O bezguściu i wyszukaństwie

2017-09-17 09:07

 

Notka poniższa jest przede wszystkim wyrazem mojej bezsiły w sprawach gustów-nie-gustów, jakim poddawana jest inteligencja, kiedy się za tę robotę wezmą ludzie o przesadnie „nowoczesnym” podejściu do swojego statusu „nosicieli etosu”.

Aby wiadomo było, o co mi chodzi, przytoczę 15 wzorców, dobranych „z ręki”, bez większych ceregieli kwalifikacyjnych, w moim przekonaniu wartych naśladowania. Oto one: Jeremi Przybora, Andrzej Waligórski, Wojciech Młynarski, Jan Kaczmarek, Jan Wołek, Grzegorz Turnau, Jonasz Kofta, Janusz Szpotański, Lipińska Olga, Lubomski Mariusz, Marek Grechuta, Włodzimierz Nahorny, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Jilian Tuwim, Andrzej Poniedzielski. Przeciwstawię je kilku nazwiskom, których – moim zdaniem – należy unikać kształtując wzorce: Mariusz Kałamaga, Robert Górski, Piotr Bałtroczyk, Tadeusz Drozda, Marcin Daniec, Artur Andrus, Marcin Wójcik, Grzegorz Halama, Andrzej Grabowski, Cezary Pazura. Ta druga lista wydłuża się na tyle, że czuję potrzebę zabrania – tutaj właśnie - głosu

Granicą między tymi dwiema grupami nazwisk jest kwestia gustu. Kiedy Zbigniew Herbert pisał o potędze smaku – chodziło mu o wyczucie, dokąd można posunąć się w obszarze kultury politycznej, tolerancji wobec paskudztwa. Ja mówię mniej-więcej o tym samym, tyle że w sferze subtelniejszej niż polityka: w kwestii gustów artystycznych.

Powiedzmy sobie od razu: nie jestem ani kimś ponadprzeciętnie utalentowanym, więc choć nie jestem głuchy jak pień, nie brakuje mi wrażliwości, mam elementarną edukację artystyczną – to moje dzieła i utwory nie są powszechnie znane żadnej publiczności, a moje „się prowadzenie” w takich dziedzinach jak żart towarzyski, gitara przy świecy i „lampce”, riposta polityczna – pozostawiają wiele do życzenia, czasem sam się wstydzę przed sobą, po fakcie niestety.

Skoro zabieram głos, to nie dla wskazania palcem z pozycji mędrca czy ikony (cokolwiek to miałoby oznaczać) – tylko w obronie dobrego gustu.

Każde z przykładowych nazwisk „pozytywnych” przytoczonych powyżej popełniło niejedną przecież gafę i nietakt, wygłupiło się publicznie, użyło sformułowań powszechnie uznanych za „uczciwszy uszy”. Rzecz w tym, że im to się „przydarza(ło)”, a tym następnym nazwiskom to samo „weszło w krew”, przestało być epizodem, stało się celowym zabiegiem – powiadają – artystycznym. Owym „następnym” nie sposób odmówić ani talentów, ani obrotności pozascenicznej, dzięki temu są osobami „wziętymi”.  Ostatnio nawet „na skalę przemysłową” uprawiają twórczość sceniczną, serialową, filmikowo-jutubową, nagraniową.

Ale w moim przekonaniu jest owa granica gustu między żartem, bon-motem, psikusem  i facecją – a szyderstwem, wygłupem, ekscesem i śmiechawą. Między tym co wyraziste a tym co obsceniczne. Między frywolnością i swawolą  a ordynarnością i ohydą. Między prztyczkiem a obelżywą impertynencją. Między przymrużeniem oka a pokazaniem języka. Między krzykiem a wrzaskiem. Między kichnięciem a pierdnięciem. Między mocnym słowem a wulgaryzmem. Między powiedzeniem „tfu” a pokazaniem dupy. Między tym co „kształtne” a tym co „rozporkowe”. Między erotyką a pornografią.

I żeby te różnicę zauważyć – nie trzeba być samemu wzorcem ogłady.

