Niepewna krytyka pewnego programu (4)

2011-04-12 16:30

 

/kup pan kozę/

 

Jeden ze szmoncesów opisuje biedaka, który skarży się rabemu na straszna ciasnotę i biedę w domu: żona, siódemka dzieci, teściowie, psy i kot w jednej izbie, do gara nie ma co włożyć. Rabe mu każe – o zgrozo – dokupić kozę i ulokować w domu. Jakże to? Tragedia! Ale po tygodniu niesłychanej katorgi rabe doradza: sprzedaj kozę. I okazuje się, że w domu jest luźno jak nigdy, a jeszcze jest trochę gotówki na szabas!

 

Polska Tuska jest jeszcze przed zakupieniem kozy.

 

Nie jestem aż takim tupeciarzem, żebym rząd Tuska obciążał całością odpowiedzialności za stan mojego Kraju i za życiową kondycję Ludności tego Kraju. Różnica między mną a Tuskiem jest jednak taka, że on świadomie, mając mniej więcej ogląd sytuacji (kilkanaście tygodni po expose), podjął się swojej roboty i nie może narzekać, że ma złe warunki BHP. Wolno mi zatem go krytykować, bo – było nie było – jestem jego pracodawcą (choć on twierdzi, że jest moim powiernikiem). Nie musiał brać tej fuchy, poznawszy, z jaka materią ma do czynienia. W ramach rękojmi mógł to wszystko rzucić w diabły albo ogłosić Raport Otwarcia. Prawdziwy, bez ściemy.

 

Zatoczę zatem na chwilkę koło, aby przypomnieć, skąd się Tuskowi dostał taki stęchły pasztet, jakim jest polska gospodarka, polska Nomenklatura (Administracja, Infrastruktura, Finanse-Budżety i Polityka), polska pozycja na arenie kontynentalnej i światowej.

 

Zacznijmy od oswojenia. W sensie filozoficznym (aksjologicznym) oswojenie oznacza, że jakaś obca wartość zostaje wszczepiona w nasz rodzimy system wartości, i to na wysokiej, świetlistej pozycji. Rozpycha się między zastanymi wartościami i przeinacza cały pakiet wartości.

 

W sensie ekonomicznym oswojenie oznacza, że gotowi jesteśmy „swoje” wyprzedać za bezcen, zlekceważyć, nawet odrzucić – aby pozyskać „stamtąd” to, co nas oswoiło, choćby było drogie, choćby jego cena obejmowała nie tylko opłaty materialne. Wtedy bilans staje się zagrożony: darmo sprzedajemy swoje, drogo kupujemy obce. Każda oswojona gospodarka ma ten kłopot.

 

Tylko takim oswojeniowym amokiem możemy usprawiedliwić zgubną cichość naszą, kiedy zamiast ulepszonej gospodarki planowej, zamiast Rzeczpospolitej Samorządnej – zaserwowano nam „terapię szokową”, odbierając do tego nam jakąkolwiek kontrolę, jakiekolwiek rozeznanie w tym, co „ten Balcerowicz” wyprawia z naszym dorobkiem. Wszystko co polskie (produkty, marki, więzi, kooperacje, technologie, kulturę gospodarczą, itd., itp.) wyceniono na „zero” albo na bardzo niewiele. Podmioty gospodarcze – a już na pewno sieci – rozczłonkowywano i za bezcen oddawano „sprawnym” prywaciarzom. Dla obcych przedsiębiorców, wśród których 90% to byli spekulanci i szalbierze – powstało eldorado. Załapało się też niemało polskich geszefciarzy. Bo „prywatne jest lepsze”.

 

Jest taka gospodarcza „taktyka aplikacji”: wprowadzamy inną (niekoniecznie nową) jakość w jakimś przyczółku, dajemy jej popróbować, oswajamy nią, aż wreszcie ona zaczyna absorbować sobą całą uwagę – wtedy jest czas na szybkie opanowanie przez tę „nowość” całej reszty. Metodą Aplikacji przejmowano w Polsce całe branże, gałęzie i obszary gospodarcze. Prym wiodła – zjednoczona w ślinotoku – „nomenklatura” partyjna (PZPR-owska) i związkowa (Solidarnościowa), jak szarańcza zlatująca się koteriami na wspólne nasze dobro, zawsze przodem posyłając „fachowców zachodnich”.

 

W tym zamieszaniu rzadko kto rzeczywiście inwestował: większość przejęć prywatyzacyjnych polegała albo na wyciśnięciu soków do spodu, albo na przekrętach „w białych rękawiczkach”, albo na symbiozie z aparatem decyzyjno-biurokratycznym: tylko ci, którzy rzeczywiście funkcjonowali w etosie przedsiębiorczości, coś modernizowali, racjonalizowali, inwestowali. Choć Modernizacja, Restrukturyzacja, Racjonalizacja, Inwestycje – wypełniały kontrakty, raporty, wnioski i podobne papierzyska. Oraz dominowały w przekazie medialnym. Polska kwitła w ten sposób, że najpierw ją „wyceniono” na 10% realnej wartości, i od tego poziomu już „wszystko rosło”.

