, ogrzewanie, sposób na podryw, sztuczki karciane, koncepty intelektualne, organizmy żywe, środowiska, instalacje elektroniczne i teleinformatyczne, zbiory przepisów i procedur, konstelacje organizacji i biur, branżę przemysłu czy edukację, ustrój polityczny, itd. Itp. Na swój użytek zaprowadzam w tym porządek, używając pojęcia „system” wyłącznie dla wskazania końcowego elementu łańcucha „sieć-struktura-system” albo łańcucha „właściwość-instrukcja-system”. Przy takim podejściu dość łatwo jest o interdyscyplinarność, a właśnie o nią chodzi (o rozmaite „konwertery”), kiedy zagłębiamy się w obszar systemów.

Ukułem przede wszystkim pojęcie „systemu metabolicznego”, który spełnia trzy warunki kanonu logistycznego: ma jednoznaczny cel-program (jedno i jednoznaczne kryterium rozliczania efektów), ma mechanizm samonapędzający (wypełniający przestrzeń do jej nasycenia) oraz priorytet dla interesu beneficjenta końcowego (buty robi się dla ludzi, a nie dla zysku). Dalsze porządkowanie tego obszaru rozciągnę na inne – obok metabolizmu – aspekty życia: prokreację i biopolitykę.

Fundusze wsparcia

Ponad 20 lat temu Polska zaczęła korzystać z tzw. funduszy przedakcesyjnych, ale też z innych źródeł (np. PHARE). W tym okresie zaangażowałem się w ten obszar, traktując go jako „miejsce pracy zawodowej”. Niewątpliwie istnieją programy i fundusze, w które się dotąd nie angażowałem, ale – patrząc na swoje dokonania – mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że znam się na funduszach wsparcia.

Występowałem w tym obszarze w roli autora wniosków-aplikacji, eksperta oceniającego cudze wnioski, szefa podmiotów-beneficjentów, członka tzw. komitetu sterującego, koordynatora projektów w fazie tworzenia, realizacji, rozliczania, doradcy. Napisałem cykl esejów „szkoleniowych”, gdzie pierwszym esejem jest tekst „A świat zbawiamy w załączniku” (podpowiadam tam, że weryfikacja aplikacji i wykonania skupia się na poprawności formalnej i proceduralnej, a nie na wyrozumiałości dla misji).

Moje życie zawodowe rozpostarłem między te trzy dziedziny. Nie przeszkadza mi to w realizowaniu rozmaitych hobby (podróże, muzykowanie, itd., itp.).

 

*             *             *

Praca zarobkowa

W kilkunastu miejscach zakotwiczałem się – na krócej albo dłużej – w charakterze pracownika najemnego (i raz „na swoim”):

Kurnik Kwiatkowskiego

Kapitan Kwiatkowski z „niebieskich beretów” miał w podlęborskim Drętowie kurnik, taki na kilkadziesiąt tysięcy pisklaków, które odhodowywał do jakiejś wagi i sprzedawał. Dorabiałem tam – w tym okropnym przemyśle drobiarskim, gdzie kurczak nigdy w życiu nie zaznał słońca, trawy i świeżego powietrza oraz naturalnego światła – dzięki mamie, która licealistę chciała nauczyć, skąd się bierze kieszonkowe.

Budowa

Każdy pracował na budowie. Ja kilka razy. Kiedy na przykład wybierałem się w latach licealnych na sobotę i niedzielę nad jezioro Lubowidz, by tam pożeglować na łódkach śródlądowych i nauczyć się czegoś więcej – to w piątek po szkole szedłem na budowę jakiegoś domku i oferowałem się jako nosiciel cegieł, mieszacz wapna i do podobnych prac. Dostawałem za to jakieś złotówki, które wystarczały na opłacenie noclegu w drewnianych domkach, w bazie LOK nad jeziorem. Nie piłem, więc na pewno wystarczało.

Malowanie płotu

Taki sam zarobek wyobrażałem sobie, kiedy podjąłem się komuś prywatnemu pomalować płot (siatkę) wokół jego posesji. Niestety, robiłem to bardzo szczegółowo, wciskałem pędzel w każdy zakamarek, więc zmierzch zastał mnie przy pracy wykonanej nie więcej niż w 10%. Zleceniodawca dał mi połowę tego co było umówione i wyraźnie zaznaczył, żebym już nie wracał do tej roboty.