Ten niepokojący „trend” wyszedł – moim zdaniem – ze sfery „przekaziorów”, a jego symbolami i zarazem nosicielami są: Big Brother, Kiepscy oraz teleturnieje „o kasę”. No, i „Dziennik Cotygodniowy”. Nie będę się w tej sprawie rozwodził, ale jeśli jedynym ogranicznikiem „wielkiego brata” jest porno-cenzura, jedynym ogranicznikiem sceno-dialogu jest „zamiennik” szpetnego przekleństwa, jedynym kryterium oceny wiedzy jest orientacja w repertuarze „ramówki” medialnej – to nasze „pull-up” powinno grzmieć gromko, nieustannie i dokuczliwie.

W rzeczonej na początku sprawie zauważam, że na przykład Górski-Wójcik-Andrus porzucili swoje „zawody wykonywane” (kabaret, konferansjerka) i „podbijają” stawkę: Andrus wydaje płyty z najnowszym obliczem „piosenki chodnikowej”, Górski stał się „jutubowym” producentem popłuczyn po Szpotańskim (przepraszam pana Janusza), Wójcik próbuje zastąpić Olgę Lipińską (przepraszam imię tej ostatniej).

Wyodrębniła się zresztą niepisana „spółka” kilkudziesięciu „nazwisk” i kilkunastu „tytułów”, które chałturzą bez opamiętania, zamykając drogę „tym bardziej ambitnym”, wciąż od nowa wałkując to najbardziej „pospolite”, nawet nie zająknąwszy się ani w sprawie „gustu”, ani w sprawie „misji”, ani w sprawie „refleksji”. Działa swoiste sceniczne „prawo Greshama-Kopernika”, zła moneta wypiera dobrą. Cokolwiek więc powiedzieć o talentach (tych przecież nie brakuje większości „bohaterów sceny i mikrofonu”) – użyte są one niewłaściwie, rwaczo, bez należytej dbałości o higienę estetyczną publiczności. Ale mogę się mylić… W każdym razie „wolno apelować”.

 

*             *             *

Niech mi Czytelnik przez chwilę pozwoli poigrać pojęciem „kabaret”. Wywodzimy je z francuskiego określenia zrodzonego w okresie zwanym La Belle Époque de Paris, kiedy to na Montmartre, a potem w Montparnassse osiadła tzw. cyganeria artystyczna (La Boheme). Artyści wielu ciekawych profesji (np. poeci, malarze, pieśniarze, aktorzy), ale też wynalazcy, alchemicy i kuglarze tworzyli barwne intelektualnie i swobodne obyczajowo środowisko, które – adoptując „kulturę” ni-to Salonu, ni-to Buduaru, ni-to Drink-Baru (établissement où l’on sert des boissons) – znalazło „dach” dla formuły rybałtowskiej, ulicznej, jarmarcznej, po czym znaleziono na to wszystko orientalne określenie, które brzmi po arabsku „kharabat” (« خربات »), co zresztą po turecku-persku-pachtyjsku oznacza miejsce „opieki erotycznej” i zarazem „usługodajnię napitkowo-trunkową”.

Badacze współcześni podają, że w Paryżu powstały trzy odmiany kabaretu : „zabiegał ki z napojami” i dodatkowym wabikiem scenicznym, „zabiegałki żywieniowe” z takimiż wabikami oraz odpowiedniki dzisiejszych hosteli z całodobowym klubem rozrywkowym. Pośród nich niektóre stawały się „markowe”, inaczej „wzięte”.

W końcu wszystko to zatygliło się, rodząc instytucję, której symbolicznym początkiem stał się lokal o nazwie „Czarny Kot” (Le Chat noir), a dalej les Folies Bergère, no, i potem legendarne Moulin Rouge. Warto podkreślić, że „elitą” pośród mrowia takich przybytków stały się „café-théâtre” i to one zawiodły pojęcie „kabaretu” od formuły cyrkowo-buduarowej w obszar „art” , przez duże „A”, związany bardziej z wyszukaną rewią, niż z ludyczno-pospolitą tawerną.

Współcześnie pod pojęciem „kabaret” rozumiemy z jednej strony „comedy, song, dance, and theatre”, a z drugiej strony „political satire”, oba nurty mocno naznaczone „intelektualnym krytycyzmem”, co rodzi(ło) napięcia nie tylko w stosunku do mało dowcipnych władz, ale też to narcystycznych, bucowato-bufonowatych elit. Nieodłączną cechą formuły kabaretowej jest akcent wycelowany w poczucie humoru: występ miał rozbawić publiczność, a dopiero „ewentualnie” wzruszyć opowieścią albo zachwycić artyzmem, wirtuozerią, formą.

