Nie będę triumfował

2014-10-22 08:34

 

…tylko z tego błahego powodu, że niemal natychmiast po opublikowaniu przeze mnie notki „Sikorski ma jakiś problem” (TUTAJ) Radek zbzikował, bo jest to „bzik na zamówienie” (oczywiście, nawet próżność nie pozwala mi sądzić, że to akurat ja wywołałem objawy u Radosława Tomasza). Tylko Giertych i Azrael wierzą jeszcze w tego pacana.

Wiem, wyrażam się nieprzyzwoicie. Kto chce ten wie, co sądzę o Sikorskim, najbardziej dziś gorącym kartoflu polskiej polityki. Piszę od dawna i nie ma to-tamto. Nikt mi nie powie, że się w tej sprawie obudziłem przed chwilą. Polecam wejście TUTAJ i wpisanie tagu „sikorski”.

Niech sobie politycznie zdycha, skoro nawet w niesławie nie umie odejść. Stupor, który go właśnie ogarnął, będzie omawiany w podręcznikach politologii. Jako przykład nieumiejętności odnalezienia się w kilku naraz rolach publicznych, w tym sekretnych. Przewiduję, że najbliższe lata spędzi w niedużym amerykańskim banku jako wiceprezes do spraw niezwykle ważnych. Tak ważnych, że nie będzie się w tym banku pojawiał. Zresztą, może to będzie inna fucha. Najfajniejsza demokracja świata nie zostawi tak pod płotem zasłużonego harcownika, nawet jeśli okazał się pajacem. Zastanowić się musi kilka osób, co zrobić teraz z tą najnowszą polską wsią złożoną w PGR-owskiego „dworku” otoczonego wbrew prawu „strefą zdekomunizowaną”, wydzieloną dla Radka, żeby mu ważni goście nie błądzili. Przecież tam mieli walić luminarze świata drzwiami i oknami!

Całkiem zresztą możliwe, że coś jeszcze ocali tego ancymona i paru gości zdąży on przyjąć pod pustym miejscem po portrecie „praprzodka Sikorskiego”. Znając szepty kulisowe mogę sobie wyobrazić, że coś tam jeszcze między blotkami jest w talii.

Należy do czołówki tych, którzy zajmują miejsca ludziom poważnym, rozgarniętym i uczciwym. Przyzwoitym. Jest chodzącą, nadal – wbrew logice – czynną patologią władzy. Jest jednym z zawilgoconych zapalników, który jednak zadziała i podpali narzucony Polsce system-ustrój.

 

*             *             *

Mój Kraj cierpi od lat na syndrom ofiary[1]. Jesteśmy poddawani rozmaitym gwałtom i dyskryminacjom politycznym, gospodarczym, światopoglądowym, informacyjnym – i niczym ofiara pozostająca pod urokiem oprawcy – staramy się owego oprawcę wesprzeć, iluzyjnie polubić, byle tylko zmienić swój status z „nikogo” na „wspólnika”. Bo „wspólnik” – to szansa na przeżycie szoku, a „nikt” – zawsze może przepaść na amen.

Uwaga ta dotyczy wszystkich bez wyjątku rządów III RP, choć intencje premierów i ich flagowych pomagierów nieraz były godne poklasku:

  1. Rząd Mazowieckiego uruchomił lawinę patologii gospodarczych, lawinę wykluczeń, pozrywał międzynarodowe i wewnętrzne więzi kooperacyjne, wpuścił do owczarni wygłodniałe wilki, porzucił bez opieki wieś i rolnictwo;
  2. Rząd Bieleckiego w ciszy kontynuował dzieło poprzednika, dał też bałkański początek uczestnictwa Polski w cudzych awanturach i eksperymentach wojennych, zakończonych niesławą tortur i eksterminacji cywulów: Jugosławia, Irak, Afganistan;
  3. Rząd Olszewskiego wprowadził do polityki terror lustracyjny, który trwa do dziś, choćby w postaci opowiadania się podstarzałych kandydatów na radnych ze spraw dawnych, ugruntowanie dzikiej prywatyzacji, rabunkowej i niekonstytucyjnej;
  4. Rząd Suchockiej – to nieustająca inwokacja rzymska, owocująca w ostatnich podrygach konkordatem, ten zaś pochyla polską demokrację – jeśli ona jest – w stronę kolonizacji światopoglądowej, opłacanej zresztą przez nas samych;
  5. Rząd Pawlaka-Oleksego-Cimoszewicza – to pasmo niedociągnięć kadrowych i logistycznych, od których dokonano rejterady ku Europie;
  6. Rząd Buzka – to cztery „wspaniałe, epokowe” reformy, co do których już nikt nie ma wątpliwości, że dokonały spustoszenia i ostatecznie skolonizowały Polskę;
  7. Rząd Millera-Belki – to przywrócenie równowagi, ale w warunkach kolonizacji: Polska włączona w proces kontynentalizacji przykotwiczyła się w kilku miejscach to ustroju i budżetu europejskiego – a także początek wyboistej drogi „obok konstytucji”;
  8. Rząd Marcinkiewicza-Kaczyńskiego – to przede wszystkim spartolenie niegłupiego konceptu dekolonizacyjnego za pomocą takich „narzędzi” jak „czerezwyczajka” Delfina, do dziś tląca się gdzie-niegdzie;
  9. Rząd Tuska – to prestigitatorski show na zielonym grzęzawisku, bijący rekordy tupetu, niekompetencji, podporządkowania Kraju konkretnej grupie kamaryli, przeniesienia uwagi rządu z pomyślności Kraju na pomyślność establishmentu;

Ćwierćwiecze polskiej Transformacji-modernizacji – to popis zatracenia w suicydalnym, skompromitowanym historycznie liberalizmie gospodarczym i kulturowo-światopoglądowym, popis porzucenia przez Państwo odpowiedzialności za cokolwiek przy jednoczesnym egzekwowaniu wszystkich wyobrażalnych „tantiem” przysługujących „elitom”, co skończyło się spektakulariami: lawinowo rosnące długi ludności i publiczne, wyczerpanie przez Państwo możliwości sprawnego zarządzania czymkolwiek, eksplozja przestępczości, eksplozja masowych wykluczeń, państwo w państwie oparte na Zatrzaskach Lokalnych i Pentagramie, powszechniejąca bieda i niesprawność-awaryjność wszystkiego co związane z Państwem i jego „samorządowymi” filiami.

Naturalna żywotność ekonomiczna Ludności oraz odruchowa przedsiębiorczość (nie mylić z rwactwem dojutrkowym) – choć utrzymywała Gospodarkę i Politykę na „statystycznej” powierzchni  – ostatecznie, na naszych oczach, przenosi nas w obszar „rekietu” uprawianego przez wszystkie wyobrażalne „podmioty gry międzynarodowej”: Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, USA, Europę, Rosję, FIFA (Coca-Cola), UEFA, itd., itp.

Niczego nie nauczyliśmy się ani doświadczeniem (ekonomicznym i w prawodawstwie) konkordatu, ani doświadczeniem giermkowania Ameryce, ani doświadczeniem Katastrofy (wieńczącej łańcuch katastrof), ani doświadczeniem wywłaszczenia Polski z Regaliów, ani doświadczeniem ukraińskim, wciąż jeszcze trwającym. Na ulicach i pod Sejmem, w podskokach protestacyjnych pojawiają się luźne grupy jednodniowych harcowników. To nie jest dowód rosnącego obywatelstwa naszego. „Wybory samorządowe” trwają w najlepsze, oczywiście pod dyktando establishmentu.

 

*             *             *

Warto zastanowić się nad ostatnimi 500-ma dniami murgrabiego-księciunia. I Donalda do pary. Bo to coś może wyjaśnić. Nie, nie podam tu na tacy analizy, ale proszę bardzo, w bibliotekach są zszywki roczników prasy codziennej. Można wypisać ich wypowiedzi i czyny. Jednym słowem: zjazd kroczem po zębatej poręczy.