Gamowanie cegieł

Dużo lepiej szło mi w cegielni. Najmowaliśmy się tam w kilka osób. Gamowanie polega na przewożeniu cegieł z formierni, w surowym stanie, i układanie ich na powietrzu, na półkach z desek, by nieco przeschły, zanim trafią do specjalnego pieca wypalającego je na czerwono. Czasem też kazano nam wyjmować cegły z tego pieca, co pozwalało zachować szczupłą sylwetkę mimo picia wody na okrągło.

Noszowy

Ostatnią z prac, jaką wykonywałem przed maturą, a jednocześnie pierwszą na „umowę” – było zajęcie noszowego w szpitalu. Ja pracowałem w sierpniu, a przede mną Janusz-Paweł, w lipcu. Praca noszowego polega na przenoszeniu osób żywych, ale nie mogących chodzić, oraz na noszeniu osób umarłych do miejsca, które się nazywało „kostnicą” (w tamtych czasach wsparcie techniczne było prawie żadne, liczyły się ręce i krzepa). Dostarczałem też butle tlenowe na oddziały terapii intensywnej i porodowe, wykonywałem wszelkie prace, których stali pracownicy unikali. Wypłata była „dorosła”, obaj z Januszem zostaliśmy krezusami.

Żeliwiak

Spółdzielnia odlewnicza, zwana w Lęborku od zawsze „Żeliwiakiem”, dzięki mnie nazywa się teraz SPOMEL (SP-ółdzielnia O-dlewu ME-tali w L-ęborku). Otóż wygrałem konkurs na nazwę firmy, rozpisany akurat wtedy, kiedy się w niej zatrudniłem wyszedłszy z wojska. Pierwsze pieniądze z kasy wziąłem więc nie za pracę kokilarza i później piecowego, tylko za dobrą nazwę, która jest moim śladem pozostawionym w Lęborku. Odszedłem z tej spółdzielni, kiedy mimo moich interwencji w sprawie BHP (oparzenia gorącym aluminium) nic nie zrobiono, a jeszcze wyszydzono. Zapamiętałem sobie mistrza Kielasa, który ze mnie zrobił „piecowego”.

Beczkarnia

Lęborskie Zakłady Przemysłu Drzewiarskiego – w nowych czasach przejęte przez „Poltarex” – to miejsce, gdzie fachu uczył mnie inny Kaszub, Dawidowski, który zamęczał mnie najpierw jako pomocnika, potem nauczył obsługiwać „kombajny” kształtujące wyrzynki, aż w końcu stanąłem z nim ramię-w ramię jako pilarz. Znakomity wychowawca był z niego. Z „beczkarni” chciałem pojechać na egzaminy do SGPiS, ale sekretarka dyrektora powiadomiła mnie, że nie dostałem urlopu. No, to tak jak stałem, po robotniczemu, spocony, oblepiony trocinami, wparowałem do gabinetu i przy naradzających się jakichś ludziach zapytałem: dyrektorze, mam porzucić pracę już teraz, czy da mi pan urlop i będzie miał w okresie urlopowym pracownika po egzaminach? Ustąpił. Zdałem na studia.

Jabłka

Jako student SGPiS część jesieni spędzałem zbierając jabłka w wielkich sadach. Dostawało się „od skrzynki”, więc zaiwaniałem jak się patrzy, zwłaszcza że jestem synem ogrodników PGR-owskich, więc kilka technik miałem opanowanych jeszcze dzieckiem będąc. Wypłata umilała życie wiedzione dzięki stypendium socjalnemu i naukowemu.

Rada Okręgowa

Jako student dorabiałem sporadycznie, więcej mnie zajmowały sprawy społecznikowskie (awansowałem w organizacji studenckiej i w ruchu kół naukowych). Doszedłem – na razie – do funkcji wiceszefa Rady Uczelnianej w SGPiS. Na trzecim roku. Potem w wyniku jakichś zagrywek wycofano poparcie dla mnie na stołek szefa Rady Uczelnianej, ale za pół roku w ramach pocieszenia zostałem członkiem zarządu Rady Okręgowej (informacja, wydawnictwa). Tam zarobiłem pierwsze pieniądze na „zlecenie”, stamtąd też pojechałem w pierwszą zagraniczną podróż do Stuttgartu (wcześniej odmawiałem wyjazdu, by nikt mi czegoś nie zarzucał)

