Moja ścieżka muzyczna

2014-06-10 20:11

 

Pierwsze, co pamiętam, to nasze – z siostrą Gośką – wizyty w sąsiedzkich domach, we wsi Nowa Wieś Lęborska, i wykonywanie utworów, jakie mogli wykonywać artyści w wieku 3 i 5 lat. Od zawsze śpiewaliśmy na głosy. Najstarsza piosenka, jaką znam, to „po morza fali młoda żeglarka”. Pięknie brzmi na głosy.

Kiedy miałem lat 5, Gośka dostała pod choinkę mały fortepianik. Nie, wtedy keyboardów nie było. Po prostu mikro-fortepianik, idealna kopia „dorosłego” mebla-instrumentu, z nóżkami, z charakterystycznym obłym kształtem i klapką. Małe paluszki dawały sobie radę z małymi klawiszami.

Gośka nie miała serca do prezentu – a ja miałem. Utwór, jaki wykonałem na nim premierowo, to „Ala ma Asa”:

  • A, B,C, D, E, F,G ...
  • Każdy tego uczy się
  • Każdy elementarz ma i każdy Alę zna.
  • Ala ma Asa, As biega z nią
  • As z Alą hasa, przez 140 stron.
  • Ala ma kota, Tola ma kok
  • Lecz kot niecnota zerwał z koka lok.
  • A, B, C, D, E, F,G ...
  • Każdy tego uczy się...
  • Każdy elementarz ma i każdy Alę zna
  • Ta Tola to lala Ali
  • A Ala ma lale dwie
  • Więc raz się bawi z kotem
  • A raz z lalkami bawi się…

Kiedy jako 6-latek (zdawszy „egzamin” u pana kierownika) poszedłem do szkoły – miałem bardzo oryginalny tornister. Zauważyłem jednak, że w równoległej klasie ktoś ma identyczny. Potem okazało się, że to Bogusia Ziomek. A jeszcze potem okazało się, że mam zna się z rodziną Bogusi. Kiedyś ich odwiedziliśmy. W tym domu była bałałajka, na której tata Bogusi grał. Och, jak grał!

Ja w międzyczasie nieźle opanowałem harmonijkę ustna (bez żadnego bluesowania, ale gram wszystko. Zaczynałem oczywiście na prostych „organkach” diatonicznych, ale – żyję już 57 lat – ćwiczyłem na harmonijce chromatycznej (z registrem) i na oktawowej czy „tremolo”. Jestem w ten sposób dobrze przygotowany do gry na fletni pana – ale nie mam tego instrumentu. Na dobry mnie nie stać, a fujarkę to sobie mogę wystrugać.

Właśnie. Z leszczyny – jako dzieciaki – robiliśmy gwizdki. Ucina się kawałek patyka z młodego pędu, oklepuje się cienką korę tak, że wewnętrzna miazga „puszcza” i można ją zsunąć jak rurkę. Potem w odsłoniętym drewienku wyskrobuje się kozikiem odpowiedni kawałek masy drzewnej, nasuwa się z powrotem rurkę – i gwizdek gotowy. Ile wyskrobane – taki dźwięk. Byliśmy lutnikami-amatorami.

Fujarki, a potem flety – też ćwiczyłem. Proste, drewniane. Bardzo wdzięczny instrument. Tyle że wydobycie zeń półtonu – to sztuka nie lada, nie zawsze mi czysto wychodzi.

Do szkoły miałem jakieś 40 minut drogi. Kiedyś – miałem może 8 lat – zabrałem Mamie „Przyjaciółkę”, bo tam w każdym numerze były drukowane nuty piosenek. W ten sposób, w drodze do szkoły, samodzielnie nauczyłem się „z nut” dwóch piosenek: „Niekrasiwaja” oraz „Lalka z wosku”. Żmudne to, ale satysfakcja – nie do opisania. Potem nut uczyłem się formalnie jako mandolinista.

Kiedy zamarzyła mi się gitara – Mama zaprowadziła mnie do domu kultury. Tam przesłuchał mnie facet z wielkimi uszami (naprawdę!), obejrzał moje krótkie paluszki (no, Szopen to ja nie jestem, ani Zimmermann, ani nawet Blechacz) – i zaproponował mandolinę. Ojejku, jak ja się obraziłem! Ale uczęszczałem dwa lata, podziwiając wielkouchego, że w kilkunastoosobowej grupie początkujących słyszy każdego oddzielnie. Takie uszy!

Saksofon i skrzypce nie urzekły mnie, chociaż „elementarz” opanowałem. Na akordeonie nigdy, przenigdy nie udało mi się skoordynować lewej ręki z prawą. Beztalencie. Podobnie z trąbką czy puzonem. Nie jestem multiinstrumentalistą.