 

*             *             *

Był taki moment w najnowszej historii polskiej sceny, kiedy nastąpił wysyp „kabaretów”. Pomijając pierwotne znaczenie pojęcia „cabaret atistique” – dość prędko zdominowały one „przestrzeń biletowaną”, a potem media (czyli tantiemy). Niestety, w swojej masie oddały się one temu co przaśne i „nie zawsze dla młodzieży”. Są „kabaretowym” odpowiednikiem pewnego Przystanku, gdzie bardziej liczy się wakacyjne błocko i takaż marycha niż to, co się dzieje na scenie, choć czasem się dzieje wartościowo.

Wszystko mi opada (może jestem przewrażliwiony), kiedy organy państwowe dobierają się do Abelarda Gizy z „Limo” (za skecz z papieżem) a zostawiają w spokoju obsrańca, który w żółtym swetrze potrafi cały kwadrans wygłaszać za pieniądze niesmaczności rozporkowe, nie dodawszy w tym czasie niczego na jakikolwiek temat.

Z „ostrożności procesowej” dodam, że istnieje w tej przestrzeni choćby taki kabaret jak „Mumio”. Zacytuję ich stronę:

Wyłoniło się z Teatru Gugalander, który był wtedy teatrem o szerokim repertuarze dramatycznym (od Białoszewskiego poprzez Gombrowicza i Jarry'ego do Buchnera, Eurypidesa i Szekspira). Z Gugalandra Mumio się wyłoniło i na początku w składzie Dariusz Basiński, Dariusz Rzontkowski, Tomasz Skorupa tworzyło ulotne formy teatralne oparte na autorskim tekście i muzyce

Już wtedy owo PraMumio często improwizowało, co zostało Mumiu do dzisiaj. Owa nieprzewidywalność tego co za chwilę może się zdarzyć na scenie powodowała i powoduje gotowość widzów do podjęcia ryzyka zobaczenia, tylko pozornie tego samego, spektaklu wielokrotnie. To oczywiście zaburza statystyki. Weteran rekordzista Pan Andrzej Rych-Dobroński z Gniezna widział Mumio na żywo 203 razy i jeszcze się nie poddaje.

Dodam do tego wyjaśnienie „pedialne”: otóż „mumio” – to mieszanina związków pochodzenia organicznego i nieorganicznego, zwana „smołą górską”. Jest substancją o konsystencji smolistej, lecz rozpuszczalną w wodzie. Spotykana w niszach i szczelinach skalnych, częsta zwłaszcza w górach Azji Środkowej (Kaukaz, Ałtaj, Himalaje). Powstaje przy długotrwałych reakcjach chemicznych, pozostałości organicznych roślinnych i zwierzęcych ze skałami górskimi. Posiada wiele odmian o różnym składzie (jak: bitumiczne, powstałe z porostów, powstałe ze skamieniałych ekskrementów zwierząt jaskiniowych i in.). Mumio jest używane w medycynie alternatywnej jako środek leczniczy. Według legendy miała to być skrzepnięta krew tytana Prometeusza, który według mitologii greckiej ulepił człowieka z gliny i podarował mu ogień, potem za swój czyn miał odpokutować przywiązany do skał Kaukazu.

 

*             *             *

Tak sobie myślę, że połowa września to dobry termin na opublikowanie powyższych uwag. Co roku – od lat – mamy bowiem estradowe wakacje, właśnie podsumowywane kolejnym festiwalem. Jest jasne, że to nie jest pora na „głęboko-duszyste” wrażenia i na namysł intelektualny – ale ubolewam, że jest to pora na „wyszukaństwo”, na niewyszukaną twórczość, o której można prawić różnie, nawet pochwalnie, ale przede wszystkim pasuje do niej – poza żenująco nielicznymi wyjątkami – słowo „bezguście”.

Czy naprawdę o gustach „się nie dyskutuje”? czy naprawdę na to wszystko – Rodacy – zasłużyliśmy. Naprawdę „jest nam dobrze, i dobrze nam tak”?