Poczta

Znalazłem ciekawą robotę dorywczą: na Towarowej, w rozdzielni pocztowej, szybko wykruszali się konwojenci. To była nocna praca, polegająca na objeżdżaniu ciężarówką kilkudziesięciu urzędów pocztowych, zabieraniu stamtąd worków z listami, paczek, pieniędzy – i zwożeniu tego na Towarową, a następnie, od 3-4-tej rano – rozwożeniu po tych pocztach przesyłek posortowanych. Duże pieniądze, pokiereszowana doba, pierwsze doświadczenia „lepkich rąk”. Pokazałem tę robotę bratu, który zaczął studiować w SGGW – ale długo nie wytrzymał.

Usti

Raz w życiu doświadczyłem roli „komendanta” brygady pracy, która świadczyła usługi wyjazdowe w Usti nad Labem, na budowach. Nie wiedzieć czemu szefowie innych brygad mieli tytuł „kierownik”, zatem pan Stanislav nadzorujący brygady miał do mnie największy szacunek jako do „komendanta”. Zabronił mi pracować z ludźmi, miałem czas na turystykę – a i tak dostałem – obok pensji – największa premię „uznaniową”.

Rada Naczelna

Na tablicy ogłoszeń w SGPiS (cały czas studiowałem) zobaczyłem ofertę pracy dla studenta ostatniego roku w tzw. rewizji gospodarczej (kontroli). Poszedłem, zatrudniłem się. Potem moi koledzy-szefowie mieli do mnie pretensje, że ich nie poprosiłem o pracę, przecież załatwiliby mi lepszą. Tere-fere. Jako kierownik miałem „pod sobą” kilka osób, a przed sobą kilkadziesiąt wizyt rocznie w radach okręgowych oraz w placówkach zagranicznych. Na dokładkę zostałem sekretarzem Komisji Finansowej ZSP, a niedługo potem – Przewodniczącym Ogólnopolskiej Rady Nauk Społecznych (afiliowanej przy ZSP): ta ostatnia rola, osiągnięta wbrew aparatowi ZSP, stała się gwoździem do trumny mojej kariery aparatczykowskiej: koledzy z ZSP mścili się za moją „nieskłonność” do konsultowania z nimi czegokolwiek (niesterowalność). Ale nie narzekam. Może zresztą słowo „mścić się” dotyczy tylko jednego osobnika?

WCSRN

Warszawskie Centrum Studenckiego Ruchu Naukowego – to pierwsze moje miejsce „zesłania”: jednak wspominam dobrze tych kilka lat, kiedy zajmowałem się wydawnictwami oraz organizowaniem ogólnopolskich konferencji. Miałem dużą samodzielność, niemały budżet – ale i tu zaliczyłem „polityczne wpadki”.

TAU

Przygarnął mnie kolega z grupy dziekańskiej, który kierował oddziałem warszawskim Turystycznej Agencji Usługowej. Zostałem „człowiekiem-bazą”, czyli organizowałem noclegi i transporty turystów, na przykład przybywających zza wschodniej granicy.

Promotor

Profesor Artur Śliwiński uruchomił jeden z trzech filarów rozwoju auxiliares OPZZ, czyli Ogólnopolskie Towarzystwo Inicjatyw Gospodarczych „Promotor”. Zostałem jego praworęcznym, ale żeby nie brać pieniędzy za zwykłe asystowanie, założyłem również Agencję do Spraw Rozwoju, której zostałem dyrektorem. W ten sposób społecznie doradzałem Prezesowi-Profesorowi, a zawodowo dyrektorowałem. W pewnej chwili pozostali dyrektorzy „Promotora” wybrali mnie na szefa Rady Dyrektorów, co sobie bardzo cenię.

Pro

Kiedy po Profesorze nastał Marynarz – przestałem pasować do koncepcji. Toteż zabrałem manatki i założyłem prywatną firmę Agencja do Spraw Rozwoju Pro. Ciężki chleb, ale ciekawy. W trzy lata rozwinąłem firmę do kilkunastu podmiotów (Wilno, Kijów, Leningrad, Tallinn, Ryga, Moskwa, Warszawa, Londyn), około setki pracowników, do obrotów liczonych w milionach dolarów. Aż ,mnie załatwił oszust – i zbankrutowałem.

