Nie wybaczam

2010-02-18 08:45

/są takie zachowania Państwa wobec Obywatela, zachowania Urzędnika i Funkcjonariusza wobec Człowieka, zachowania Urzędu i Organu oraz Placówki wobec podległych im "dziedzin" - których wybaczyć się nie da, nawet wtedy, kiedy nakazują to przykazania wiary/

 

NIE WYBACZAM

 

Jestem chrześcijaninem, do tego mormonem (bez przesady, na pewno nie jestem wzorcem dla młodzieży). Jestem też – dla przeciwwagi – całym sobą oddany ideom lewicowym, zredagowanym zupełnie inaczej niż to, co lewicowością zwykło się nazywać w naukach społecznych, a tym bardziej w medialnych i politycznych wyprawach przeciw „komuchom”. Wszystko to się wyjaśni w miarę lektury Demokracji Powierniczej

 

W moim religijnym pakiecie obowiązków moralnych – nie narzuconym, bo zgodnym z moimi zasadami moralnymi – jest kategoria „wybaczać”[1]. Oznacza ona: mieć stałą i najwyższą z możliwych gotowość w sobie do wybaczania innym ich najszerzej pojętej brzydoty, szerzonej przez nich nieprawdy i zła czynionego przez nich, zarówno wtedy, jeśli dotyka to mnie samego, jak też jeśli z mojego punktu widzenia spowodowany przez tych „innych” deficyt Dobra, Piękna i Prawdy jest „ogólny”, nie dolega mi bezpośrednio.

 

O tym łatwo się pisze. Kiedy jednak ktoś cię złośliwie nęka kuksańcami, okrada albo krzywdzi twoje dziecko – trzebaby mieć konstrukcję duchową i morale amisza, aby nie strzelić mu w mordę[2]. Mimo to mormon pochyla się z troską nad złoczyńcą, bo widzi po prostu, że on ma jakiś swój problem, który próbuje pokonać w niegodny sposób, być może nie mając sił na sposób przyzwoity. Dotyczy to nawet najcięższych przestępstw, zbrodni przeciw prawu i człowiekowi oraz występków przeciw obyczajom i – oczywiście – moralnych. Są one przez nas postrzegane jako przejaw choroby ducha i psychiki, wyrazem pół-świadomego, a czasem wyuczonego buntu przeciw rzeczywistości, niezgody na to, co jest wokół, poprawy – po swojemu, może bez bez Boga – rzeczywistości i swojego w niej miejsca.

 

Widząc złoczyńcę my-mormoni zastanawiamy się nie nad tym, jak go ukarać (zemścić się na nim z pozycji tego, kto jest bliżej cnót), tylko jak mu pomóc wejść na drogę doskonalenia się. Sam tego doświadczyłem na sobie: działa. Łatwiej mi było porzucić to co złe. Zarzuciłem wiele z tego, co czyniłem źle, zwolna zarzucam wciąż więcej z tych niedobrych odruchów ludzkich-nieludzkich.

 

Kiedy mam do czynienia z polskim Państwem jako fenomenem – moja zdolność do wybaczania radykalnie się obniża.

 

Od urodzenia doświadczam przede wszystkim państwa polskiego, najpierw w wydaniu PRL, teraz w transformowanej „redakcji” RP. Mam wiele powodów – sądzę że dużo więcej niż przeciętny mieszkaniec mojego kraju – aby sądzić, że państwo, które zarządza moim krajem, jest nie tylko kiepskiej konstrukcji (a ostatnio konduity), ale też jest intencjonalnie „spolaryzowane” pod kątem zła, brzydoty i kłamstwa. Intencjonalnie, czyli jakiś podmiot – bardziej lub mniej zespolony w jedno – kształtuje, „urabia” to państwo przeciw Obywatelom, na rzecz zdecydowanej mniejszości, która Obywatelami gardzi, łupi ich, pozbawia ich godności i odziera z wszelkich wyobrażalnych praw oczywistych – wydawałoby się – w jakiejkolwiek cywilizacji, których kilkadziesiąt miało i ma nadal znaczenie dla ludzkości.

 

Owa uprzywilejowana mniejszość nie jest zwartym organizmem, a „większość z tej mniejszości” – choćby funkcjonowała we „wrednym” państwie – jest święcie przekonana o tym, że wszystko jest OK., zresztą ma zdrowe poczucie państwowej misji. I tylko brak tam zrozumienia – a w ślad za tym postaw – by w przypadku jakiegokolwiek „zderzenia racji” zawsze wybierać rację obywatelską, nawet kosztem państwa. To się da wyjaśnić.

