Na czubku języka. Prawość = Wolność

2014-12-30 12:47

Na czubku języka. Prawość =  Wolność

Jestem wystarczająco doświadczony – w najgorszym sensie tego słowa – by darować sobie egzaltację na tle kolejnej odsłony porządków zaprowadzanych po tej stronie wrażliwości, którą nazywa się lewicową. Z bezpośredniej lub zdystansowanej bliskości obserwowałem takie akty strzeliste jak cementowanie SLD z ruchu pluralnego w partię Kanclerza, wdychałem entuzjastyczną atmosferę początków Unii Lewicy, dawałem siebie Komitetowi Pomocy i Obrony Pracowników Represjonowanych, nie liczę mniej spektakularnych igrzysk.

Dziś mamy na tapecie dwie równoległe próby: Lewica Razem i Porozumienie Socjalistyczne.

Obu nazw używam umownie, mając świadomość trwającego procesu, a właściwie tygla, obsługiwanego moim zdaniem przez kucharza „przysposobionego do zawodu”, który nie zna ani receptur, ani gramatur, ani wartości odżywczych, ani przypraw, więc pichci w radosnej twórczości.

Lewica Razem – to platforma nastawiona na ogromadzanie „leszczy” gotowych uznać hegemonię Starej PZPR-owskiej Wiary w zamian za iluzję uczestnictwa we władzy państwowej (stanowienie praw, wpływ na rzeczywistość regulowaną przez urzędy, organy, służby). Lista „naczelników” obejmuje tu takie postacie jak Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Józef Oleksy, Krzysztof Janik, Wojciech Olejniczak, Grzegorz Napieralski. W orbicie SLD trwale instalowały się nowe „lewice opozycji demokratycznej”, jak Unia Pracy, Demokraci.pl, a także centrale związkowe (OPZZ, FZZ) i rozmaite secesje (SDPL) czy drobnice (Racja PL, Ruch Odrodzenia Gospodarczego).

Porozumienie Socjalistyczne podtrzymuje tradycje flibustiersko-podskakiewiczowskie, oparte na negowaniu lewicowości SLD oraz na radykalizmie formy: manifestacje, blokowanie eksmisji, zajmowanie budynków, naciski na pracodawców. Do najbardziej „odblaskowych” liderów tej szalonej lewicy należą choćby Piotr Ikonowicz (Nowa lewica, RSS) i Bogusław Ziętek (Sierpień’80, PPP), obaj bezkompromisowi zwolennicy „akcji bezpośredniej”, mający jednak nie tylko różne pochodzenie, ale też serdecznie się nieznoszący, zdecydowanie też odmiennie traktowani przez media. Na czele samego Porozumienia Socjalistycznego instaluje się Mateusz Piskorski, chyba że coś mi umknęło.

Pomiędzy nimi gromadzą się takie ośrodki jak PPS (wielka historia i niknące znaczenie), związek zawodowy Konfederacja Pracy (etos PPS i Solidarności wpisany w echo PRL), Demokracja Bezpośrednia (drogą systemową osiągnąć rozwiązanie antysystemowe, patrz: Turkusowa (R)ewolucja), Krytyka Polityczna (egzaltowana i nieco narcystyczna, mająca „roboczy”, praktyczny stosunek do darowizn i okazji finansowo-majątkowych), Partia Zieloni (jesteśmy za a nawet przeciw).

Poza tym galimatiasem zaś krążą rekiny w postaci celebrytów takich jak Ryszard Kalisz i płotki w postaci kilkudziesięciu partyjek, ruchów, biur, stowarzyszeń, redakcji – oraz kryl (encyklopedycznie: szczętki), w postaci niezłomnych apostołów ludu pracy jak Ewa Balcerek z Włodkiem Bratkowskim.

Najprawdopodobniej nawet służby zwane specjalnymi, mające widoczny i odczuwalny wpływ na losy polskiej lewicy w ostatnim ćwierćwieczu, nie dysponują pełnym przeglądem kilkuset podmiotów i frakcji przywołujących lewicowość w swoich zawołaniach.

