Prywatyzacja Ordynackiej

2010-02-20 21:45

 

PRYWATYZACJA „ORDYNACKIEJ”

/nie warto pracować jeśli z góry wiadomo, że nie upilnujesz, a ktoś bezczelnie i „na wydrę” załaduje swoją pracę na swoją ciężarówkę/

 

Stowarzyszenia, zwane „po staremu” organizacjami społecznymi, poza szlachetnymi celami zawartymi w statucie mają jeszcze niepisane obowiązki wynikające z samej ich formuły: otóż ich zadaniem jest między innymi wychowywanie swoich członków pod kątem „bezinteresownego dawania”, czyli aktywnego baczenia na dobro publiczne, reagowanie zawsze i wszędzie, gdzie tego dobra nie staje wystarczająco dla wszystkich. Sama nazwa i statut stowarzyszenia jedynie profilują owo zainteresowanie dobrem publicznym.

Stowarzyszenie Ordynacka – pech chce – jest skonstruowana dokładnie odwrotnie. U podstaw tej firmy leży oskubywanie z dobra publicznego innego stowarzyszenia, przez co nazywanie Ordynackiej organizacją społeczną jest kłopotliwą pomyłką. Oto bowiem dość silna grupa byłych działaczy SZSP/ZSP, którzy w tej młodzieżowej organizacji społecznej dokonali czynów niebywałych, a może tylko niewielkich – zabiera te czyny i wypracowaną z ich pomocą własną pozycję do innej organizacji, do Stowarzyszenia Ordynacka. Grzech popełniany przez nich tym czynem ma podwójny wymiar:

-                             po pierwsze, nie szanowany jest odwieczny obyczaj pozostawiania dorobku w firmie, w której on został wypracowany: przecież – gdyby nie cudowna właściwość dorobku społecznikowskiego, który do pewnego stopnia może się rozdwajać – dzisiejsze ZSP pozostałoby z odciętym dorobkiem, tak jak niegdyś NRD odcięte zostało od całej historii Niemiec (Germanii, Prus) i budowało kikut nowej, separatystycznej historii;

-                             po drugie, uruchamiany jest fałszerski obyczaj przypisywania dorobku wyłącznie konkretnym osobom kiedyś stojącym na czele czy blisko kierownictwa inicjatywy, z pogwałceniem praw autorskich i praw do „tantiemy” przysługujących tym, którzy współtworzyli organizacyjną substancję, różnorodne dzieła;

Trzeba pamiętać, że w dość długim okresie powojennym każdy, kogo rozsadzał społecznikowski zapał, a nie życzył sobie (nie czuł się na siłach) otwarcie, po kuroniowemu igrać na nosie Komunie (temu biurokratycznemu aparatowi udającemu reprezentację klasy robotniczej), ten lądował w legalnych organizacjach, formowanych pod czujnym okiem, niekiedy na zamówienie Partii: bywało więc, że zdeklarowani demokraci, chrześcijanie, liberałowie, socjaliści, komuniści, prawosławni, żydzi, ludowcy – wszyscy w jednym tyglu jakość „poniechiwali” swoich różnic i działali dla dobra „socjalistycznej ojczyzny”, być może przemycając do swoich dzieł pierwiastki sobie najbliższe. Największe kariery w takiej organizacji robili jednak albo ideowi komuniści, co było oczywiste, albo kunktatorzy, pragmatycy, cwaniacy, gracze, oportuniści, lizusy partyjne, karierowicze – jak ich tam zwał. Po prostu Partia doceniała niektórych i dawała im większe szanse niż innym.

A teraz ci, co kiedyś robili kariery aż po szczyt, opowiadają o demokratyczności organizacji studenckiej, o swoich dla demokracji zasługach, a przede wszystkim o swojej czołowej roli (wszak to ich wybierano na szczyty) w wypracowywaniu dorobku SZSP/ZSP.

Do ich rówieśników oraz do młodzieży z dzisiejszego ZSP dociera więc jasny sygnał: nieważne kto się napracował, ważne kto ma owoc pracy we własnym plecaku. Nie ma to nic z wychowaniem na rzecz publicznego dobra, nie ma to nic z formułą organizacji społecznej. Na takim modelu kwitowania współpracy wychować można co najwyżej rwaczy i cyników: można przecież wyobrazić sobie sytuację, w której członkiem Stowarzyszenia Ordynacka zostaje absolwent uczelni wojskowej, gdzie nie było organizacji studenckiej, albo też absolwent „cywilnej” uczelni, działacz Związku Demokratycznego czy NZS: kto go teraz sprawdzi? A statut Ordynackiej dopuszcza takie numery. Oczywiście, przesadziłem.

Na dobrą sprawę, gdyby wszyscy czujący się pokrzywdzeni i oskubani przez Ordynacką chcieli zachować proporcjonalnie swoje niepisane prawa do własnego dorobku tworzonego niegdyś, powinni obok Ordynackiej ustawić dziesiątki innych stowarzyszeń przywołujących swoje „kombatanckie” odniesienia do SZSP/ZSP. Każdy, kto „robi”w tej materii wie, że jest to niemożliwe, i to nie tylko ze względu na malejący z wiekiem zapał do organizowania się, ale też ze względu na pewien fenomen stanowiący sedno opisywanego tu problemu.

Otóż Stowarzyszenie Ordynacka powołali nie „tacy sobie” działacze starszych pokoleń SZSP/ZSP, tylko ludzie szczególnie przez los wybrani. Pośród członków-założycieli 70% to ci, którzy kiedyś w organizacji studenckiej robili szczytowe kariery, wspominane nieco powyżej. Dziś już trudno powiedzieć, co legło u podłoża ukonstytuowania się tego stowarzyszenia, ale trzeba wiedzieć, że od kilkudziesięciu lat pod wodzą cichego i skromnego Wiesława Klimczaka funkcjonuje organizm prawie nie sformalizowany zwany Komisją Historyczną (ruchu studenckiego), będący swoistym żywym pamiętnikiem SZSP/ZSP, pielęgnujący stare kontakty, skrzykujący raz na pół roku „starą wiarę” do Stodoły lub innego miejsca celem odtańczenia środowiskowego ceremoniału piwnego, odnawiającego „śluby ordynackie”. Luźny, niezobowiązujący charakter Komisji Historycznej pozwolił jej przetrwać całe pokolenia bez zamieszań politycznych i kadrowych. Aż któregoś dnia osoby zamykające się podczas stodolanych spotkań w saloniku (ten wredny obyczaj wyróżniający osoby aktualnie prominentne jednak szpeci Komisję Historyczną) wpadły na pomysł: powołajmy stowarzyszenie, pomożemy sobie w różnych życiowych sprawach.

Nieszczerość tego samopomocowego, bratniackiego zawołania aż w oczy razi: wszak Ordynacką powołali prominenci życia publicznego, którzy mają milion innych okazji do pomagania swoim braciom głodnym sukcesu. Chyba że chodzi o samopomoc kastową, wewnątrz „klasy politycznej”. A może jest to przedłużenie obyczaju panującego w spekulacyjnym biznesie: powołuje się tam spółki „na zapas”, na wszelki wypadek, aby je uruchomić lub sprzedać we właściwym momencie, kiedy będą potrzebne od zaraz i nie będzie czasu na procedury rejestracyjne. Taki właściwy moment nadszedł podczas obrad Sejmowej Komisji Śledczej: nagle „spółka” Ordynackiej otrzymała potężny zastrzyk marketingowej adrenaliny i zaczął się ruch jak za dawnych lat: ci robią za społeczników, ci za graczy, ci za szare eminencje, a pozostali jak zwykle czepiają się szansy, trzymając CV za pazuchą, tak na wszelki wypadek.

Bilans tak rozumianej „prywatyzacji” przeprowadzanej przez „spółkę” Ordynackiej sprowadza się do tego, że oto teraz kilkaset (a może kilkadziesiąt?) osób poważnie przygotowuje Ordynacką do wyborów europejskich, a może do wykreowania przybudówki SLD, a może do powołania odrębnej partii, może zresztą budowanie struktur terenowych ma służyć kampanii do wyborów samorządu terytorialnego? Kto pyta o zdanie tych, którzy „nie załapali” się na Ordynacką? Załapać się – w żargonie mojego pokolenia – to nie tylko zdołać uzyskać legitymację członkowską, ale ustawić się w roli mieszacza, mającego coś do powiedzenia w sprawach organizacyjnych i programowych. Okazuje się, że takich jest niewielka grupka, i to wcale nie osób wybranych w jakimś trybie przypominającym demokrację. Niewielu wie (nawet członków Ordynackiej), że ośrodkiem władzy w Stowarzyszeniu jest Rada Senatorów, pozornie ulokowana z boku struktur, jako ciało skupiające osoby zbyt zajęte, aby działać pełnym gazem w Ordynackiej, ale zbyt szacowne, by ich legitymacje były szare i nijakie, jak – nie przymierzając – zwykłego członka. Jeśli w Ordynackiej czuć wpływy jakiejś kamaryli, to niewątpliwie jej „adres” pokrywa się z adresem Rady Senatorów, co prawda różnorodnej i mało zwartej, ale wyposażonej w ten niezwykły dar, zwany instynktem politycznym.

Beneficjenci procesu prywatyzacyjnego firmy Ordynacka przeskoczyli więc nie tylko ogromne, wielopokoleniowe rzesze działaczy SZSP/ZSP, ale też kantują „na żywca” rodzonych członków Stowarzyszenia Ordynacka. Jak to się robi? Ano, tak samo jak w każdej innej dziedzinie w Polsce doby transformacji.