 

Nie każdy jest obywatelem od razu, nie każdy ma odruch obywatelstwa w sobie od pieluchy, wyssany z mlekiem matki. Ale wielu – tak ma właśnie, bo obywatelstwo jest cnotą Ducha, dlatego dostrzegamy je w takich fenomenach żywych, jak Mrowisko, Stado, Ławica, Klucz ptaków, a nawet Las. Obywatel to – w moim przekonaniu – taki człowiek, który swój interes osobisty postrzega poprzez interes publiczny: będę się bardziej realizował jako „ja”, kiedy wszyscy wokół będą mi zawdzięczać moje dobre uczynki, a ja bezinteresownie z tego tytułu nie będę owej wdzięczności przekuwał na jakiekolwiek „konkrety”: ani na dochód, ani na pozycję w środowisku, ani na funkcje publiczne, ani na relacje dobroczyńca-dłużnik. Pożądanymi, choć niekoniecznie „obowiązkowymi” przymiotami Obywatela jest stałe dążenie do wciąż świeższej, rzetelnej wiedzy (Prawda), niezłomność w drobnych ulepszeniach otoczenia (Piękno) oraz do pomagania innym, za ich przyzwoleniem, a zwłaszcza na ich prośbę, by stali się „co najmniej tak świetni i ubogaceni jak ja” (Dobro).

 

Nie uprawiam tu podstępnie „rasizmu”, tylko wskazuję na to, że obywatelstwo jest kategorią subtelną, wyposażoną w konkretne atrybuty, uprawniającą do powierzania (umocowanym do tego innym obywatelom, a nie każdemu z „władzy”) zarządu sprawami materialnymi, społecznymi, duchowymi i wszelkimi innymi, które powierzone być mogą na podstawie umowy społecznej. A powiernictwo – to nie tylko ów zarząd i wynikające z tego uprawnienia – ale też wielki obowiązek i odpowiedzialność powiernika wobec powierzającego, szczególnie, jeśli ów nie ma wyjścia i powierzyć musi, bo zanim się urodził, już „poukładane” zostały liczne instytucje.

 

Gdyby miało się zdarzyć – co przecież jest możliwe – że ktoś ma „zablokowaną” formułę obywatelską, np. jest w jakimś poważnym stadium wykluczenia – to obowiązkiem Państwa jest jak najbardziej sprawne przywracanie ludziom pełni obywatelstwa. Przypomnijmy: obywatel to taki człowiek, który swój interes osobisty postrzega poprzez interes publiczny. Który nie jest przez życiowe okoliczności ani odsuwany, ani demotywowany w swoich obywatelskich instynktach, uczuciach, odruchach, praktykach.

 

Obywatelstwo jako cnotę Ducha najłatwiej jest zabić przepoczwarzając je w formalną karykaturę samego siebie: np. w Polsce obywatelem jest ten, kto z własnej woli, a w znakomitej większości bez swojego w tym udziału, jest „zapisany” do jakiegoś Państwa, w związku z tym ma odpowiednie dokumenty i kilka koordynatów (PESEL, NIP, adres, oficjalne imię i nazwisko) – no, i przede wszystkim wisi nad nim prawo Państwa do czynienia z nim praktycznie wszystkiego, czasem z jakimś uzasadnieniem podobnym do racjonalnego: podatek, ograniczenia zachowania i ruchu, ograniczenia dostępu i wstępu, ograniczenia swobody podróży, wypowiedzi, obowiązek stawiania się, obowiązek świadczenia na wezwanie. Dodajmy zresztą, że taka formuła obywatelstwa czyni obywatelami również skrajnych egoistów, cynicznych graczy, bezczelnych amoralnych przestępców, aspołecznych wyrodków, osoby chore (przez swoją chorobę „niewydolne społecznie”, wymagające opieki, a nie pełnoprawnego uczestnictwa w decyzjach zbiorowych lub zbiorowo legitymizowanych).

 

W zamian obywatel dostaje iluzję wpływu na cokolwiek w drodze głosowań, odwołań, manifestacji, korespondencji, w procedurach sądowych czy arbitrażowych.