Pozwolę sobie na przywołanie moich opinii wygłaszanych lub publikowanych w mijającym ćwierćwieczu, odnoszących się do tego, czym zajmuje się wyżej zarysowana lewica:

1.       Umówiłem się sam ze sobą, że o lewicowości decyduje swoisty trójkanon postulatów: praca własna podstawowym (decydującym o statusie) źródłem dochodów, proporcjonalność wkładu do społecznej puli dochodów z uprawnieniami do czerpania z tej puli (wyjątki: młodzież, trzeci wiek, chorzy i niesprawni) oraz permanentna odnawialność równych szans w kolejnych iteracjach (rozdaniach) procesu gospodarczego;

2.       Lewica polska zupełnie uodporniła się od takich przesłań jak spółdzielczość czy samorządność, a marksizm jako swoją inspirację polityczną i ideową odwiesiła na kołku, pomijając marginalizowane wyjątki. Nie ma już też mowy o tym, co znamy pod hasłem „kształtowanie samorządnego obywatela” (postulowane choćby przez Abramowskiego), w to miejsce pojawia się uporczywe roszczenie „przywódców” do miana nieomylnych i światłych;

3.       Lewica polska przełomu Tysiącleci – to przede wszystkim lewica domniemana (i takiż socjalizm), bowiem w rzeczywistości (poglądy i czyny oraz rządy) oddaje się ona konserwatyzmowi a’rebours, czyli budowaniu hierarchii górujących nad maluczkimi, umacnianiu etosu rodzinnego, roszczeniowości „równych żołądków”, umacnianiu państwa opiekuńczego, uprawnieniu władców do konsumpcji specjalnej, samoodnawialny kult jednostki – wszystko to okraszone umowną, bywa też wściekłą antyreligijnością;

4.       Nie ma na lewicy sposobu na zdefiniowanie „podmiotu lirycznego”, suwerena politycznego: przywódcy przypominają hałaśliwą orkiestrę kakofoniczną, której tamburmajorzy i dobosze co i rusz odkrywają, że pochód idzie w inną stronę, zatem naprędce ustawiają się znów na czele, do następnego spostrzeżenia rozbieżności;

5.       Najbardziej niepokojący jest na lewicy swoisty „etos nędzarza”, który w tradycji „lewicy razem” oznacza „ubogiego krewnego”, nad którym trzeba się misyjnie pochylić, ale też czasem ustrojowo wybatożyć, a w tradycji „porozumienia socjalistycznego” objawia się niechęcią do insiderów robiących karierę zawodową, mających „więcej niż zero”, a zwłaszcza do dyrektorów i – przede wszystkim – przedsiębiorców: wstydliwość bycia przedsiębiorcą lub dyrektorem obezwładnia lewicę flibustierską i kastruje ją z elementu konstruktywnego;

6.       No, i przede wszystkim chorobliwa wręcz awersja do analizy procesów dziejowych i procesów społecznych: wszelka lewica (polska) pozostaje ślepa na to, że tercet konserwatyzm-prawicowość-lewicowość przestaje być dobrym, rzetelnym narzędziem opisu rzeczywistości, a rolę tę przejmuje tercet alterglobalizm-wolontaryzm-terroryzm. W tych trzech nowych, wschodzących aspektach mamy do czynienia zarówno z (ludową) „oddolnością” i (państwową) „odgórnością”, jak też z relacjami „klasowymi”, czyli antagonizmem opartym na różnym, trwałym i dziedzicznym stosunku do dóbr, wartości i możliwości obecnych w przestrzeni społecznej i gospodarczej;

7.       Pragmatycy przeciw straceńcom z szydercami w tle: ktokolwiek pokusi się o monografię dotyczącą polskiej lewicy przełomu Tysiącleci – skazany jest na tytuł-podtytuł oddający tę właśnie myśl: do bólu wręcz chłodna kalkulacja polityczna rywalizuje tu z zajadłością niedopieszczonych satysfakcjami basiorów i banitów;

Uwzględniwszy powyższe – zajmę się kilkoma zabawkami, rajcującymi większość redaktorów narracji lewicowej:

A.Wykluczenia a nierówności społeczne

Nierówności społeczne (nierówności co do majątku, dochodów, pozycji, możliwości, ról), wynikające zarówno z różnic między-osobniczych (np. płciowych) i różnic w zasobności siedlisk (np. kopaliny), jak też z różnic w postawach życiowych (roszczeniowiec a przedsiębiorca), rozkładu talentów i umiejętności czy rozkładu sukcesów i porażek – są dopuszczalne w przekonaniu większości ludzi. Społeczności lokalne, a przede wszystkim małe wspólnoty ważą swoje intuicje co do sprawiedliwości i gotowe są do poświęceń na rzecz tych, którym dziele się niezasłużona krzywda (przyznajmy też, że gotowe są do linczów i nagonek oraz akceptują uciemiężenie). Problem zaczyna się wtedy, kiedy wykluczenia stają się niezbywalnym elementem ustroju-systemu, kiedy wynikają z rozwiązań prawno-ustrojowych, a nie z naturalnych przesłanek. Wyróżniam cztery fazy wykluczenia: (1) utrata realnych możliwości samorozwoju (dotyczy zarówno ludzi bez godziwych dochodów jak też ludzi oddających pryncypałom 60-80% swojego czasu i zapału), (2) utrata dochodu (uzależnienie losu własnego od obcych działań charytatywno-filantropijnych), (3) utrata domu (miejsca gromadzenia dorobku życiowego oraz kształtowania elementarnych umiejętności społecznych) oraz (4) utrata biopolitycznych więzi społecznych (obojętność osobnika na sprawy publiczne i takaż obojętność otoczenia wobec niego). najtańsze jest wspomaganie osób w trzecim stadium wykluczenia, toteż mamy w Polsce ze swoistym przemysłem barkowo-monarowskim i z „pozarządową” branżą filantropijno-charytatywną, co jest patologią reprodukującą biedę.

B.Nacjonalizacja a komunalizacja

Słowo „nacjonalizacja” jest mylące: przemyca się w nim nieprawdziwe założenie, że „naród” (społeczeństwo) jest tożsamy z Państwem, które zarządza Ludnością i Krajem. Mówiąc „nacjonalizacja” myślimy „upaństwowienie”, a wskazane byłoby myśleć i mówić „uspołecznienie”. Doświadczenia nacjonalizacji – w krajach zwanych „komunistycznymi” i w krajach tzw. „Zachodu” – zawsze jak dotąd oznaczały samouwłaszczenie się Nomenklatury i nie ma dobrego powodu, by zakładać, iż kolejna nacjonalizacja, może lepiej pomyślana, skończy się inaczej. Uspołecznienie – zarówno dziedzictwa i zasobów naturalnych, jak też sił wytwórczych (w tym potencjału kadrowego) powinno być dokonywane siłami komunalnymi (wspólnot i środowisk lokalnych) i municypalnymi (administracja obszarów zurbanizowanych), o ile samorządność w tych obszarach nie jest fasadowa. Polski system-ustrój, począwszy od Konstytucji, ustawia samorządy w roli „czynnika społecznego” (niczym ławnicy w sądach) administracji lokalnej, tę zaś ustawia w roli wysuniętej placówki państwa. Dodatkową rolą radnych jest branie na siebie dużej, rosnącej odpowiedzialności za państwowe niedostatki zarządzania nawą publiczną. W tych warunkach „nacjonalizacja” powinna być nośnikiem obywatelsko-samorządowej rewolucji ustrojowej.

C.Państwo socjalne a państwo opiekuńcze

Słowo „socjalizm” oznacza(ło) wspólnotowe zarządzanie lokalnymi sprawami publicznymi siłami samorządnych obywateli (Leroux, Reybaud, Owen, Fourier, Saint-Simon, Babeuf, Rousseau, Proudhon, Blanc, Hall). Z czasem przeistoczyło się w postulat Państwa zabezpieczającego uśrednione minimum dóbr, wartości i możliwości dla każdego zaopatrzonego w „swojszczyznę”, czyli adoptowanego-przysposobionego przez Państwo albo Samorząd. Totalne uspołecznienie środków produkcji „zarezerwowano” dla komunizmu. Pedia za pierwowzór socjalizmu wskazuje perskiego myśliciela Mazdaka, zoroastryjskiego kapłana, animatora-patrona ruchu „oddolnych” w połowie pierwszego Tysiąclecia. Właściwie reformy szachinszacha Kawada I promowały nie tyle „szaraków”, ile „klasę średnią” w postaci drobnych właścicieli ziemskich, dehganów. Dziś mówilibyśmy o małych i średnich przedsiębiorstwach (w tym rzemiosło i wolne profesje) oraz o kilkunastohektarowych gospodarstwach rolnych. Czym innym jest zaś państwo opiekuńcze, najlepiej znane w formule społecznej gospodarki rynkowej: tu nie praktykuje się upodmiotowienia „klasy średniej”, tylko serwuje się opiekę wobec tych, którzy nie radzą sobie w warunkach „rynkowych” (czyli w grze o to, kto zmonopolizuje szybciej i sprawniej określone połaci gospodarki i zarządu sprawami publicznymi). Większość związków zawodowych – od lat słabnących, ale nadal najsilniejszych „w temacie” egalitaryzmu – nie rozróżnia państwa socjalnego od państwa opiekuńczego.