Donald w naszym skolonizowanym kraju reprezentuje „opcję europejską (niemiecką?)”, zaś Radek jest (był) plenipotentem interesów amerykańskich. Obaj też mają jedną wadę: uwierzyli w swoją gwiazdę, a to było blade odbicie stroboskopowe. No, i obaj nie dadzą się porównać: Donald jest self-made-manem, który dostaje ostatnio regularnie w splot słoneczny od kolejnych Europejczyków, choć do tej pory sam zajęty był podrzynaniem gardeł i wykręcaniem rąk towarzyszom walki. Radek zaś od zawsze „biegał po papierosy”, a pragnął – jak kania dżdżu – by ktoś pobiegł za niego. Nie znalazł frajera, bo w odróżnieniu od Donalda jest nieprzyjemny, przypomina niedopitego obwiesia, któremu ktoś odmówił tego ostatniego kieliszka. Obrażam? Chętnie odpowiem przed sądem i wyważę, czy to on przypadkiem nie obraża mnie brylując pośród „elit”.

Wygaśnięcie w tym samym momencie Donalda i Radka – powinno zastanawiać. Obaj są wygaszani przez „awans”. I to lipny. Chwilowy. Podsunięty szyderczo, niczym nieprzyjemny kawał z zaskoczenia. No, nawet najmniejsze państewko europejskie nie pozwoliłoby tak po szmaciarsku potraktować aż dwóch swoich „wybitnych postaci”. Radek nawet już nie ma do kogo zadzwonić, tak cuchnie. Donald – najprawdopodobniej kartkuje notatnik, ale tam nie ma druhów, tylko sami windykatorzy sponiewieranych koleżków i rozsierdzonych rekieterów…

 

*             *             *

Zasługujemy w pełni na takie „elity”, jakich dziś przychodzi nam się wstydzić. Daliśmy się oszwabić fali spekulantów transformacyjnych, którzy zastąpili szokiem plany „samorządnej Rzeczpospolitej”. Nie konserwowaliśmy żadnego urządzenia społecznego i gospodarczego, co oznacza totalną niesprawność. Zasobów gospodarczych używaliśmy jak „będący pod wpływem i na głodzie” lokator, a nie jak gospodarz. Nie zaglądaliśmy przez ramię w notatki ani Balcerowiczowi, ani autorom Konstytucji, ani negocjatorom przystąpienia do Unii, ani decydentom naszego uczestnictwa w wojnach, ani autorom kolejnych budżetów różnych szczebli. Czy można się dziwić, że poczuli się panami Kraju i panami obywateli, którym „służą”?

Staram się odbiec od gorączki związanej z pajacowaniem księciunia-murgrabiego w ostatnich godzinach. Ale trzęsą mi się ręce…

 



[1] Syndrom sztokholmski – stan psychiczny, który pojawia się u ofiar porwania lub u zakładników, wyrażający się odczuwaniem sympatii i solidarności z osobami je przetrzymującymi. Może osiągnąć taki stopień, że osoby więzione pomagają swoim prześladowcom w osiągnięciu ich celów lub w ucieczce przed policją. Syndrom ten jest skutkiem psychologicznych reakcji na silny stres oraz rezultatem podejmowanych przez porwanych prób zwrócenia się do prześladowców i wywołania u nich współczucia. Nazwa syndromu wiąże się z napadem na Kreditbanken przy placu Norrmalmstorg w Sztokholmie, podczas którego napastnicy przez kilka dni (między 23 a 28 sierpnia 1973) przetrzymywali zakładników. Po złapaniu napastników i uwolnieniu przetrzymywanych przez nich osób te ostatnie broniły przestępców pomimo sześciodniowego uwięzienia. W czasie przesłuchań odmawiały współpracy z policją. Termin został użyty przez szwedzkiego kryminologa i psychologa, Nilsa Bejerota, który współpracował z policją podczas tego napadu i który przedstawił swoje obserwacje dziennikarzom. Termin wkrótce przyjął się wśród psychologów na całym świecie;