 

Nie ja jeden mam wrażenie, nie ja jeden potrafię „z ręki” wykazać, że dłuuuuga lista regulacji – a do tego procedur i obyczajów (pragmatyki) – jest tworzona „na wszelki wypadek”, dla wygody i uproszczeń administracyjnych, a nie z realnej potrzeby. I służy przede wszystkim alienacyjnemu (wyobcowanemu i przemożnemu) podporządkowaniu „formalnych obywateli” Państwu (czyli wszystkich, a nie tylko tych wymagających „resocjalizacji” czy „uregulowania”), służy też przy okazji, ale często, nie mniej niż milion razy w roku, obecnym w urzędach i organach oraz służbach degeneratom (wystarczy 1% takich pośród masy przyzwoitych) do ciemiężenia, gnębienia, przemocy, głupich żartów, „leczenia” kompleksów i rozładowywania niskich instynktów na obywatelach. Spójrzmy: zdenerwowany policjant kopie na posterunku zatrzymanego w tyłek: skarga – nawet jeśli uwzględniona – kończy się upomnieniem. Zdenerwowany (całą sytuacją zatrzymania i konkretnym zachowaniem policjanta) zatrzymany odruchowo oddaje – jest sądzony za napaść na funkcjonariusza na służbie. A w sprawie, dla której został zatrzymany – ma już wstępny „minus”, jest traktowany gorzej, jest mniej wiarygodny.

 

Dlatego powyżej stawiam ów postulat: kiedy zderzają się racje, wybrać trzeba rację obywatelską z założenia, z ewentualnymi wyjątkami (powtarzam: wyjątkami), co nie oznacza uległości urzędnika i funkcjonariusza wobec każdego „petenta”, tylko rozwagę i „społeczną ocenę” jego racji z punktu widzenia dobra publicznego, jakże często utożsamianego z dobrem państwa, organu, urzędu, a nawet urzędnika! Trzeba założyć to co oczywiste: urząd, organ, urzędnik – lepiej są wyposażone (wyposażeni) w podpory prawne i w atrybut władzy (przemocy). Podobnie lepiej jest wyposażony pracodawca niż pracownik, jednostka niż instytucja, media niż ich „bohater”.

 

Powyższy opis – to opis Systemu. Jeśli System nie jest „zamknięty”, to jego składowe służą wysysaniu Obywateli na rzecz uprzywilejowanych Sukcesorów, a reakcja Obywateli jest dla Państwa powodem do ich eksterminacji, bo psują wygodny dla nielicznych model. Jeśli System zaś jest „zamknięty” – to Państwo musi cały czas udowadniać swoją przydatność dla obywateli, inaczej żelazna logika zniesie to Państwo jako niepotrzebne obciążenie.

 

W tym rozumowaniu jest haczyk: o otwartości lub zamkniętości Systemu decyduje Państwo (prawodawca, regulator, wyrocznia, patron, narrator), zatem każdy, kto się urodzi (i zostaje „przypisany” do Państwa jako jego „obywatel”) – wrasta „od małego” w tryby, które go kształtują wedle sztancy państwowej. Na przykład ostatnia iteracja państwa polskiego mówi wyraźnie i słychać to wszędzie: „bogaćmy się, a kraj będzie bogaty naszym bogactwem”. Niby logiczne. Ale w tej konwencji prędzej czy później źródłem bogactwa musi stać się cudze bogactwo, a dostęp do „powszechnego” bogactwa jest limitowany, „biletowany”. Przeciw tej formule wytaczam Formułę Obywatelską: „ubogacajmy kraj, a wszyscy w nim staną się bogaci”. Mam nadzieję, że nie odczytano tego jako lewactwa.

 

System zawiadowany przez Państwo o nazwie Rzeczpospolita Polska – jest systemem „otwartym”. Niesprawiedliwym. Podstępnym. Wrogim Obywatelowi.

 

Na tym tle rozważania mormona o wybaczaniu będą zapewne bardziej zrozumiałe. Otóż wybaczanie nie może być formułą samą dla siebie, samą z siebie. Nie można wybaczyć złodziejowi, który po „przyłapanej” próbie przygotowuje następną, przypuszczalnie bardziej udaną. Nie wolno wybaczyć mordercy, który natychmiast po amnestii zarzyna kolejną ofiarę, o czym całym sobą uprzedza zanim go wyswobodzą.