D.Europeizacja a międzynarodówka socjalistyczna

Europa ma od zawsze problem z najważniejszym zawołaniem, którego jest kreatorem, nosicielem i globalnym apostołem. Za czasów arystotelesowskich demokrację pojmowano jako ludowładztwo sterowane przez obywateli „równiejszych” z jednej strony i przypadkowych reprezentantów ludu (losowanie) z drugiej strony. Z reguły – mając na myśli rzesze niewolnicze oraz metojków pozbawionych wszelkich uprawnień politycznych – demokracje helleńskie obejmowały ok. 10% ludności. Dopiero chrześcijaństwo zrównujące (formalnie) wszystkich wobec Boga, a potem cztero-eventowa rewolucja francuska (, 1830, 1848, 1871) – przeobraziły powszechne wyobrażenie o demokracji opartej odtąd na obywatelstwie (i głosie wyborczym oraz prawach politycznych) przysługujących każdemu, niezależnie od pełnionej roli, statusu, kompetencji i postawy moralnej. Dwa ostatnie stulecia zatem – to okres nieustających pretensji „mas” wobec rozwiązań „demokratycznych” oraz medialna manipulacja tym pojęciem, pozwalająca nazwać „demokracją” nawet pakiet rozwiązań para-totalitarnych (przykładem flagowym jest nazywanie USA największą demokracją świata i historii). Owe pretensje i roszczenia są zorganizowane międzynarodowo, w postaci Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników, Drugiej Międzynarodówki, Międzynarodowej Komisji Socjalistycznej, Międzynarodówki Komunistycznej, Międzynarodowej Wspólnoty Pracy Partii Socjalistycznych, Socjalistycznej Międzynarodówki Robotniczej, Kominformu, COMISCO, Międzynarodówki Socjalistycznej i w pewnym sensie Międzynarodowej Organizacji Pracy.

E.Monopol a wyzysk

Ludzka, człowiecza strona monopolizacji bierze się z odruchu „zaklepywania” sobie jakiegoś drobnego przywileju kosztem innych (np. typowe „ja tu będę stała” w kolejce). Rozróżniam nanomonopole (właśnie takie „kolejkowe”), mikromonopole (pakiety narzędzi pozwalające zawsze „wygrywać” z innymi konkurentami „rynkowymi”), monopole ustrojowe (korzystające z ustawień systemowych opartych na przepisach prawa, procedurach, algorytmach, obyczajach) i mega-monopole (narzucające „rynkom” i Państwu własne, wygodne dla siebie reguły „gry”, a w rzeczywistości poddaństwa). Z nanomonopolami ludzie – jeśli chcą –radzą sobie sami. Z mikromonopolami radzą sobie niekiedy liczne przepisy antymonopolowe. Z monopolami ustrojowymi i z megamonopolami nikt sobie nie radzi i w tym sensie liberalizm nazywam utopią, bo zakłada ona, iż człowiek ma w sobie odruchową i bezinteresowną gotowość powstrzymania się od monopolizowania „pod siebie” wszystkiego co wokół. Monopol ostatecznie instytucjonalizuje (a w konsekwencji legalizuje) wyzysk, czyli proceder przechwytywania cudzych tytułów do dochodu metodami „ręcznymi” albo „systemowymi”. Taki proceder polega na dyskryminacjach i przywilejach, które współcześnie lukrowane są „demokratycznymi” racjami niwelującymi różnice płciowe, rasowe, religijne, itp., itd.

Dałem powyżej skrócony przegląd najważniejszych (najczęściej poruszanych) tematów dysputy lewicowej, zasygnalizowałem swoją ich optykę – ale bez monografii nie podejmuję się odpowiadać na pytania w stylu „co o tym sądzisz”.

