Podskakiewicze, mruki i mieszacze

2016-11-24 07:05

 

Do elementarza wszelkich debat należy „szanować swoje prawo do głosu”. Uczyłem się tego jako student SGPiS, w czasach „festiwalu Solidarności” (1980/81), kiedy wszyscy wszystkim mieli coś do powiedzenia, w uczelni rozkwitała różnorodność (25 organizacji młodzieżowych), w tzw. Auli Spadochronowej (rodzaj Majdanu) wiecznie się działo i kipiało, a zwisające z krużganków mega-plakaty ogłaszały nie tylko kolejne obozy studenckie czy koncerty.

Moja nadprodukcja „publicystyczna” doprowadziła mnie do funkcji „naczelnego” w pisemku Relacjosonda, a odtatecznym argumentem na moją rzecz był – chwalony również przez NZS, a nawet profesurę z Solidarności – cykl jaki tam zamieściłem, pod tytułem „Upadek samorządu”. Czytelnik rozumie: samorządność, niezależność, autonomia, oddolność, samostanowienie – były wtedy w Polsce tematem nr 1, na uczelniach przywrócono samorząd studencki, a tu jakiś (S)ZSP-owiec pisze o mechanizmach, które z tych samorządów wszelkich uczynią wydmuszkę.

Pamiętam, jak podszedł do mnie przystojny dr. nauk, ekonometryk, znany w uczelni z umiejętności gitarowych i aksamitnego głosu „solo”, jeden z przywódców uczelnianej Solidarności, i powiedział: dobre, Janku, ale uważaj, bo „niektórzy” czytają to zbyt wnikliwie… Ten ktoś niedawno zakończył swoją kadencję jako Rektor SGH i ma na imię Tomasz.

Miałem wtedy w niezliczonych studenckich debatach problem z Milanem Subotić-em, moim rówieśnikiem, późniejszym telewizyjnym dziennikarzem-wydawcą. Otóż zauważyłem, że nawet w najgorętszych przepychankach słownych on czekał spokojnie na właściwy moment, mówił kilka zdań niby od siebie, ale konsumujących-wyważających nasze racje, które do tej pory stawiano w dyskusji – i potem już wszystko toczyło się wedle tego, co on powiedział, choć nic przecież od siebie nie dawał.

Myk polegał na tym, że wyczuwałem w tym wszystkim nieuczciwą chytrość, a nie było jak go ugryźć, bo przecież mówił to wszystko, co my wcześniej, tyle że w doredagowanej formie. Właściwie powinien był zostać naukowcem, bo to jest właśnie podejście „recenzenta”.

Mój temperament objawiał się dwojako: po pierwsze żywym, spontanicznym udziałem w tyglu mielącym argumenty, z którego tacy jak Milan wybierali „dogotowane” kąski, a po drugie uporządkowanymi notkami w Relacjosondzie, gdzie miałem okazję porządkować i doświetlać argumenty. Trzeba wiedzieć, że pisemko to, poza rozdawaniem „z ręki”, co dwa-trzy dni było rozwieszane w kilku gablotach, a na pewno w jednej, przy wejściu do Gmachu A. w ten sposób moje notki były „trwalsze” od nawet najchytrzejszych wrzutek Milana – i w ten sposób uciszały moje rozdrażnienie jego talentem manipulatorskim.

 

*             *             *

Ordynariusze chyba nie mają wątpliwości, że temperament z tamtych czasów zachowałem do dziś. Milanów już się nie obawiam: nie masz w Ordynackiej gorących debat, choć byłoby o czym. Tak zwane życie odciąga nas od meta-refleksji, choć inteligentom od czasu do czasu wypadałoby, nieprawdaż?

Dlatego robię w „towarzystwie” za podskakiewicza, człowieka wyrywnego, nie oglądającego się na to co wypada i co nie przystoi, nie trzymającego słów na uwięzi.

Wyraźnie różnię się od „mruków”: uważnie podsłuchują i podczytują, ale swoje zdanie zachowują dla siebie: jest to zdanie nie tylko „w sprawie”, ale też zdanie o tym, co i w jaki sposób przekazują wszystkim podskakiewicze.

Tyle, że i tak najwięcej do „powiedzenia” mają ci, którzy przygarnęli do siebie władztwo nad „trybuną”: na co dzień „ścichapęcznie” zdają się mrukami, ale znajdują dobry moment, by „głosem decyzyjnym” przemówić, a w akapiciątkach i półsłówkach temu przyłożyć, tamtego połecztać, bo i tak chodzi o coś innego, co wiąże się z ich – „mieszaczy” – wybieralnym lub uzurpowanym kierownictwem.

Ordynacka ma grupkę tuzów, z których jedni są najważniejsi (mierząc pełnionymi funkcjami), inni działają jak Milan. To w tym gronie „sprawy się dzieją”, a tacy jak ja podskakiewicze robią za młyn. Może i zamęczają swoją nadaktywnością, ale gdyby zamilkli – dopiero byłoby cicho, jak, nie przymierzając, w organizacji opartej na podawaniu do chrztu swojego przychówka rodzinnego i biznesowego komuś, kogo zwą „capo di tutti capi”.

To ja już wolę gardłować, a że teraz gardłuje się pisemnie – mam świadomość, że może nie aż tak przeszkadzam…