 

Zacznijmy od przeprosin. Banał jest taki, że muszą być szczere. Powinny być „przetrawione” w procesie „żalu za popełnione grzechy”, w którym to żalu nie może być nawet cienia samousprawiedliwienia (popełniłem, ale gdyby nie okoliczności…). Po prostu żałujemy aż do własnego silnego przekonania, że dziś, teraz już jesteśmy wolni od pokusy powtórzenia czynu, powtórzenie się okoliczności takich lub podobnych nie spowoduje, że ponownie uczynimy to samo zło. I postanawiamy, że owo zło nie będzie już „nasze”, będziemy go unikać z całych sił moralnych.

 

Co równie ważne: przeprosiny powinny być adresowane tam, gdzie mamy do czynienia z gotowością do wybaczenia. To jest postulat trudny i subtelny. Bo wszak nie chodzi o to, że zgłasza się poszkodowany i powiada: wybaczę ci, możesz już przeprosić. Chodzi zaś o to, że ofiara, którą chcemy przeprosić, też „przetrawiła” swoją krzywdę, rozumie na jakimś poziomie abstrakcji, co się stało (zrozumieć – znaczy wybaczyć). Poznając winowajcę (jeśli to możliwe) widzi, że „powtórka” staje się mało prawdopodobna ze względu na zachodzące w nim (winowajcy) przemiany duchowe. Cóż znaczą przeprosiny, jeśli napotykają reakcję nieprzyjazną, wrogą, niemiłosierną, jeśli „z tamtej” strony pała się odwetem? Oczywiście, można i pewnie trzeba wygłosić formułkę przeprosin, ale ostatecznie będzie to tylko „zaliczenie”. Tak jak niekiedy słyszymy w zatłoczonym autobusie, tonem rozkazującym „przepraszam”, które jest tożsame z „rozejść się, rozstąpić, bo ja idę”.

 

Jeszcze gorzej ma się rzecz, jeśli „po drugiej stronie” nie ma w ogóle czegoś takiego, jak „logika wybaczania”. Ty przepraszasz, a „tamten” odczytuje to: „aha, osłabł albo wystraszył się, a może ma w tym jakiś interes”. Przeprosiny w takich warunkach stają się właściwie „podporządkowującym się merdaniem ogona”. Ja ciebie przepraszam, a ty rób ze mną co chcesz. Czy nie przypomina to nam „skruszonych” przestępców w sądach, przed wyrokiem?

 

Jestem jak najdalszy od tego, aby namawiać do unikania przeprosin, gdy wyczuwamy, że trafią one na nieprzygotowany grunt. Ale warto czuwać nad tym, aby przeprosiny nie stanowiły podłoża do „zainstalowania” władzy „drugiej strony” nad tym, który przeprasza. Właśnie tak fatalnie jest skonstruowane „prawo łaski”: państwo korzysta z tej prerogatywy najczęściej nie dlatego, że rozumie, iż prawo nie pasuje do konkretnego przypadku i zostało zastosowane poprawnie, za to w poprzek zdrowego rozsądku, tylko dlatego, że skazany się zwraca o to, a poza tym wskazuje na jakieś nadzwyczajne okoliczności osobiste. A co ze skazanymi niesłusznie, którzy wkurzyli się szczerze na państwo i jego wymiar sprawiedliwości? Oni nie poproszą o prawo łaski (pomijam tych, których państwo w ten sposób uśmierciło), a jeśli wystąpią – to po traumatycznym „wybaczeniu” państwu jego niesprawiedliwości: wszak prosząc o łaskę, skazany w rzeczywistości uznaje swoją winę! Niechby napisał, że prosi o łaskę, bo czuje się niewinny!

 

Czy zauważyliśmy, jak wielopiętrowa jest konstrukcja prawa łaski, jak łatwo wpaść tu w wielowątkowe pułapki? Może i ja wpadłem? Z tej pułapki zbudowane są codzienne stosunki miedzy tzw. półświatkiem a służbami policyjnymi i porządkowymi, a także między przełożonymi i podwładnymi. Przecież jeśli policjant lub przełożony przy każdym wątpliwym przypadku najpierw do nas „stuka” i żąda wyjaśnień (bo kiedyś przeskrobaliśmy) – to jeśli jesteśmy niewinni, a sytuacja się powtarza, mamy do czynienia z nękaniem, które jest karalne, tak samo jak mobbing. A jednak „półświatek” albo podwładni „wybaczają” to, bo kiedy rzeczywiście coś przeskrobią, będą wyrozumialej traktowani. I nie wierzą, że nękanie czy mobbing zostaną ukarane po złożeniu skargi. Że dobrze na tym wyjdą. Dodajmy, że instytucja przedawnienia kary – podobnie jak domniemania niewinności – jest w praktyce, zgodnie z prawem zresztą, nieobecna w policji i „u przełożonych”. Tam – jeśli raz podpadłeś – jesteś dożywotnio „na indeksie”.

