Straciłem drugie blogowisko

2017-01-08 10:26

 

W Polsce blogowanie polega na kilku rodzajach aktywności publicystycznej: jedni piszą notki pod „własnym” adresem, który sobie „zaklepali”, inni dołączają do specjalnie udostępnianych  mrowisk blogowych, gdzie konkurują o „stronę główną” z pozostałymi, jeszcze inni rejestrują się lub nie – i rozsiewają swoje komentarze pod cudzymi notkami. Czasami dłuższe niż same notki, ale przede wszystkim karmiąc się ich treścią.

Ja należę do dwóch pierwszych kategorii (mam własny adres a dodatkowo te same treści umieszczam w mrowiskach-blogowiskach), ale nie jestem typowym blogerem: moje notki rzadko są zdawkowe, idę wbrew tendencji, która ostatnio generuje super błyskawiczne formuły „ćwierkania” albo wstawiania fotki czy „mema”.

Kiedy pożegnałem się – z powodów, o które mniejsza – z portalem Studio Opinii, na przekór zainstalowałem się w Salon.24. Studio Opinii jest redakcją, z wszystkimi wymaganiami jak w czasopiśmie papierowym, dlatego ma kilkunastu redaktorów i drugie tyle współpracowników, pozostali to „ludzie listy piszą”, Salon.24 zaś to typowe mrowisko-blogowisko, gdzie wystarczy się zalogować, nawet pod zmyślonym Nickiem – i hulaj dusza.

Zostałem na Salonie przyjęty z honorami, choć bez entuzjazmu. Przez kilka lat – do dziś – redakcja, blogerzy i rozpasani w polowaniu na czarownice komentatorzy nie zdołali mnie precyzyjnie zakwalifikować w ideach i poglądach, choć bardzo się starali. Ja akurat nie mam poglądów politycznych (nie optuję za żadną drużyną walczącą z innymi drużynami o łupy wyborcze i racje), ale to nie przeszkadzało „salonowcom” szydzić ze mnie jako komucha, ciemnogrodzianinia, pisiora, ludowca, naukowca, najśmieszniej było, kiedy mylono mnie z Janem Hartmanem, ze względu na podobieństwo nazwisk: nie najlepiej to wszystko świadczy o komentatorach, którym – niech i ja sobie użyję – czasem wystarczy kilka linijek, czasem tytuł notki, czasem jakieś kojarzące się słówko – by wyszczerzyć zęby i ukąsić.

Redakcja czasem moje teksty pisane „z ręki” forowała bardzo wysoko, innym razem teksty, które miałem i mam za ważne, przepuszczała przez „rolkę”, więc znikały po kilkudziesięciu minutach, kilku godzinach.

Generalnie odpowiada(ło) mi pisanie na Salonie, bo testowałem w tym środowisku swoje pomysły. Mam-miałem sporą grupkę „obserwatorów”. Dlatego stanowczo odmawiałem udziału w rozmaitych blogerskich rokoszach, tłumacząc: to jest biznes, zwykły biznes, który co prawda korzysta komercyjnie z naszego „wsadu notkowego” i z jego ewentualnej popularności czytelniczej, ale w regulaminie nie gwarantuje nam ani honorarium, ani „obywatelskiego” wpływu na kształt blogowiska. Nic nam do tego, że niektórych preferują, innych dołują, zamykają komuś konto, itd., itp.: chyba że autor sądzi, iż w niczym nie naruszył umowy-regulaminu. Wtedy to jego osobista sprawa, w której pozostali mogą zagłosować „nogami”, co się raczej odbije na nich samych.

Przeżyłem kilka eksperymentów, np. „lubczasopisma” – i obserwowałem dojrzewanie Igora J. z roli „zwykłego” dziennikarza do roli menedżera w świecie mediów. Przez moment dałem się namówić na „naczelnikowanie” jednej z iteracji „salonowych”, ale zobaczywszy i doświadczywszy, że tam właśnie panuje totalna „kozaczyzna” – odpuściłem, zanim zacząłem. Odpuściłem, bo powszechnie znane „dobre nazwisko”, doradca prezydentów, z którym już-już miałem robić wywiad – powiedziało mi poi przyjacielsku (znamy się od lat): Janku, nie wiem, czy powinienem w takim towarzystwie lokować swoje nazwisko.

Ostatecznie przyszło to, czego należało się spodziewać: Salon.24 w ostatnich dniach zrzucił z siebie formułę mrowiska-blogowiska i przeobraził się w pierwszoligowy „prasowy” portal internetowy. W samą porę, skoro najpoważniejszy dotąd polski portal (Onet) dostał się Amerykanom (zawiłości własnościowe), a pozostałe portale odstają od Onetu jak blogowiska odstawały od Salonu.

Nie byłbym sobą, gdybym nie widział paru niedoskonałości tego „ecdysis” salonowego. Blogerzy oczywiście lamentują, bo przestali być głównymi aktorami przedsięwzięcia. Ja zaś trwam przy poglądzie: nie mój biznes, mogę się wpasować lub wypisać. Czytelnikom zwracam uwagę na to, jak bardzo Salon starał się być wyważony w racjach politycznych. Tyle. Szkoda tylko, że Igor J., twarz Salonu, znika niepostrzeżenie z obszaru dziennikarskiego i ginie w labiryncie polityczno-medialnym. Nie musiałem się przecież z nim zgadzać, by doceniać jego robotę.

Pewnie za rok napiszę notkę porównującą Salon z Onetem i podobnymi portalami w naszej części świata.