 

*             *             *

Zakończę te notatki porównaniem dorobku Adama Smitha z dorobkiem Edwarda Abramowskiego. Skorzystam tu z gotowych notatek obecnych w internecie (np. pedialnych). Obaj – co ważne – byli konserwatystami, choć jeden został uznany za ojca liberalizmu, a drugi za apostoła anarchizmu.

Pierwszy z nich był synem urzędnika, etykiem, który z wyżyn akademickich interweniował w reakcji na „nie do pomyślenia” przebieg „pierwotnej akumulacji kapitału” w Anglii (w oryginale: primitive accumulation of capital): „Bogactwo narodów” jest swoistym aneksem do „Teorii uczuć moralnych”. Adam Smith nie stronił od funkcji państwowych, dzieląc je z zamiłowaniem do korepetycji w relacjach mistrz-adept. Dziś niewątpliwie byłby autorem rozmaitych konceptów w obszarze „etyki biznesu” oraz „państwowej kontroli nad żarłocznością kapitału”.

Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów Smith porusza wątek słabo dziś propagowany: ciekawość natury ludzkiej w kwestii „wielkiego fenomenu natury” takiego jak „powstawanie, życie i znikanie roślin i zwierząt” doprowadziły go (zdaniem Ronalda Coase) „do rozważań nad ich przyczyną”. Ponadto Coase przytacza uwagę Smitha, że „zabobon w pierwszej kolejności będzie próbował zaspokoić ową ciekawość odnosząc wszystkie te cuda do natychmiastowej ingerencji bogów”. Widać zatem, że Wielki Architekt Wszechświata („Great Architect of the Universe”) był dla Smitha nieodłącznym aspektem Prawdy i stróżował jego wykładom oraz teoriom.

Drugi był inteligentem ziemiańskim z Kresów, który za młodu, w stolicy, zanurzył się w lewackie flibustierstwo, zanim nie pojął, że istota każdego systemu-ustroju zakotwiczona jest w „kulturze psycho-mentalnej” dominującej w zbiorowościach-społecznościach: „Idee społeczne kooperatywizmu” – to owoc braku zadowalającej reakcji „braci rewolucyjnej” na wcześniejsze opracowania „Etyka a rewolucja” czy „Socjalizm a Państwo”. Ostatecznie ten apostoł anarchizmu (państwa równoległego?) odszedł do świata akademickiego, zgłębiając tajniki psychologii.

Abramowski uważał chrześcijaństwo za społeczny i moralny wyraz wolności i praw człowieka. Postrzegał je jako ideologię głoszącą równość, miłość i braterstwo. „Kazanie na górze” określał wręcz jako najbardziej rewolucyjny manifest, najwyższe piękno życia opierające się na miłości i wolności. Równocześnie krytykował religię jako instytucję i Kościół jako jej polityczny twór. Z chwilą kiedy chrześcijaństwo się upaństwowiło i przy pomocy przymusu państwowego stało się religią światową, rozpoczął się proces „chrzczenia” niewiernych przy pomocy wojska, burzenia pogańskich świątyń i mordowania innowierców. Kościół połączony z władzą i przymusem państwowym odszedł – według Abramowskiego – od nauki Jezusa.

Podkreślam te religijno-teologiczno-uniwersalistyczne uwagi obu panów, by zwrócić uwagę biografów na źródło przesłania etycznego (prawość = wolność) obecnego w obu dziełach życia, przesłania szokująco podobnego zresztą, zważywszy skrajną różnicę między Kresami a Szkocją.

Obaj panowie głoszą pochwałę przedsiębiorczości:

1.       Abramowski zagnieżdża ją w kolektywach pracowniczych oraz samorządach obywatelskich (warunek: obywatela i spółdzielcę należy odpowiednio przygotować);

2.       Smith lokuje ją w prywatnej zapobiegliwości i roztropności, działających mocą „niewidzialnej ręki rynku” (warunek: przedsiębiorca jest najlepszej próby etycznej);

Wspominałem wcześniej o swoistym etosie nędzy dominującym pośród polskiej lewicy, o wstydliwości bycia zamożnym, przedsiębiorczym, o napiętnowaniu dyrektorowania. Mój bliski znajomy mówi wprost: sam fakt, że ten czy ów ma firmę, czyni go skur…nem wyzyskiwaczem.

