Rusek w czapce

2010-03-04 12:07

Rusek w czapce

Nie ma lepszej szkoły niż podróż, do której przystępuje się  bez uprzedzeń i wyobrażeń, ale z serdeczną gotowością napisania później książki, a może choćby wiersza. Czyli z nastawieniem na to, że obcować będziemy z czymś wartym naszej uwagi i zaangażowania duchowego.

Miałem kiedyś przygodę na rzece Jenisiej, po której „parachody” pływają tysiąc kilometrów w tę i z powrotem, jak za dawnych carskich lat, jak na filmach Michałkowa i jemu podobnych biografów Matuszki-Rosiji. Trzeba wiedzieć, że za Uralem niemal wszystkie drogi lądowe prowadzą wzdłuż osi „wschód-zachód”, za to rzeki podążają „w poprzek”, z południa na północ. Oczywiście, to jest uproszczenie, ale tak czy owak system komunikacyjny Syberii, nie licząc samolotów, jest hybrydowy: lądowo-rzeczny. Rzeki tam są szerokie, rozlewiste, dostojne. Przy wejściu „na bort” statku najmniej liczy się bilet, bo jest niemal pewne, że po drodze zmienisz zdanie i postanowisz płynąć w zupełnie inne miejsce, niż pierwotnie: powinieneś za to mieć gotowość podporządkowania się reżimowi zaprowadzonemu przez „kapitana” (w tym oczekiwać poleceń w sprawie drobnych prac pokładowych), ważny jest niezłomny zamiar w miarę szybkiego zbratania się z wszystkimi płynącymi na krypie oraz uzbrojenia się w anielską, mnisią cierpliwość wobec wszystkiego. W zamian dostajesz przygodę życia i czas na refleksję o sobie samym oraz o świecie tym naszym.

Wraz ze mną w Igarce „na bort” weszło kilkunastu przedstawicieli „mirnogo naroda” (czyli prostego ludu), dwoje turystów mówiących wieloma językami, ale nie rosyjskim, jeden osobnik jakiś taki ważniejszy, a do tego różne tobołki, dwa psy i w ogóle całe gospodarstwo domowe. Bo „parachod” to twój dom na czas najbliższy. Igarka to miasto w Rosji, w Kraju Krasnojarskim, nad rz. Jenisiej, port dostępny dla statków pełnomorskich, do 10 tys. mieszkańców, przemysł drzewny, rybny; rejon zesłań więźniów politycznych.

Zanim nastał wieczór, znaliśmy się wszyscy jak trzeba (cudzoziemcy byli z Kanady, osobnik pracuje w administracji obwodowej, pozostali wracają z Krasnojarska do swoich gniazd). Biesiada trwała w najlepsze. Duch przyjaźni ponad wszystko panował niepodzielnie na pokładzie i w różnych zakamarkach zabałaganionej krypy. Kanadyjczyków wszyscy traktowali protekcjonalnie, jako zupełnie nie wiedzących, o co tu chodzi, zatem mających niepisane przyzwolenie na ups-niezręczności. Korzystali z tego obficie, bo faktycznie ich wiedza o zwiedzanym kraju była „taka sobie”, rodem z Pascala czy innego druku udającego przewodnik, a składającego się z najeżonych stereotypem opowieści. Robiłem za tłumacza, ale zadanie miałem ciężkie, bo pytali w taki sam sposób, jak na Marsie pyta się o najbliższy bar: chłopie, tu jest Mars, tu nie ma barów, tu się chodzi w skafandrze i zajada się kremami z tubki.