CITO

Rozleciało się wszystko, ale jeden z podmiotów wykorzystałem do organizowania kolonii letnich w Bieszczadach, a osobno na rynku w Ustrzykach Dolnych założyłem Centrum Informacji Turystycznej i Obsługi. Turyści swoje – a ja opracowałem system rezerwacji i informacji, który mi się potem przydał w biedzie.

PART

Kolega szefował Polskiej Agencji Rozwoju Turystyki. Wmontował mnie do zespołu przygotowującego duży projekt teleinformatyczny NCRS) dla środowiska turystycznego, pod egidą Ministerstwa Sportu (wtedy: UKFIT). W międzynarodowym zespole popisywałem się swoim CITO i znajomością „spraw i sprawek oraz ludzi”. Przydało się, a ja z powrotem mężniałem finansowo.

SART

Owocem projektu NCRS była spółka SART SA (system automatycznej rezerwacji turystycznej). Zostałem tam wice-prezesem, ale widząc, że tam się szykują „lody” – wystąpiłem z szeregu. Może głupio zrobiłem. Systemu nie ma do dziś, komputery i inne dobra rozlazły się.

UM Lębork

W wolnej chwili zatrudniłem się znów w Lęborku, gdzie opracowałem samodzielnie Strategię FS dla Miasta Lęborka – „Miasto w Parku”. W jej ramach, zanim „weszła w życie” – postarałem się, by Owsiak uruchomił na wrzosowisku przy jeziorze Lubowidz swój Przystanek. Nie wyszło z winy Owsiaka, jego narcyzmu, buty i bezczelności finansowej. Zatem i ja pożegnałem Lębork, który nabroił, a potem u mnie szukał winy.

Agroturystyka

Suwalska Izba Rolniczo-Turystyczna zrzesza agroturystów z Suwalszczyzny. Znalazłem tam robotę przy realizacji projektów unijnych. Z jednej strony byłem za dobry (polepszałem zatwierdzone już projekty na etapie ich realizacji), z drugiej strony – we mnie coś było toksycznego. W sądzie pracy przegrałem z kretesem.

Vesta

Jest to firma spedycyjna o dość mocnej pozycji w Rosji. W Pruszkowie zainstalowana była jej filia. Zatrudniłem się z ogłoszenia. Po 18 dniach odszedłem, bo odmówiłem wysyłania oryginałów dokumentów finansowych do Rosji (filia polska zarejestrowana jest na prawie polskim). W sądzie pracy wygrałem.

OSiR

Mając nóż na gardle zatrudniłem się w ursuskim basenie, gdzie nocami robiłem za czyściciela. Robota marna, ale kształcąca. Próbowałem uruchamiać projekty społecznikowskie, ale kierownictwo OSiR nie rozumiało, co „taki ktoś” może zorganizować. Trzeba wiedzieć, że wtedy w OSiR ursuskim panował nepotyzm i kumoterstwo, a ludzie pracujący nocą stali najniżej w hierarchii.

ATTIS

To jest placówka lecznicza na Woli w Warszawie. Mimo, że starałem się przez kilka miesięcy o zatrudnienie – pomogła dopiero przypadkowa znajomość z szefem. Kierowałem jedną z komórek (odrodziłem ją z kompletnego rozkładu), do tego napisałem 8 projektów unijnych. Umowy tymczasowej nie przedłużono. Odszedłem w przyjaźni.

Szpital

Przygarnął mnie dyrektor innego szpitala w Warszawie, gdzie jako fachowiec od funduszy unijnych spędziłem kilka lat. Odszedłem za porozumieniem stron, ale nie z powodu konfliktu, tylko by wyjaśnić pewną nabrzmiałą sytuację.

Rozwiązania dla biznesu

Od kilku miesięcy (jest grudzień 2014) pracuje w firmie konsultingowej. Zdążyłem popisać się doświadczeniem biznesowym i językami podczas misji gospodarczej w Kijowie, opracowałem kilka projektów biznesowych, jak za dawnych lat. Jestem Project Development Specialist. Wyraźnie odżywam, czuję to. Za kilka dni najprawdopodobniej spotka mnie awans…

Izba gospodarcza

Przez pół roku (grudzień 2014 – czerwiec 2015) pełniłem role dyrektorskie w Polsko-Ukraińskiej Izbie Gospodarczej: najpierw jako Dyrektor Generalny, potem jako Dyrektor ds. Projektów Rozwojowych. Zmiana funkcji dyrektorskich związana była z brakiem porozumienia-zaufania pomiędzy mną a Prezesem Izby. Ostatecznie współpracę zakończyliśmy, ale – jak to się mówi – nie pozostawię spraw samym sobie.

 

 

*    *    *

Większość moich zajęć zawodowych i społecznikowskich nacechowana jest – cytuję nowo wybranego „prezydenta Europy” – pozytywną szajbą. Moje najnowsze szajby to:

A.      Ruch społecznikowski oparty na fraktalowym pączkowaniu spółek komandytowych w docelową spółdzielnię komunarną;

B.      Spółka akcyjna na terenie Ukrainy (Sicz Kupiecka) uruchamiająca nowe jakościowo kontakty biznesowe obu krajów;

C.      Cykl konferencji środkowo-europejskich we Lwowie, Krakowie, Budapeszcie, Koszycach, itd., itp.;

Moim wciąż niedoścignionym marzeniem jest utrzymać najwyższy z wyobrażalnych poziom przyzwoitości. Staram się, wciąż od nowa, choć paskudna rzeczywistość ciągnie mnie w rozmaite chaszcze. Nie ustanę w staraniach 

 

Jan Herman

Warszawa, grudzień 2014

 

 

 

EXTRA (10 czerwca 2018)

 

O rozwoju zrównoważonym

Koleżanka wczoraj cierpliwie wyczytywała mi z jakiejś broszury, przez kilkadziesiąt minut, przeciwwskazania dla spożywania tego i tamtego: tu chemikalia, tu barwniki, tu udawacze świeżości, tu alergeny, tu za dużo cukru, tam za mało witamin.

Śmierć czyha w lodówce, spiżarni i generalnie w kuchni. Pomyślałem: złośliwe cegły też czyhająco zwisają z dachów…

Co pan na to – pada pytanie. A ja na to: pani Zosiu, ludzie to wszystko jedzą, piją, coraz więcej, coraz bardziej bez gustu – a przyrost naturalny kwitnie i długość życia rośnie.

Nawet się nie obruszyła, że ja ją tak prosto z mostu… Tak jak ja się nie przejąłem, że mi humor popsuła na jakiś czas, wskazując na obrzydliwość całego procesu odżywiania.

Nie byłbym sobą, gdybym sobie w duszy, pośród ważnych obowiązków, nie rozwinął wątku. Bo ja akurat w sprawach żywieniowych i w sprawie trybu życia mam więcej odruchów niż roztropności. Kiedy chcę jeść albo mnie „suszy” – to po prostu napełniam trzewia tym, co na oko mnie pociąga. I to mi znakomicie wystarcza. Zresztą, czapka również wydaje mi się poręczniejsza niż parasol, choć tym drugim się nie brzydzę.

Nie obywa się bez nałogu. Co prawda: nie palę, nie widziałem narkotyku na oczy, piję raz na miesiąc i to w ilościach symbolicznych, w ogóle słowo „używka” jest dla mnie obce – ale moje zęby zrujnowała Hoop-cola (popieram trucizny krajowe) i słodycze (głównie „krówki”). W gustach i awersjach nie bywam zresztą konsekwentny.

To samo z odzieżą. W młodości przeżywałem okres „szary”, potem okres „akwarelowo-plakatowy”, dziś na zmianę noszę tweedowe marynarki i t-shirty, a czasem to łączę. Generalnie jestem „bawełniano-lubny”, a polyesteru nie znoszę od czasu pierwszych koszul non-iron. Noga w sandale jest mi bliższa niż noga w eleganckim trzewiku, plecak bliższy niż aktówka, rower bliższy niż pojazdy mechaniczne.

Z czapek najporęczniejsza jest „maciejówka”, ale nigdy nie miałem…

Choć głos miewam donośny a wydolność sportowa służy mi nadal – unikam doświadczeń „nagłych”, na przykład krzykliwych kolorów, hałasów cywilizacyjnych, widoków bitewnych i takichż zgiełków. Jestem po prostu umiarkowany, choć czasem furiat.

Książki czytam pasjami, ale do pierwszego zniechęcenia, więc kilka książek naraz też wchodzi w grę. W ogóle na biurku (bez niego mieszkanie dla mnie nie istnieje) mam dużo spraw pootwieranych i niemały bałagan. Książki pożyteczne czytam kilka razy, zaś najbardziej wartościowe – studiuję. Każdemu polecam „Małego księcia” do przeczytania po każdych 5 latach życia. I kilka równie pouczających lektur.

W sprawach artystycznych próbuję się wypowiedzieć w książce „Autografy”, z podtytułem „przegląd piosenki niebanalnej”. Z całego świata. Również rybałtyzmy, ale takie z biglem.

Do teatru nie chodzę: na kilometr wyczuwam „aktorstwo” i mało jest ludzi sceny, którzy mnie przekonują. A filharmonia była zbyt daleko od mojej wioski, bym się wdrożył, przyzwyczaił. Kino porzuciłem dla telewizji, a telewizję dla komputera.

Czasy, kiedy miałem wprawę w grze na kilku instrumentach razem dających „zespół kameralny”, strunowo-smyczkowo-dęto-klawiszowy – już minęły, dziś jestem wyłącznie gitarzystą, ale nadal tworzę własne „dzieła” muzyczne, zaś moja poezja nawet w moich wyrozumiałych oczach pozostawia wiele do życzenia. Poza pojedynczymi perełkami, które się trafiają…

Lgnę do muzyki, plastyki, wyszukanej i pomysłowej architektury. Poezja – mam kilku faworytów współczesnych.

Pasjonuję się ekonomią, historią, kulturami-cywilizacjami, polityką (państwowością), małymi społecznościami (samorządność), głębią człowieczeństwa, sieciami-strukturami-systemami, algebrą i fizyką. Fenomen infrastruktury-urbanizacji wciąż do mnie wraca jako rzecz niepojęta. Nie znoszę zajęć etatowych, pracuję zrywami, interwałami kilkutygodniowymi. W obcowaniu z ludźmi jestem niecierpliwy, ale w głębi siebie rozumiem procesy i ich bezwładność. W wodzie pływam, po drogach „roweruję”, w ogródkach sportowych – ćwiczę. Nic systematycznego, po prostu podtrzymuję sprawność i ćwiczeniami reguluję metabolizm, tak jak czytaniem i własnym „teoryzowaniem” oraz muzykowaniem utrzymuję w gotowości „tranzystory mózgoczaszkowe”.

Biegle mówię dwoma językami (w tym ojczysto-domowym), za to kilka języków opanowałem w stopniu „niełatwo mnie sprzedać za moimi plecami”. Bo czytam we wszystkich językach ONZ-towskich i jeszcze w innych.

Dorobiłem się własnej „filozofii ekonomii” i równie własnej „teorii wszystkiego”. Ostatnio znów sięgam po lemniskatę Bernoulli’ego i w ogóle owale Cassini’ego. Szczególną teorię względności opanowywałem kilka razy i zawsze wyczuwam „niedoróbkę”, ale nie mam wystarczającej motywacji, by ją poprawić (nie śmiej się, to nie bucowatość, tylko owoc poważnego podejścia). Rzecz tkwi w tym, co fizycy nazywają „cząstkami elementarnymi”, a ja w ogóle odmawiam gadania o cząstkach, bo one nie istnieją, tylko są „zakłębieniami” rzeczywistości, zasupłanymi niemal nieodwracalnie, stąd „pomiarowe” wrażenie „cząstki”.

Kiedy wyruszam w miejsca, gdzie potrzebny jest paszport – interesują mnie mikro-kultury, ludzie w sprawach codziennych: w metropoliach realizuję „program obowiązkowy” (znam ponad trzydzieści stolic, kilkanaście metropolii wielomilionowych), ale rajcuje mnie prowincja, głubinka, przaśna wiocha. Tam jest prawdziwe życie i tam jest to co przeciętne, czyli normalność.

Jedyne czym się pasjonuję „do nagłej krwi” – to (nie)sprawiedliwość, potrafię czasem przedobrzyć z interwencją w sytuacjach beznadziejnych. Poza tym od polityki stronię, a polityków uważam w 99% za ludzi wymagających opiekuńczej terapii w warunkach izolacyjnych.

 

*             *             *

I kiedy to wszystko pozbierać do kupy – to ja się rozwijam niewątpliwie w sposób zrównoważony. Mam nadzieję, że się rozwijam…

Nawet jeśli raz na jakiś czas kupuję fast-fooda imperialnej marki, w ściśle standaryzowanych okolicznościach…

 

 Abhayamudrā