Warto zatem w jednym zdaniu uświadomić sobie, cóż to jest przedsiębiorczość. Otóż definiuję ją jako skłonność, gotowość do brania na własny rachunek i własne ryzyko zabezpieczenia, zadośćuczynienia, zaspokojenia jakichś potrzeb społecznych, gotowość wynikającą z ukorzenienia w konkretnym środowisku, w oczekiwaniu godziwego zysku. Tak pojęta przedsiębiorczość różni się od „rwactwa dojutrkowego” (zyskaj i znikaj), tym bardziej od monopolistycznej praktyki generowania sztucznych środowisk (np. programy lojalnościowe, fundacje).

Kiedy system-ustrój zabija tę zwykłą, szlachetną w ostatecznym rachunku przedsiębiorczość – rwactwo dojutrkowe ją wypiera z „rynku” i samo siebie każe nazywać przedsiębiorczością. Lewica – oczywiście – daje się na to nabrać częściej i głupiej niż jej podmiot liryczny.

Powiem tyle: ukrzyżujmy przedsiębiorczość biznesową, a nasze ufnale przebiją przedsiębiorczość społecznikowską, intelektualną, artystyczną. Albo wróćmy do lektury Smitha czy Abramowskiego i wyczytajmy tam to, czego nam nie mówią akademicy: postulat moralnego doskonalenia się zarówno przedsiębiorców, jak i „szarych” obywateli.

 

*             *             *

W moim najgłębszym przekonaniu podstawą dążeń ugrupowań politycznych przybierających imię lewicy jest WYGASZANIE KOMERCJALIZMU w roli budulca stosunków społecznych. „Załącznikiem” do tego przesłania mogą i powinny być uwagi na temat monopolizacji, bo opiera się ona na koncentracji (majątku, uprawnień, możliwości) i centralizacji (zarządzania, władzy.

Przesłanie powyższe powinno być wzmocnione masowym ruchem założycielskim spółdzielni oraz naciskiem na przeniesienie prerogatyw państwowych ku samorządom. Nazywam to Państwem Równoległym (l'Etat parallèle) i kończę właśnie dość obszerną pozycję książkową w tej sprawie.

Ot, i cały program.

Dominacja Komercjalizmu oznacza, że przenika on, naznacza wszelkie wyobrażalne dziedziny życia: gospodarstwo domowe, zatrudnienie, turystykę, sport, szkolnictwo, politykę, twórczość artystyczną i naukową – i, oczywiście, produkcję oraz hurtownictwo, które w międzyczasie zastąpiły rzemiosło i kupiectwo. Cokolwiek nam się jawi od rana do nocy (i dalej do rana) – trzeba odczytywać jako nośnik czyjegoś zysku, inaczej narażamy się na grzech naiwności, co jest za każdym razem kosztowne, w dosłownym sensie (por: TUTAJ).

Zaczęło się od symonii, świętokupstwa – czyli handlu godnościami i urzędami kościelnymi, sakramentami oraz dobrami duchowymi. Szczytem symonii był stan, w którym najpotężniejsze rody Italii dzieliły się największymi urzędami kościelnymi, z papiestwem włącznie. Do tego ämterkauf (kupowanie urzędów świeckich), nikolaizm (małżeństwa hierarchów z córami dobrych rodów) i nepotyzm (popieranie członków własnej rodziny i środowiska na dożywotnie urzędy).

 

To był jednak początek. Przedsiębiorców jest w każdej populacji 3-7%, więc choć większość z nich zadowalała się względami „urodzonych” – część miała do losu, do systemu-ustroju pretensje. Zwłaszcza ta część, która związana była z rzemiosłem (craft, handwerk) i kupiectwem (merchant, Kaufmann). Tkaniny, ceramika, broń, sztukatura, wyroby drewniane, biżuteria, itd., itp. (rzemiosło), a także przyprawy, cenne metale i kamienie, rzadkie tkaniny, itd., itp. (kupiectwo) – to dziedziny, na których dorabiano się fortun, choć wiele ryzykowano. Gildie i cechy uczyniły z tych branż nobilitowane środowiska, jednak pozostające poza systemem „urodzenia”.

