Piszczykowo, ew. Układ spetryfikowany

2011-06-09 09:36

 

Stawiam pytanie, na które sam sobie odpowiem: dlaczego w Polsce, od kilku ładnych kampanii wyborczych, nie ma poważnej, merytorycznej dysputy politycznej, społecznej, programowej?

 

Jestem w dość łatwym położeniu: znam osobiście (niekiedy nawet po koleżeńsku) dziesiątki polityków „plakatowo-medialnych”, ze wszystkich wyobrażalnych ugrupowań. Łączy mnie z nimi znajomość dawna i przebrzmiała, np. w organizacji studenckiej, łączy znajomość niedawna (np. z konferencji albo zespołów eksperckich), łączy znajomość środowiskowa, należymy do ludzi bywających w tych samych miejscach.

 

Kiedy się ma takie „znajomości”, to obserwuje się nie tylko statystyczno-naukową stronę zjawisk, ale widzi się osobiste, subiektywne przesłanki zachowań i poglądów. Jeśli takie zachowania i poglądy – są.

 

Najbardziej ogólnym spostrzeżeniem moim jest to, że polityk ma dar utożsamiania swojego sukcesu w grze z własnym geniuszem. Skoro na mnie głosują – myśli taki i powiada – to znaczy, że mam coś w tej kiepełe.

 

Nie rozumie jednego: nawet arcymistrzostwo w debacie politycznej i w grze wszystkich ze wszystkimi o wszystko nie zastąpi kwalifikacji merytorycznych.

 

Zwykłem rozróżniać dwa typy dyskusji: tzw. naukową i tzw. polityczną: „naukowcy”, kiedy nie mogą dojść ładu ze sobą, robią sobie przerwę, dokształcają się na boku, przemyśliwują, czytają raporty, odświeżają zdarzenia, po czym wracają do debaty, bo wszak jakieś rozwiązanie satysfakcjonujące wszystkich musi istnieć. „Politycy” zaś, kiedy znuży ich dyskusja, uciekają się do rozwiązań siłowych: głosowanie, kompromis, „wypinkowanie” kogoś, itd., itp.  Bo „naukowi” myślą kategoriami wspólnej korzyści, a „polityczni” myślą kategoriami interesów.

 

Politycy – zupełnie szczerze – nie widzą powodów, dla których mieliby wsłuchiwać się w opinię publiczną (nie mylić z sondażami i mediami): niejednokrotnie widziałem sytuacje, kiedy poseł spotykający się z „elektoratem” kwituje różne uwagi wyborców, że „ma pan może i rację, ale nie wie pan, że to i to i to, i jeszcze tamto, i jeszcze coś czego nie mogę powiedzieć, dlatego jest tak jak mówię, a nie tak jak pan postuluje”. W ten sposób polityk swoich politycznych wtajemniczeń używa jako narzędzi dających merytoryczną przewagę nad zdrowym rozsądkiem publiczności.

 

Podobnie politycy nie widzą powodów rzetelnej, pogłębionej debaty merytorycznej. Bardzo chętnie gromadzą wokół siebie ludzi z tytułami naukowymi lub akademickimi oraz takich, którzy stoją na czele „czegoś zorganizowanego” (stowarzyszenia, klubu, redakcji, izby, forum, itp.), ale trzymają ich dotąd, dopóki nie usłyszą krytyki spraw, w które wrośli i które usynowili.

 

Zauważam prawidłowość: kiedy facet od PR albo od socjotechniki mówi: „zmień fryzurę i gestykulację” – polityk z trudem, ale posłucha. Kiedy zaś ekspert albo wzięty społecznik mówi mu: „zmień program i politykę” – nie usłucha. Zaczyna takich krytyków zwyczajnie unikać, a nawet intrygować przeciw nim, jakby mu zagrażali. Pozostawia koło siebie samych „obywateli Piszczyków” (niedoścignieni Kobiela i Stuhr), którzy napiszą i wygłoszą taką analizę, jakiej się od nich oczekuje, a niekoniecznie prawdziwą.

 

Politycy też lubią cytować i słuchać samych siebie, co widać choćby obserwując niektóre portale zwane "dziennikarstwem obywatelskim" albo społecznościowe.

 

Wskoczę na chwilę na swojego ulubionego konika mongolskiego: podczas swoich podbojów w XIII wieku Mongołowie – pewni swoich kwalifikacji wojskowych – nic a nic nie obawiali się adoptować obcych, napotykanych rozwiązań w dziedzinie administracji, sztuki, religii, gospodarki, techniki. W ten sposób pokazywali prowincjom podbitym: chcecie być pomocni – róbcie to co umiecie, macie kredyt zaufania. Nie musicie się podlizywać, bylebyście byli lojalni wobec Chana Chanów.

 

Tej mongolskiej mądrości na pewno nie mają nasi rodzimi politycy: oni z tego tytułu, że są politykami, czują się upoważnieni i kompetentni we wszystkich wyobrażalnych sprawach, co widać choćby po liczbie aktów prawnych i sposobie rozwiązywania problemów.

 

A kiedy pojawia się ktoś poddający w wątpliwość ich dzieła, a choćby powiadający „porozmawiajmy, może coś da się lepiej” – zagryzają go po prostu, bo w tej sztuce są biegli.

 

W żadnej partii politycznej, zwłaszcza tej będącej u władzy, nie utrzymał się krytyczny, analityczny, intelektualnie niezależny element doradczo-naukowo-koncepcyjny (choć w każdej formacji mnóstwo jest rozmaitych forów i inicjatyw eksperckich). Zresztą, pomiędzy ekspertami też trwają „czysto polityczne” boje o piszczykowe łaski. O publikacje, delegacje, zaproszenia, odznaczenia, tantiemy.

 

I tak – z braku rynku myśli i poglądów – dziadzieje debata, a w ślad za nią dziadzieje i siermiężnieje poziom prawodawstwa i w ogóle życia politycznego. Na koniec dziadzieje wszelki obywatelizm, karleje samorządność, cherlawa staje się demokracja.