O dojrzewaniu

2010-02-20 21:53

 

O DOJRZEWANIU

/buława marszałkowska to zbędny mebel w każdym plecaku, jeśli jego nosiciel umie posługiwać się wyłącznie cepem/

 

Kiedy z głębokiej prowincji udałem się do metropolii, do stolicy, studiować coś mądrego w szkole o nazwie tyleż oryginalnej, ile elitarnej – nie miałem żadnego pojęcia o tym, że istnieją na świecie wielkie ideologie, wielka gra polityczna, interesy klasowe, koterie partyjne, rewizjoniści, trockiści i podobni nieprawomyślni komuniści, lobbyści śląsko-warszawscy, górniczo-ludowi, inteligenccy i ci z rzemiosła oraz z podwarszawskich szklarni.

Co prawda – w co trudno uwierzyć – już w liceum przeczytałem rozdział Marksa o towarze, dla równowagi zaliczyłem epos historyczny pt. Biblia, wygrywałem olimpiady „wiedzy o Polsce i świecie współczesnym”, z historii byłem orłem, ale żyjąc na prowincji w rodzinie ludzi prostych i wsiowych, nie dostrzegałem różnic językowych oczywistych dla każdego warszawiaka, zaś inteligencję-rasę myliłem z inteligencją-bystrością.

Zanim cokolwiek z tych rzeczy zaczęło do mnie docierać, zdążyłem już narobić różnych działaczowskich robót. Byłem postrzegany przez ważniejszych ode mnie jako dobry młody komunista (ha! to wiem dziś!), choć bez pochodzenia (to znaczy bez dobrej partyjnej genealogii, bo przecież pochodzenie robotniczo-chłopskie miałem jak najbardziej). Należałem do tych janczarów, których nie trzeba było niewolić i łamać im kręgosłupów oraz charakterów, aby gotowi byli za Polskę skoczyć w ogień, nawet gdyby nie daj boże jakieś Termopile...

Polska była mi jedna i jednorodna, dzieliła się na ludzi dobrych i złych, działaczy sprawnych i marnych, twórców porywających i kiepskich, przyjaciół szczerych i chwilowych, dziewczyny cnotliwe i łatwe. Parszywcy na ważnych stołkach jawili się jako historyczna pomyłka, ich miejsce intuicyjnie było w lamusie. Nie oddawałem im honorów.

Nic z tego. Okazało się, że stężenie ludzi beznadziejnych, wrednych i cynicznych rośnie na kolejnych szczeblach kariery. Im wyżej, tym większa gęstość okropieństw, kłamstw, niegodziwości, fałszu. Ale to potem. Wcześniej miałem kilka przypadków. Na przykład od redaktora Broniarka usłyszałem na spędzie, jak to dzielnie socjalistyczna Kuba wspiera rewolucyjne procesy w Angoli. Ja – ubieżdionnyj kommunist - zapytałem na to: po co w Angoli narażać nasz obóz na opinię agresora, po co narzucać komunizm przyjaciołom Afrykanom, skoro i tak jest to ustrój nieuchronny dla świata, i w tym całe szczęście? ... Pan redaktor bąknął coś w odpowiedzi, że chyba go nie zrozumiałem i tak dalej. Inny przypadek: sekretarz uczelnianej organizacji partyjnej wygłasza w czasie burzy dziejowej mowę pokutną, że partia rozumie błędy, które popełniła i umie się uczyć, wszystko będzie od dziś lepsze i szlachetniejsze, i bardziej dla ludzi. No, to wstaję i pytam (w odpowiedniej kolejności, bo w feudalnym świecie uczelni najpierw głos mają ludzie z tytulaturą): okey, Partia rozumie swoje błędy, ale czy Towarzysz Sekretarz mógłby te błędy wyjawić, bo nie wiem o które chodzi? Jako potencjalny kandydat do partii miałem odtąd temat z głowy.

Kilka ładnych lat potem podobne nietakty popełniałem już świadomie i bezczelnie. Kiedy mój imiennik Główczyk – jako „sekretarz od papieru”, czyli główny partyjny propagandysta i cenzor – wezwał mnie z zapytaniem, dlaczego na moich seminariach bywają Staniszkis, Orzeł, Szlajfer, podpadnięty Lamentowicz, Ciemniewski, Ogrodziński, Pańkowy, Kowalik i wielu innych – to ja naiwnie (wszak myślałem, że wzywają mnie chcąc pochwalić za aktywną działalność w ruchu naukowym) wyjaśniam: towarzyszu sekretarzu, jak będę zapraszał samych „swoich”, to do czego będą się oni przekonywać? Zapraszam różnych, jeśli w dyskusjach lepsi będą nasi, to się rozpropaguje, ale jak wyjdzie odwrotnie – toż to tylko ruch naukowy, kto to zauważy?! No, i czarna polewka gotowa! Albo kiedy wiceszef organizacji studenckiej na długim spacerze nakłaniał mnie na to, żebym wszystkie koła naukowe przyprowadził czwórkami do ZSP, bo taki jest wymóg chwili (stan wiadomy), ja na to: Jarek, moje rodzone koło ekonometryków jest z ZSMP, czyli z konkurencyjnej organizacji, ja ciebie dobrze przedstawię, chodź na nasze zebranko, namów ich na ZSP, a wtedy ja ci całą resztę doprowadzę jak na postronku. Skutki dla mojej kariery – jak wyżej.

Oj, działo się wtedy za moimi plecami! Ale wcześniej byłem pomniejszy, polityka ledwo mnie zauważała: tego lepiej nie rób, spróbuj tytuł tego seminarium przeinaczyć podług słusznych założeń, tamto trzebaby włączyć w proces ideowy, tego profesora nie bierz do rady naukowej, temu artyście nie proponuj miejsca w radzie naukowej, tamtych tekstów nie publikuj, bo marne, o własności sesji nie rób, bo to tabu, transformacja to nie jest temat na wydawnictwo, itd., itp.

Dorosłem. Dziś widzę, że byłem coraz ważniejszym aktywistą w fajnym baraku, w którym wielu wybitnych ludzi tworzyło dzieła epokowe, stawało się legendami, uruchamiało procesy przenoszące ich dzieła w obszar kultu – ale tak naprawdę to większość z nich została do tego baraku z a p i s a n a, z minimalnym udziałem własnej woli. Owo minimum z ich strony – to odpuszczenie sobie martyrologii, więzień, cenzury i podobnych atrakcji oferowanych im przez ówczesny ustrój-formację polityczną, taka mała stabilizacja na poziomie niekombatanckim.

Czy mamy się dziwić i mieć pretensje do tych, którzy w czasach naszych wybujałych ambicji i gorących głów niezbyt garnęli się do nas, pozostawali na skraju, a teraz śmieją się nam w twarz i mówią, żeśmy kiepscy byli, a teraz to nawet śmieszni, chociaż groźni? Niechby wtedy byli oni niemotami, miernotami, tchórzami i pacanami – dziś przemawiają głosem wszystkich, których obudziła pani Rapaczyńska. Żadni z nich apostołowie minionych racji, ale prędzej my przejdziemy przez ucho igielne, niż ktoś z nich po raz kolejny ujawni swoją małość i mierność.

Trwam, i to mnie upaja samo przez się, bez wielkiego zadęcia. Trwam przy tej naiwnej wierze w siłę dobra i rozumu, choć sam nie umiem poruszać się w tej prostej przecież konwencji: nader często sprzeniewierzam się, zdradzam i dobro i rozum.

Na starość zapewne wrócę na prowincję.