 

Wtedy zaczęły się mezalianse, będące „lepszą” dla przedsiębiorców formą morganatu (morganat nie dawał „wżeniającemu się” tytułu szlacheckiego, a mezalians – dawał). Oznaczały łączenie fortun ze szlachectwem. Mezalians okazał się na stulecia „zaworem bezpieczeństwa”, kanalizującym ambicje przedsiębiorców.

 

Ostatecznie doszło do sytuacji, w której tak zwany Skarbiec (zasoby gotówki i dóbr łatwo-zbywalnych) oraz Regalia (dobra królewskie, czyli grunty, wody, lasy, wsie, miasta, a także monopole-prawa, np. bicia monety, produkcji alkoholi, poboru podatków) nie mogły obejść się bez wsparcia możnych przedsiębiorców. W sensie społecznym oznaczało to, że ci, którzy utrzymują trwałość monarchii wpuszczani są na salony „kuchennymi drzwiami”. Doprowadziło to ostatecznie do rewolucji zwanych burżuazyjnymi. Trwały one – układając się w skomplikowany proces – 100-150 lat, aż ostatecznie „Urodzenie” ustąpiło „Własności” – i to ona zaczęła organizować życie społeczne. Komercjalizm, rozumiany jako prymat rentowności nad arystokratycznością – zwyciężył. I do dziś dominuje, choć słabnie.

 

W czasie, który dla Historii jest mgnieniem oka, ale nam się wyda dłuższy, zbankrutują potomkowie Europy i ich fundacje. Ameryka – bo nie umie żyć „za swoje” i posiłkuje się siłą niczym rzezimieszek, Rosja – bo ma tę sama przypadłość co Ameryka, i karmi się jeszcze resztkami wydzieranymi eko-środowisku, Unia Europejska – bo jej bogactwo kulturowo-cywilizacyjne nie przewidziało, iż trzeba będzie dźwigać najcięższą z idei: Komercjalizm, zdolną do przepoczawarzania dowolnych idei w monstrum, szkaradę, paskudę, maszkarę, dziwotwór, obrzydlistwo, pokrakę, potwora (por: TUTAJ).

 

Europejscy synowie Chrześcijaństwa (niczym Zeusa pod postacią byka białego), czyli (1) żandarm świata Stany, (2) rosyjski brat przyrodni i (3) najsprawiedliwszy z nich władca strassbursko-brukselski – musieli w młodości podsłuchać rozmowy swej Matki z ich Dziadkiem: mityczna Europa wszak była córką fenickiego Agenora, z matki Telefassy, spadkobierczyni autorytarnych kultur Nilu. Wiadomo zaś, że Fenicjanie to pionierzy komercjalizmu.

 

Kiedy w życiu społeczeństwa zagnieżdża się niebezpieczny pomysł, że wszystko się musi opłacić, wszystko ma swoją cenę, ze wszystkiego trzeba wydusić nadwyżkę – tracą sens idee. Gospodarką rządzą fetysze, aż do stanu, kiedy słowo „gospodarowanie” (οἶκος + νόμος, reguły domowe) przeistacza się w słowo „produkt finansowy” i staje się niepostrzeżenie dobrem najwyższym, ważniejszym niż rozwój, zwłaszcza wszechstronny.  Wtedy w bazarową obrzydliwość zamieniają się nie tylko idee olimpijskie (uczciwa rywalizacja, pochwała tężyzny, rozwój duchowy, pokój między konkurentami), ale też wiele innych filarów kultury i cywilizacji: polityka (ta staje się targowiskiem próżności, siedliskiem przymusu i przemocy), artyzm (ten staje się sztuką zaspokajania popularnych gustów), sprawiedliwość (ta staje po stronie siły i pieniądza), opiekuńczość (ta pada ofiarą zimnych, cynicznych kalkulacji), solidaryzm (zastąpiony przez grę wszystkich ze wszystkimi o wszystko, bellum omnium contra omnes). Umiera humanizm, bo człowiek jest szacowany niczym niewolnik na wybiegu: albo będzie gladiatorem, albo zasili harem, albo będzie eksploatowany nieludzko, albo zdechnie pod płotem niepotrzebny nikomu. Demokracja zaś – najważniejszy owoc Europy – kpi z samej siebie, jawnie i bezczelnie.