O filozofii bankiera

2010-02-20 23:41

 

O FILOZOFII BANKIERA

/powiadają, że w biznesie i polityce niezbędny jest tzw. instynkt mordercy, nieprawda: trzeba być po prostu zbójem/

 

Byłem już nieźle zaawansowanym ekonomistą, kiedy dokonałem odkrycia – nie samodzielnie, tylko w dyskusji z fachowcami – iż bankier ceni nie tego, kto mu daje lokatę (bo musi na niego nastarczyć własną zapobiegliwością), tylko tego, kto bierze u niego kredyt (bo może go ścigać i oskubywać za pomocą procentów).

Faktycznie, to się mieści w logice zarabiania: każdy bardziej lubi tego, na którym można zarobić niż tego, dla którego musi zarabiać. Być może to jest przyczyna, dla której pracodawcy komercyjni wolą zatrudniać albo siłę kiepsko wykwalifikowaną, albo fachowców o zacięciu społecznikowskim, którzy zrobią robotę na kredyt, w poczuciu obowiązku. W ten sposób komercyjni tanim kosztem zyskują miano zaradnych.

Podobnie jest w działalności publicznej: bonzowie cenią nie tych, co są samodzielni i niezależni, tylko tych, którzy o coś się u bonzów ubiegają, zaciągają kredyt wdzięczności, który potem spłacą siedem razy. Czysty społecznik, który niczego nie chce, tylko robi swoje, do czego się zobowiązał, jest w działalności publicznej szczególnie podejrzany. Paradoks, bo właśnie takich społeczników ceni sobie biznes.

Aparat nie ceni tych, którzy mają poparcie społeczne, tylko tych, którzy – mając w narodzie nieprzejednanego wroga - są od aparatu zależni – pouczał mnie kiedyś na Otrycie wybitny politolog, prawnik i dyplomata. Rzeczywiście: ktoś, kto jest ceniony przez opinie publiczną, w każdej chwili może coś ugrać niezależnie od aparatu, a niezależnie, to znaczy: przeciw aparatowi. Dlatego lepiej, żeby to był szuja i beznadziejny nierób, drażniący każdy potencjalny elektorat, wtedy wiadomo, że wszystko co ma – zawdzięcza aparatowi, odgórnym mocodawcom, bezpośrednim dobrodziejom.

 

Opisana powyżej filozofia bankiera, mająca – jak widać – zastosowanie w zaskakujących nieraz postaciach i okolicznościach. Nic dziwnego, że Ordynacka nie ustrzegła się podobnych obyczajów.

Co prawda, śmiesznie i absurdalnie wygląda facet z wyższym wykształceniem i różnymi dodatkowymi „tajnymi kompletami”, udający się na okolicznościowe spotkanie piwne z kilkoma kopiami CV w kieszeni, uganiający się po „fojerach” za bonzami obsadzającymi poważne prezesury, choć akurat oni nie znajdują czasu na naukę – ale ta śmieszność to cena ewentualnego sukcesu w pogoni za chlebem, a przede wszystkim wyraźny sygnał do bonzów i do publiki: życie tego faceta już wkrótce składać się będzie z samych wdzięczności, staje się on zwolna trybikiem w karuzeli zarządzanej przez tych, którzy go precyzyjnie, po uprzednim sprawdzeniu przydatności, umieszczą w mechanizmach, oliwionych premiami i ekstra fuchami.

Kiedy bankier udziela kredytu, też weryfikuje swoich klientów, ale nie tyle pod kątem ich wypłacalności, ile pod kątem ich gotowości do współpracy w różnych dziwnych bankierskich grach: bankier buduje w ten sposób swoją gospodarczą drużynę na taką chwilę, kiedy trzeba będzie sprężyć wszystkie możliwości dla transakcji życia.

Taka sama robota w polityce oznacza budowanie żelaznego elektoratu: ludzie mający dług wdzięczności są delikatnie testowani na okoliczność dyspozycyjności, a kiedy się sprawdzą, zostaną zaliczeni do rezerwy kadrowej konkretnego bonza lub całej koterii: kiedy przyjdzie czas alertu, cała rezerwa kadrowa zostanie poderwana na nogi i wykorzystana w śmiertelnym boju o ustawę, o fundusz, o agencję rządową, o samorząd – cokolwiek mającego kluczową wartość w rozgrywkach politycznych.

Tylko infantylni politycy budują swoje plany na założeniu, że liczy się ich dobra robota i popularność ich poglądów: owszem, mają rację o tyle, o ile zdołają zagospodarować wolny elektorat, nie obsadzony w żelaznych rezerwach kadrowych, i to zdołają go przechwycić w takiej skali, że przeważą „niereformowalnych” żelaznych stronników innych polityków. Nie jest to łatwe, bowiem piramidy żelaznych zależności plenią się od szczytów do samych podstaw gospodarki, w dodatku elektorat żelazny jako jedno z podstawowych zadań ma donoszenie na tych popularnych społeczników, infiltrowanie ich poczynań, a w sprzyjających okolicznościach – sabotowanie (saboty – drewniane buty, sabotować – traktować z buta?).

Ordynacka kamaryla – nawet jeśli nie do końca w ten sposób widzi rywalizację zwaną wyborczą – świetnie wyczuwa sens tego, co powiedziano powyżej. Właśnie dlatego nie musi pełnić żadnej formalnej funkcji we władzach Ordynackiej, aby sprawować w niej władzę pewną i rozległą. Dając szansę nielicznym – informuje pozostałych, że mogą podobną szansę otrzymać, jeśli bardzo tego pragną, tak bardzo, że gotowi są służyć – w takim psim sensie. W ten sposób kamaryla osiąga podwójny zysk, godny nazwy renta stowarzyszenia: w niezorganizowanej społeczności żelazny elektorat to ten, który winien jest już wdzięczność za doznane dobrodziejstwa, zaś w stowarzyszeniu – żelazny elektorat rozciąga się również na tych, którzy chcą dołączyć do już obdarowanych braci, ale jeszcze nie dołączyli, za to robią wszystko tak, jakby już uzyskali upragnione dobra z rąk bonzów.

Ci zaś bonzowie, jak przystało na sprawnych menedżerów, zarządzają wykreowanymi subtelnościami w równie zręczny sposób, w jaki bankierzy i ubezpieczeniowcy zarządzają ryzykiem: jest to taka wielkość ekonomiczna, która odzwierciedla zysk rodzący się z niespełnionych zdarzeń.

Doświadczenie uczy, że najlepszymi „bankierami” ryzyka podejmowanego przez uniżonych ubiegających się są filozofowie, politolodzy, poloniści, czyli w sumie – humaniści. I to jest właśnie wkład Ordynackiej w światową naukę o bankowości.