Zresztą, długi wieczór na świeżym rzecznym powietrzu znużył mnie. Zacząłem kimać pół-siedząc, wsparty o wielką piramidę podmoczonych sznurowych lin. Nagle instynktownie, nie zmysłowo, tylko duszą usłyszałem, że coś groźnego się wydarza obok mnie.  Z trudem otwarte oko moje widzi pobladłych Kanadyjczyków, nachmurzonych biesiadników i wielką służbową czapkę, pod którą bojowo prężyły się wąsy „kapitana” Aleksandra Michajłowicza, a jego nieprzyjazny wzrok jednoznacznie mi podpowiedział, że turyści wysiądą rano w najbliższym przysiółku, niezależnie od tego, dokąd mają bilet. Co jest?

Rosjanie nie mieli ochoty mi wyjaśniać, Kanadyjczycy sami nie wiedzieli co się stało. Zatem zamiast dociekać i bawić się  w Sherloka Holmsa, postanowiłem wyjaśnić winowajcom – wiadomo komu – to, czego się domyślałem. Wystarczyło mi, że na głowie „kapitana” tkwiła czapka, reszta była drugorzędna.

Mówię  do nich, jak umiem, tymi słowy:

Umówmy się, że Sojuz nadal istnieje. Ten sam Sojuz, który kiedyś  z nabożeństwem nazywaliśmy Związkiem Radzieckim, przeżywając mieszaninę wniebowzięcia (bo Dostojewski i Gagarin), upojenia (bo czastuszki i stolicznaja), oczarowania (bo matrioszki i bałałajka), zmieszania (bo ponad 200 milionów i nigdy nie zachodzące słońce), kpiny (bo uszanka i sedesy w kucki), nienawiści i żalu (bo nasza szynka i okupacja), na koniec zimnego potu (bo Stalin i bezwzględny pogranicznik). Konotacja „Sojuz” przebywa w głuszy naszych kategorii odłożonych, gdzie umieściliśmy ją obok sanacji, faszyzmu, holocaustu, zimnej wojny, Hiroszimy, powodzi stulecia, globalnego ocieplenia: niby już w lamusie, ale jeszcze ciepła, jeszcze nic do końca nie załatwiono w tej sprawie.

Umówmy się też, że w Sojuzie mundur nosi co trzeci mieszkaniec tego wielkiego i pięknego kraju („obywatel” to słowo obce rosyjskiej kulturze, a ichnie słowo „grażdanin” oznacza tam „przypisany naszemu państwu”). Niebywałe, jak wielka masa ludzi nosi tam mundury, czyli „charakterystyczny, standaryzowany na uniform, jednolity dla danej formacji ubiór z dodatkami, po których jednym rzutem wprawnego oka rozpoznajemy pozycję służbową, staż i konkretne codzienne zajęcie nosiciela”. Fasowany w Rosji mundur jest owym mundurem w jak najbardziej poważnym znaczeniu, bo to nie jest tylko taki sobie anglosaski wyróżnik klubowy: w Sojuzie mundur i jego służbowe konsekwencje dźwigają na sobie wszelkie państwowe i państwowotwórcze rozległe organizacje, jak wojsko, milicja, celnicy, lotnicy wojskowi i cywilni, stewardessy Aerofłotu, kolejarze, przewoźnicy autobusowi, strażacy, pogranicznicy, skauci, komsomolcy, głównopilnujący przystani rzecznych, hotelarze, portowcy, inspektorzy wszelcy, pocztowcy, marynarze, i wielu, wielu innych. Noszenie munduru (a raczej przynależność do instytucji mundurowych) jest przywilejem osnutym wokół postu (stanowiska, funkcji), w odróżnieniu od dołżnosti (etat, zatrudnienie): kto jest na postu, ten ma gwarancję stałej pracy i płacy, a przy tym dostęp do różnych „dochodów pozabudżetowych”, w postaci drobnych wziątek, a także ten szczególny rodzaj władzy, jaki ma stewardessa, trzymająca na mrozie przed wejściem do samolotu kupkę zmarzniętych pasażerów, zanim przez ryk rozgrzewających się silników nie usłyszą, że najpierw mają wejść ci z miejscami w rzędach 1-10.