 

To jest poważniejszy problem cywilizacyjny, który każe nam – w większości – mieszać ze sobą pojęcia (instytucje społeczne) Pamięci i Historii. Biskupi polscy „przebaczyli i prosili o przebaczenie” biskupów niemieckich. Podobny gest przygotowywał Jacek Kuroń w relacjach polsko-ukraińskich. Czy możliwe jest ustanowienie instytucji wzajemnego wybaczenia między Polską i Rosją? Między Ameryką (USA) a „Indianami” czy „Murzynami”? Czy możliwe jest czterostronne ozdrowieńcze wybaczenie między Polańskim, jego niegdyś nieletnią kochanką, USA i Szwajcarią? W tych przypadkach mieszają się sprawy, które jedna ze stron traktuje pryncypialnie, a inna ma je za absurdalne! I nie brakuje tam złej woli pomieszanej z cynizmem. I nie brak bezradności.

 

Moje stosunki z polskim państwem polegają na grze, w której wygraną dla obu stron jest wyłącznie Zło. Czuję się niewinny w tym sensie, że zostałem do tej gry wciągnięty, a do tego mam przekonanie, że z oszukańczym rozmysłem. Lista konkretnych przypadków jest długa. Zaczęło się, kiedy wchodziłem w dorosłość, trwa jeszcze teraz, ponad 30 lat później, i to „na żywca”, równie dotkliwie co niesprawiedliwie. Transformacja zwana ustrojową niczego tu nie zmieniła. Państwo wielokrotnie ślepo podeptało Obywatela i zniechęciło go na koniec do obywatelskości, Obywatel się zdegenerował, „od-obywatelnił”, z trudem potem odzyskując równowagę życiową i moralną, a z tej Państwo go wciąż wytrąca, zupełnie bez podstaw, ale przywołując swoje prerogatywy (taki szyderczy legalizm), których były już Obywatel odmawia mu, nie bez podstaw.

 

Państwo mnie nie przeprosi. A moje przeprosiny przyjmie jako poddańcze merdanie ogonem. Mam zatem problem.



[1] Kilka cytatów: NiP, 138. Wierzymy, że rządy zostały ustanowione (…) dla pożytku człowieka, i że czyni (…to…) ludzi odpowiedzialnymi za ich uczynki (…), tak co do ustanawiania praw, jak i wykonywania ich, dla dobra i bezpieczeństwa społeczeństwa. (…) żaden rząd nie może istnieć w pokoju bez wytyczenia takich niepogwałcalnych praw, co zabezpieczą każdej osobie wolność sumienia, prawo do posiadania i kontrolę nad własnością oraz ochronę życia. (…) że wszyscy ludzie są zobowiązani do utrzymywania i popierania swoich rządów, pod którymi zamieszkują, mając jednocześnie zapewnioną ochronę swych przyrodzonych i niezbędnych praw przez kodeksy tych rządów, (…) prawa ludzkie ustanowione w tym właśnie celu, by regulować nasze interesy jako jednostki i jako narody, między człowiekiem a człowiekiem, (…) nie wierzymy, że słusznym jest mieszanie wpływu religijnego z rządem cywilnym (…) ludzie winni się odwoływać do praw świeckich o naprawienie wszystkich krzywd i skarg, tam gdzie dopuszczono się zniewagi osobistej lub przekroczono prawo własności czy charakteru, tam gdzie istnieją prawa, co chronią takowe – lecz (…) wszyscy ludzie są usprawiedliwieni w obronie własnej, swych przyjaciół i własności, i rządu, przed bezprawnymi atakami i naruszeniami ze strony wszelkich osób (…) gdy nie można się natychmiast odwołać do praw i uzyskać pomocy;

[2] Kilka lat temu szalony mleczarz wtargnął do szkoły i wystrzelał kilkunaścioro dzieci tego wyznania, po czym popełnił samobójstwo. Rodzice tych dzieci natychmiast zwrócili się do jego żony-wdowy: „w czym możemy ci pomóc, materialnie, może psychicznie”: ani słowa o własnej krzywdzie, ani słowa w stylu „dobrze mu tak, bo inaczej byśmy go rozszarpali”;