Najwięcej dostaniesz od tych, co nic nie mają

2010-02-20 23:39

 

NAJWIĘCEJ DOSTANIESZ OD TYCH, KTÓRZY NIE MAJĄ

/najłatwiej jest wyciągać rękę do tych, którzy równie dobrze sami mogliby żebrać: wiedzą bowiem, ile kosztuje bieda, co to znaczy być w potrzebie/

 

Każda inicjatywa publiczna, którą uruchamiasz, może rozbić się co najwyżej o trzy przeszkody:

-                            albo jakaś przemożna siła uzna ją za godną pacyfikacji i postara się, aby twoje wysiłki spełzły na niczym: tą siłą mogą być bardziej lub mniej konkretni twoi mocodawcy, opinia publiczna samoistna lub sterowana przez media, podstępni współpracownicy deklarujący komitywę a robiący „na boku” swoje własne interesy;

-                            albo pozbawiony zostaniesz źródeł finansowania, czy w ogóle materialnego wsparcia dla swojej roboty, przez co skurczy się ona do rozmiarów należnych staraniom pojedynczego człowieka, niezdolnego zapewnić ani warunków pracy dla współdziałaczy, ani pokrycia zwykłych organizacyjnych kosztów funkcjonowania, takich jak papier, znaczki i rachunki telefoniczne oraz bilety komunikacji miejskiej;

-                            albo okaże się banalna i mało atrakcyjna, szczególnie dla adresatów, którzy „nie docenią” twoich starań i talentów, co najwyżej rzucą na nie z nieuwagą okiem i podążą dalej ciałem, duchem, myślami;

Napotkawszy „opór materii” pierwszego lub drugiego rodzaju, stajemy przed takim samym dylematem, jaki ma menedżer dużej – kosztownej w utrzymaniu – firmy, trzymający w zanadrzu projekt mogący tę firmę wprowadzić na giełdę albo pogrążyć, odesłać w obszar marności. Oto bowiem uruchamiając inicjatywę publiczną poruszamy struny wrażliwości społecznej, wskazujemy na jakieś społeczne niezaspokojenie i deklarujemy tę niedogodność przeistoczyć w społeczną satysfakcję. W tym miejscu trącamy też jednak czułe miejsca wspomnianej wcześniej przemożnej siły: może ona ucieszyć się szczerze z naszej inicjatywy i puścić o niej pozytywny hyr w środowisko, może skwitować ją wyniosłą obojętnością albo kompletnym brakiem zainteresowania, może rzucić się na nią jak sęp z próbą przechwycenia, ale może też wytoczyć przeciw projektowi wraże siły z zamiarem „zaorania”, aż pozostanie po sprawie zapomniany ugór. Co z tego, że chodzi o dobro publiczne?

Z takim oporem można jeszcze jakoś walczyć, odwoływać się do jakichś racji, przekonywać, udowadniać pozytywy naszej inicjatywy i nieuczciwe intencje jej przeciwników. Gorzej, jeśli stajemy przed dylematem natury finansowej. Nie bez racji od wieków okrąża świat złota myśl o tym, że polityką powinien zajmować się tylko ten, kogo na to stać. Polityka – a więc inicjatywy publiczne – wymaga bowiem przede wszystkim wypracowywania określonej marki albo dla samych inicjatyw, albo dla ich autorów. Na markę składa się jednak nie tylko wizerunek medialny, ale też skuteczność i sprawność codziennego działania, na koniec zaś (a może przede wszystkim) konkretny – choćby najmniejszy – dorobek owej inicjatywy. Ten zaś wypracowuje się zawsze jakimś kosztem: nawet z pozoru darmowa społecznikowska aktywność działaczy jest dla nich samych kosztowna, a niekiedy jest też uciążliwa dla ich otoczenia, np. dla rodzin, dla instytucji i osób, którym „zawracają głowę”, dla nich samych, targanych drobnymi niepowodzeniami i jeszcze drobniejszymi euforiami.

Najmniejszym grzechem jest bezsensowność naszych inicjatyw: umierają one śmiercią cichą i naturalną. Natomiast inicjatywy dobre, trafione, jeśli umierają – to tragicznie, w wyniku cynicznego zamachu na nie. Wiele takich morderstw obserwuje dziś Ordynacka, a rzecz dzieje się „prawem butelki”: tym, którzy czują się właścicielami Ordynackiej, wygodnie jest zapobiegać rozprzestrzenianiu się inicjatyw i aktywistów po całej możliwej przestrzeni społecznej, wolą je trzymać w swoich butlach jak dyspozycyjne dżiny, niech się starają piąć w górę, napełniać „zadane” formy, u których szczytu jest wąski lejek. Taki lejek można w dowolnej chwili zakorkować albo otworzyć, w ten sposób właściciele Ordynackiej chętnie sprawować będą nad nią kontrolę, którą trudno byłoby roztoczyć nad rozlewającym się po kraju ruchem spontanicznym i różnorodnym co do treści i form. Na takie ruchy ordynaccy specjaliści mają całą teczkę sposobów, w wyniku których albo się kogoś uspokoi, albo wkurzy się go do białości i sam zrobi głupi ruch przeciw sobie.

Podstawowym instrumentem tej roboty jest amorfia organizacyjna. Działacze warszawscy, nie będący przy okazji prominentami nawy publicznej, mają wielkie trudności w skłonieniu swojego zarządu do jakiegokolwiek działania. Ma to sens: po co dawać działaczom okazję do wnioskowania, uruchamiania i podobnego zawracania głowy, przecież we właściwym momencie można będzie „obiegiem” zebrać kamarylę i tam sprawnie podjąć co trzeba. A kiedy działacze sami zaczną coś dłubać – upomni się ich, statutowo i skutecznie.

Dodatkowym, acz równie wrednym instrumentem sprawowania totalitarnej władzy przez właścicieli Ordynackiej jest „szlaban na kasę”. Wiadomo, że wszelka robota wykraczająca poza spotkania i narady, mająca owocować czymś konkretnym, musi być finansowana, w dodatku począwszy od pewnego poziomu przyzwoitości nie może być to finansowanie „co kto może”, tylko planowe, systemowe. No, to w ramach technologii „butelkowej” jakiekolwiek finanse od ważnych ordynackich ku inicjatywom (jeśli takie finanse w ogóle będą) – pójdą tylko do wybranych, starannie wybranych miejsc. Inni – na drzewo.

Zdolność do samoorganizacji jednak w narodzie pozostała i ten prosty mechanizm może zawieść: wtedy wkraczają statuty, regulaminy, konkretni z nazwisk właściciele Ordynackiej i tłumaczą: tak należy, a tak nie wolno.

Jak za dawnych lat.