Dziś jestem zwolennikiem „tetu”, na który składa się: gitara, fortepian, skrzypce, flet, saks – wszystkie używane w przytłumiony sposób, taki trochę „plażowy”.

Na koloniach we Wdeckim Młynie miałem co rok tego samego wychowawcę, pana Andrzeja. Pięknie śpiewał. Potem, w liceum, w ramach „odchamiania” młodzieży, co miesiąc przyjeżdżali artyści z Gdańska z operetkami, balladami, itd., itp. Któregoś dnia przyjechał pan Andrzej z Okudżawą. Naprawdę był dobry.

Pierwszą własną piosenkę skomponowałem w dniu przeprowadzki z Drętowa do Lęborka: po przeprowadzce biegłem na imprezę kończąca rok szkolny (i w ogóle szkołę 8-klasową) i układałem „Bo miłość”. Może chodziło o Anię Wronę, może o Bogusię Ziomek.

Jako wyróżniający się instruktor harcerski uczestniczyłem w zimowisku w Busku Zdroju. Jeden z nas, Bogdan, wziął gitarę. Ja zaś zgłosiłem się co noc na dokładanie do kotła centralnego ogrzewania, by na tej gitarze – aż palce krwawiły – ćwiczyłem sobie „chwyty”, śpiewając harcerskie rozmaitości. Przy śniadaniu druhowie co dzień udawali, że spali smacznie.

W ogólniackim kabarecie Lebiegi – trochę śpiewałem, trochę recytowałem. Ale w zespole muzycznym grałem rzadko, i to na perkusji. Szczytową formę pokazałem na koncercie w Łebie: kiedy zapalono światło po jednym z utworów, zdziwiona publika oszalała: byli pewni, że to nie ja, a miejscowy zawodowiec siedział na bębnach.

Poszedłem na elektroniczne studia do WAT. Któregoś dnia wybudził mnie z drzemki ktoś, kto w korytarzu brzdąkał fajnie. Wyszedłem. Niepozorny chłopak z IV roku grał leworęcznie, ale naprawdę fachowo. Chwytał jakieś zamyśleniowe funkcje, których nie znałem. Zapytał, czy gram. Przyniosłem gitarę. Pokazał mi funkcje i kazał grać tło, a sam popędził dynamiczną, wesołą sambę.

Jestem jednym z pierwszych wykonawców „Samby sikoreczki”, bo tym kolegą ze starszego roku był Jurek Filar.

Jako student SGPiS wziąłem jedyny raz udział w studenckim konkursie. „A wy wszyscy wkoło” oraz „Za lekko uchylonym” – to moje utwory. Nie wygrałem, choć Jurek Filar był w jury.

Do dziś poukładałem grubo ponad setkę własnych kawałków. Niektóre dobre. Ale głos mam przekrzyczany (to opinia kierowników chórów z WAT i SGPiS, z którą nie chciałem się zgodzić). A na instrumentach, to trzeba ćwiczyć, ćwiczyć…

W wakacje 1980 i 1981 współorganizowałem Studencką Akcję Naukową „Łomża’80” i ’81. Moim zadaniem było organizowanie koncertów dla studenterii i „tubylców”.

Pierwsze koncerty za pieniądze (15 tysięcy złotych minus 2,5 tysiąca podatku) zespół Oddział Zamknięty zarobił u mnie. Przepiliśmy je zgodnie. Piłem też z Dżemem (w tym z młodym Ryśkiem Riedlem), z Babsztylem (w jego składzie śpiewał kolega z licealnej klasy i z ogólniackiego zespołu, Witek „Tata” Muchnicki), z Olkiem Grotowskim, Piotrem Bakalem, Waldkiem Chylińskim, Markiem Majewskim (Zegar z kukułką), Sun Ship, z setką innych artystów różnego formatu. Z Perfectem nie piłem, nosili już nosy wysoko. Wszyscy razem nauczyli mnie różnicy między tym co na scenie i tym co za kulisami.

U Mamy w domu niemal co dzień wieczorem śpiewano. Takie tam, ludowe, biesiadne. Mama pięknie śpiewała. Ja dawałem popisy na mszach w pobliskim kościółku. Za to w domach, które współtworzę jako dorosły – nie śpiewa się. Szkoda.

Mam o sobie zdanie, że mam dobre ucho, czuję muzykę, coś tam sam nadłubałem. Może to i dobrze, że nie poszedłem w karierę sceniczną: byłbym pijącym halabardnikiem, człowiekiem nieszczęśliwym i niespełnionym. Bo aż tak utalentowany nie jestem.

Ale mam w domu kilka instrumentów, z których najczęściej używam gitary. Czasem gram „dla ludzi”, ale najczęściej dla siebie. Bo lubię.