 

Zupełnie „na boku” pewne ugrupowanie religijne uzyskało możliwość budowania swojej własnej, niezależnej i pozostającej poza wszelką kontrolą gospodarki: konkordat i Komisja Majątkowa to dwie fundacje tej wyodrębnionej gospodarki, działającej jak jemioła: one kwitną nawet wtedy, kiedy kraj szoruje głodnym brzuchem po szarej ziemi. Żadna branża – „przemysłowa” ani „budżetowa” – nie była w stanie się temu oprzeć, nawet samorząd lokalny.

 

Tupet „inwestorów-prywatyzatorów” nie ustaje do dziś, tyle że łatwych łupów zaczęło brakować już po kilku latach. Zabrano się za podpory gospodarki: infrastrukturę, bankowość, bazy danych, sieci dystrybucyjne (w międzyczasie poszły w tango media).

 

Wtedy nastąpiło drugie otwarcie: cztery „epokowe reformy”: samorząd terenowy, służba zdrowia, zabezpieczenie emerytalne i edukacja. Tylko ktoś wyjątkowo niekumaty zaprzeczy, że takie „reformy” – nawet jeśli byłyby udane – nie są w swej istocie tym, czym jest rozrzucenie korali, dotąd spiętych jakimś sznurem. Kolejne eldorado, ale teraz dostępne już tylko największym kamarylom. To była Mega-Prywatyzacja, choć w każdym z czterech wydań miała nieco inną specyfikę.

 

UWAGA: wiem i doceniam, że pośród opisywanych wyżej procederów były perełki uczciwości i zamaszyste idee oraz dobre chęci. Ale śmiem twierdzić, że stanowiły one nawet nie tło, ale wręcz enklawy pośród łapczywego, drapieżnego, tupeciarskiego geszeftu. Na pewno były używane jako legitymizatory procederu, pleniącego się jak kraj długi i szeroki. Podstawową edukacją zaś było: tyle zysku co w pysku!

 

Efekt: jeśli w Polsce się inwestowało, to albo w coś „całkiem prywatnego”, co mogło być udostępnione ogółowi wyłącznie za komercyjną odpłatnością, albo w coś „całkiem komunalnego” (ew. rządowego), z czym wiązały się słynne „piramidy aneksów”, czyli nadmuchiwanie kosztów.

 

Śmiem dodatkowo ogłosić, że zarządzanie funduszami wsparcia (np. unijnymi) opanowane jest przez konkretne grupy interesów, pośród których strona „aplikująca” i strona „udzielająca” jakoś tak dziwnie się zazębiały. Tak naprawdę powinien ktoś się za to zabrać poważnie, poza rutynowym audytem i wszechobecnymi procedurami.

 

Wszystko to przebudowało nasze życie w ciągu niecałego pokolenia na zupełnie inne jakościowo. Nie dziwota, że na nieprzygotowany Lud spadły wszelkie wyobrażalne patologie.

 

Za to, żeby uchronić Kraj i Lud przed podobnymi niespodziankami, a jeśli już, to żeby je jak najszybciej wyeliminować – biorą pieniądze Władcy. Inaczej są równie niepotrzebni, co pozbawieni mandatu, choć formalnie go mają.

 

 

*             *             *            

Kiedy rozentuzjazmowany Tusk dostał po wyborach 2007 klucze do Polski – wygłosił expose równie porywające, co naiwne. Nie chodzi o to, że to jest jakiś prymitywny Jasio, tylko o to, że dopiero kilkanaście tygodni po expose poznał mniej-więcej, w jakie szambo się wprosił, jaki spadek przejął z dobrodziejstwem inwentarza. Nie wątpię, że jego drużynnicy, rozpoznawszy pod tym kątem  „swoje” tematy, powiedzieli mu: Donek, tu jest jedna wielka poruta, nie ma czym robić, same długi i podpórki walących się ścian, a potrzeb wciąż zewsząd więcej i więcej.

 

I – powtarzam – nie musiał się w tym taplać oferując swoje przysłowiowe cuda. Mógł albo się wycofać, albo powiedzieć prawdę. To już bardziej prawdziwi byli poprzednicy, którzy ogłosili, że w Polsce rozmaite szkodniki, zespolone w Układ, pożerają co się da, resztę wypluwają, czyniąc Kraj i Ludność bankrutem gospodarczym i politycznym (wiem, wiem, zielona wyspa). Ale i oni nie dopracowali konceptu zarządzania polską substancją, mieli tylko pomysł na wyrugowanie Zła przy pomocy Anty-Zła.

 

Moja podstawowa pretensja jest zatem taka, że zamiast zrobić coś, za co by go ceniono – zaczął dbać tylko o interes swoich kamaryli, a dla odwrócenia uwagi pomstował na Czarnego Luda.

 

Vide: trzy poprzednie części niniejszego tekstu: 1 (TUTAJ), 2 (TUTAJ) oraz 3 (TUTAJ).

 

 

CDN…