Umówmy się, że mundur w Sojuzie w czasach obecnych nie oznacza już kompletnego ubioru od stóp do głowy, ale zachowuje swoje rozpoznawcze atrybuty, jest tożsamy z dystynkcją-odznaką-plakietką przyczepioną na piersi, pagonach i/lub czapce, oraz z samą czapką. Niejednokrotnie oglądamy – choćby na filmach – jak mundurowy w Sojuzie, przystępując do pracy, zakłada czapkę i w ten sposób przeistacza się w mundurowego w rzeczy samej: jeszcze przed chwilą był łagodnym wujaszkiem albo współbiesiadnikiem, a tu w czapce staje się całkiem realnym interfejsem wszechobecnej sieci podobnych sobie służbistów, czerpiących siłę z jakichś regulaminów i tej dziwnej potęgi rozlewającej się niepostrzeżenie od Moskwy do każdego przysiółka, po włoskowatych naczyniach podległości służbowej. Możesz do upada pić wódkę z Saszą, ale w chwili, kiedy ten ledwo stojący pijanica z jakiegoś powodu zakłada czapkę, przeistacza się on w Aleksandra Michajłowicza i odtąd reprezentuje w całej rozciągłości swój post (urząd, stanowisko), na przykład naczalnik otdieła albo „wieduszczij parachoda”: od tej chwili każde jego słowo jest wyrocznią, a każda jego prośba – rozkazem. Rozpaczliwe próby współbiesiadników przywrócenia ustalonych pijaństwem stosunków tylko pogarszają sytuację. Rozchełstany uniform, trudny do utrzymania pion, ciężki od swej zawartości oddech i tłuste plamy na resztkach munduru na przemian z łatami stają się nieistotne, kiedy na zmierzwionej od czochrania i intelektualnego wysiłku głowie pojawia się czapka.

Takiej metamorfozy nie sposób osiągnąć w żaden inny sposób. Zadziwiająca przemiana, dla której wystarczy założyć czapkę – z „lotniskiem” albo furażerkę, a zimą uszankę – i stajesz się od razu nieprzystępnym, ważnym nad wyraz służbistą, pozbawionym ludzkich odczuć, z którego wyłazi carsko-sowiecka swołocz. Cały Rusek. Zaiste, wielka tkwi siła w czapce, urastającej do rangi demiurga przeistaczającego człowieka w kogoś kompletnie innego, jakby ofiarę jakichś podejrzanych szpiegowskich eksperymentów: wystarczy że przekroczysz „dozwoloną” granicę krytyki „dzierżawy”, opowiesz się za czymś, za czym nie powinieneś był, podważysz polecenie „kapitana”, tryskasz „ponadnormatywnym” humorem nie w porę, a nawet zapytasz o coś, o co pytać „nielzja” – i nagle przyjazne czoło dopiero-co-współ-biesiadnika zostaje zacienione daszkiem czapki. Czapka jako narzędzie narodowej hipnozy, tajna broń radzieckiej administracji działająca zza grobu ZSRR.

Słuchają  mnie coraz bardziej przerażeni, coraz mniej rozumiejący turyści, a ja nawet nie wiem, czy dobrze to wszystko przekazuję, bo mój „obcy klasowo” język angielski jest dużo mniej sprawny niż „bratni” język Słowian.

Dobrze się stało, że Aleksandr Michajłowicz widział ich kompletnie obezwładnione sytuacją twarze, dobrze, że byli oni z kompletnie innej bajki, dobrze, że nie było przez kilka najbliższych godzin żadnego przysiółka.

Rano obudzili mnie Kanadyjczycy: czy mógłbyś już nie opierać  się o te liny? „Kapitan” kazał nam je przewinąć i osuszyć.

No, myślę sobie, ocaleli. 

 

Tekst pierwotnie opublikowany w Studio Opinii

Kontakty

Publications

Tematy do dyskusji: Rusek w czapce

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz