METAMORFOZA

2017-09-24 06:57

 

Polskiej scenie politycznej – po pierwsze – jest potrzebna odnowa. Nie jest w porządku, że najszerzej pojmowana społeczność pracująca przemyśle i usługach i rolnictwie (poza gospodarstwami rodzinnymi) nie ma reprezentacji w Parlamencie, a w obszarze formalnie objętym samorządami terytorialnymi – ta reprezentacja jest śladowa. Nie jest w porządku, że sytuacja prawna i pozycja w firmie tych, których obejmuje jakiekolwiek zatrudnienie – jest z roku na rok coraz słabsza. Nie jest w porządku, że pogłębiają się takie rodzaje wykluczeń, które są drwiną z osiągnięć cywilizacji: brak bezpiecznego, pewnego lokum, brak zatrudnienia gwarantującego stabilność i godne wynagrodzenie, brak pełnego, nie limitowanego dostępu do podstawowej infrastruktury i do godnego koszyka konsumpcji, rozwarstwiający się dostęp do edukacji, ochrony zdrowia, dziedzictwa kulturowego. Nie jest w porządku, że poziom „masowego” przekazu artystycznego – a w dużej też mierze „wyszukanego” – konsekwentnie się obniża. Nie jest dobrze, że poziom bezpieczeństwa Kraju i Ludności maleje w Polsce stale, w głównej mierze obciąża to rachunek władz, które angażują się w nieodpowiedzialne awantury wojenne i w udawanki antyterrorystyczne.

To samo można powiedzieć – po drugie – o wielkiej liczbie (na przykład: 10% i rośnie) rozproszonych, pojedynczych parlamentarzystów, radnych, urzędników i funkcjonariuszy rozmaitych organów, służb, urzędów i legislatury. Wielu z nich radykalnie obniżyło swój profesjonalizm. Może to mniej dziwić w przypadku osób wybieralnych (choć też dziwić powinno), ale jeśli problem rozlewa się na obszar limitowany certyfikatami, wtajemniczeniami, standardami – to dzwonek już dawno powinien ostrzegać – a nie ostrzega. O tym, co się nazywa brakiem ogłady, erudycji oraz nadmiarem „hej tu” – też zaczyna się sądzić, że to jest jakaś „nienormalna norma”. Na koniec sprawy dużej skłonności do zachowań nieobyczajnych i do łamania zasad porządku publicznego, a nawet prawa karnego i gospodarczego.

Nie ma słowa nieprawdy – po trzecie – w podsłuchanych sformułowaniach przedstawicieli władz najwyższych o tym, że RP to „państwo teoretyczne”, że w przestrzeni międzynarodowej „robimy komuś laskę” i reprezentujemy „jakby murzyńskość”, że elementy Państwa stanowią gruzowisko, kupę kamieni (plus kilka niecenzuralnych określeń). Bo każdy, kto żyje aktywnie i próbuje „coś robić” – natyka się co dnia na „państwa w państwie”: wygenerowały je takie środowiska jak sędziowie-prokuratorzy, skarbówka, armia i policja, służby specjalne, lekarze, urzędnicy administracji terenowej, windykatorzy, banki-ubezpieczalnie, uczelnie i „think-tanki”, dyplomacja, elity partyjne – i około 30 innych środowisk, w tym tak „zaskakujące”, jak federacje sportowe czy kolejnictwo, gdzie również „własne” specjalne, ekskluzywne uprawnienia, powierzony „niezbywalnie” majątek publiczny oraz własne, ekskluzywne „reguły gry” przeczą elementarnemu poczuciu ładu i sprawiedliwości.

Polską zawładnął – po czwarte – tzw. Pentagram: to sitwiarska zmowa Zatrzasków Lokalnych (każdy w miasteczku czy gminie wie, co z kim za ile kiedy na jakich warunkach w jakich okolicznościach „się załatwia”, komu nie wolno nadeptywać na odcisk, z kim warto przestawać a kogo unikać – by żyło się „normalnie”), która opiera się na całkiem „sąsiedzkich” klikach, zarządzanych przez szersze koterie, a te przez polityczno-gospodarcze kamaryle, co ostatecznie rodzi „równoległą władzę” w postaci „sztamy” mega-biznesu, mega-służb, mega-przestępczości, mega-polityki i mega-mediów: tak pojęty Pentagram nie tylko „zarządza” polską rzeczywistością, ale też wmusza „czynnikom i społeczeństwu” wykładnie wszystkiego, co się dzieje.

W tych czterech dziedzinach mówimy zatem o „Polsce w ruinie” i niewłaściwe jest kwitowanie tego słowem „przesada”.

Osobliwym kuriozum jest – trwająca od dwóch lat – próba sanacji polskiego Państwa i Gospodarki. Jej podstawowym wyznacznikiem jest przekonanie formacji obecnie rządzącej, że ma ona swój „patent na rację” dający jej tytuł-legitymizacje do działań ustrojowych i gospodarczych „na skróty” (z naciskiem na rozwiązania strukturalno-systemowe w tzw. Centrum). Ogłaszając, że wzięła władzę by ją oddać Suwerenowi – formacja ta nie cacka się z opinią publiczną, do czego zresztą przyczynia się też formacja odsunięta od władzy i przemijający już ruch „obrony mimozy demokratycznej”.

/DYGRESJA. To, czego broni(ł) KOD – to niby-demokratyczna mimoza. Roślina zwana mimozą (kilkanaście co najmniej gatunków) ma tę właściwość, że kiedy ją pstryknąć w czułe miejsca – lękliwie się „zwija”, wiotczeje i „gestem” ochrania swoje „słabizny”.

W praktyce społecznej mimozowatość Demokracji polega na tym, że kiedy organom, służbom, urzędom pokazuje się dowody na ich odmowę służebności wobec „oddolności” – chowają się one za procedurami, definicjami, standardami, instancjami, udają że nie rozumieją zarzutu, każą dostarczać dowody, którymi zazdrośnie dysponuje winowajca-przeciwnik, popełniają „oczywiste pomyłki”, odwracają kota ogonem, uciekają się do formułek w stylu „urząd-sąd miał prawo” – a kiedy to nie pomaga – potrafią boleśnie „oparzyć”, posługując się tępą butą i arogancją. I wykluczyć, odesłać na szczaw z mirabelkami. I to wszystko w sosie „nieugiętej wyższości” oraz „niezbywalnej racji”. KONIEC DYGRESJI (opisałem to w artykule „20 miesięcznica KOD”)/.

 

*             *             *

Rzecz niniejsza jest adresowana do środowisk widzianych z boku lub samo-prezentujących się jako lewicowe. Ich podstawową bolączką jest „dryf z głównym nurtem” społecznym ale też ustrojowym, a to oznacza kluczową-węzłową-dominującą rolę  giga-biznesu – prywatnego i nomenklaturowego, zasadę „władza ma zawsze rację”, zasadę „duży może więcej”, zmasowaną przemoc symboliczną w sferze ideologii, światopoglądu, wyborów politycznych.

Ale jest też bolączka, o której mówi się niepewnie, wycofująco, ze skrępowaniem. Otóż – jak długa jest historia lewicy – jej liderami byli ludzie przynajmniej dobrze znający problemy ludzi wykluczanych, systemowo osierocanych, nierzadko sami doświadczający niesprawiedliwości, opresji, krzywd. Takie przypadki osób dobrze sytuowanych, jak Engels, Staszic, Stefczyk (i pewnie jeszcze kilkadziesiąt osób), gotowych oddać i zaryzykować wszystko „dla Sprawy” – to chlubne wyjątki.

Dziś na polskiej scenie politycznej obecnych jest kilkudziesięciu „ludzi lewicy”, którzy mają na swoim koncie wielki sukces materialny, oparty na przedsiębiorczości biznesowej lub na beneficjach związanych z obecnością w przestrzeni Decydentury-Nomenklatury. Ludzie ci – w dodatku – stanowią elitę przywódczą rozmaitych ugrupowań: partii, stowarzyszeń, związków zawodowych. To oznacza, że środowisko lewicy opanowane jest przez ryt-konwencję „dorabiania się”, po raz pierwszy w Polsce „włączoną” za czasów E. Gierka. Kto ma osobisty sukces w obszarze zamożności – wyposażony jest z w „rację” – i ten ryt-maniera „przyjął” się na lewicy!!!

To, że ludzie sukcesu w obszarze zamożności samo-określają się jako lewica – nie jest ani złe, ani nieprzyzwoite, miło jest, że nie odwracają się wizerunkowo plecami do „tematu lirycznego” lewicy. Za to dalece nieprzyzwoite jest zawłaszczanie przez tych ludzi owej „racji”, odmawianie jej „nieudacznikom”. W ich rękach jest zresztą pewna liczba pojedynczych osób „nieudacznych”, będących maskotkami.

To wszystko stacza polską lewicę w stronę szczególnego biurokratyzmu. Owa „elita lewicowości” uważa całą przestrzeń społeczną i ideową polskiej lewicy – za swoje poletko. Tworzą – paradoksalnie – środowiskowy Zatrzask, przypomnijmy: każdy grupkach i partyjkach wie, co z kim za ile kiedy na jakich warunkach w jakich okolicznościach „się ustala”, komu nie wolno nadeptywać na odcisk, z kim warto przestawać a kogo unikać – by było się „znośnym” dla przywódców.

Bezpośrednim skutkiem takiego podejścia jest krańcowe rozdrobnienie, animozje, może i skłócenie masy formalnych podmiotów uznających się, albo uznawanych za lewicowe. Swoje własne, odrębne „rzepki skrobią” ci od spraw mieszkaniowo-lokatorskich (oraz eksmisji), ci od „śmieciówek”, ci od spraw związkowych, ci od spraw kombatancko-patriotyczno-pomnikowych, ci od feminizmu, ci od wydawnictw i konferencji, ci od bezrobocia-spółdzielczości, ci od projektów gospodarczych, ci od praw człowieka i sprawiedliwości, ci od spraw ekologicznych.

Mamy grubo ponad setkę podmiotów (niektóre już przeminęły, rodzą się nowe) – i to nie jest jeszcze dramat – które wzajemnie odmawiają one sobie „tytułu lewicowości”, ignorują wzajemnie swoją własną działalność, wyrywają sobie „rząd dusz”. Symbolem tego jest „daleko posunięta” rezerwa w stosunku do szykan zadawanych przez „władzę” takim ugrupowaniom jak komuniści (wbrew prawu i Konstytucji karani grzywnami za głoszenie poglądów), „ikonowicowcy” (nie bez własnego udziału wkręcani w rozmaite „nielegalności”), no i Zmiana, której na mocy idiotyzmów odmawia się zarejestrowania, a przywódcę więzi się już półtora roku bez oficjalnego zarzutu.

 

*             *             *

W moim przekonaniu – tu jestem naśladowcą „późnego” Edwarda Abramowskiego – polska lewica cierpi na brak metamorfozy. Na jej silną potrzebę. Silną i pilną.

Nie mam na koncie sukcesu w obszarze zamożności. Nie cieszę się znaczącą popularnością swoich poglądów, do mikrofonu raczej sam się wpraszam, niż jestem proszony. Kilka moich inicjatyw upadło ze względu na słaby odzew. W tym sensie „nie mam prawa” nawet do tego, by zgłaszać temat do powszechnej debaty, na przykład temat tu omawiany. W tym sensie jestem „oddolny”.

Uważam, że polską lewicę stać choćby na to, by „jedni drugim wybaczyli sobie wzajemnie swoje niedostatki”. Uważam, że najbardziej znane „nazwiska” powinny umieć w debatach „usiąść w drugim rzędzie”. Uważam, że uporczywe stawianie wciąż na te same ugrupowania w roli „dyżurnych inicjatorów i liderów platform porozumienia” – jest biciem głową w mur. Polska lewica nie ma – podkreślam: nie ma takiego przywódcy, który cieszyłby się powszechnym przyzwoleniem na to przywództwo, a jednocześnie szczerze głosił poglądy reprezentatywne dla ideowości i oczekiwań „całego elektoratu”.

To nie jest nieważne: przywódca lewicy nie może, nie powinien być „nad-lewicowcem”, tylko autorytetem z domieszką przywództwa. Większość znanych-rozpoznawalnych przywódców zrobiło wiele, by taki się między nimi nie „narodził”. Przywódcy bardziej zajęci byli – i zapewne nadal są – graniem między sobą o przywództwo, zaś losy „elektoratu” traktują zaledwie jako narzędzie w tej grze.

Za sytuację nienormalną – i niemoralną – uważam dziwne zjawisko rozdwojenia organizacyjnego: ugrupowania znaczące politycznie-organizacyjnie (SLD, OPZZ, do niedawna Unia Pracy, ostatnio Razem) ignorują niemal manifestacyjnie poglądy i poczynania „flibustierów”, podskakiewiczów, znajdują wiele powodów, by się z nimi „nie zadawać”, by lekceważyć i „dołować” pozostałych. Pozorować „zainteresowanie” nimi. Redagują jakieś poronione „poprawności-typowości”, poza które nie wolno wychodzić ani Sierpniowi’80, ani Zmianie, a Kukiz czy Oburzeni – to organizacje „odrażająco nielewicowe”.

Jeśli tego nie zmienimy w sobie – porzućmy kalkulacje wyborcze, na mocy których wystarczy „czarodziejska różdżka”, która złączy wysiłek Czarzastego i Zandberga i poprowadzi formację ku politycznej chwale. Mrzonki.

 

*             *             *

Nie mniejszym niż "problemat przywództwa" wyzwaniem jest tzw. baza społeczna (aktyw-elektorat) lewicy w Polsce. Tkwi on od co najmniej pokolenia w przekonaniu, że głosi i czyni rzeczy, z których „powinien się wytłumaczyć”. Ogranicza, i zarazem „usprawiedliwia” swój życiowy wybór skierowując się ku roszczeniom wobec „przeciwnika”, którego widzi w obszarze Government (to pojęcie szersze niż „rząd”) i w obszarze Przedsiębiorczości. Na pretensjach buduje przyszłość swoją i swoich „ideowych podopiecznych”.

Polska jest krajem, w którym dławienie przez Państwo środowiskowej podmiotowości jest „nienormalną normą”. W którym samorządność jest mylona z prawem do budowania separatystycznego „państwa w państwie”. W którym samorząd myli się konsekwentnie z administracją lokalną, a za oczywiste uznaje się „podwieszenie” radnych do Zatrzasku Lokalnego – jeśli nie chcą „przepaść”.

Doktryna leżąca u podstaw lewicowości, zarówno tej „francuskiej”, jak też tej „naukowo-niemieckiej” – zakłada że Państwo to przejściowy, nieuchronnie przemijający stan zorganizowania społeczeństwa, że docelowo „idzie o to”, by dojrzewająca świadomość obywatelska wytrącała sukcesywnie Państwu z rąk zarówno prerogatywy, jak też immunitety, a przede wszystkim regalia (majątek wspólny-publiczny-społeczny oraz legislaturę. To oznaczać musi, że autonomia likalna i środowiskowa (nie mylić z anarchią), a nie wielkie agregaty polityczne i gospodarcze stanowią docelowo esencję życia społecznego. Takie pojęcia jak „rzesza-multitude” kojarzą się „bazie” z niczym albo z czymś złym. A do tego „demokracja” kojarzy się z „grą rynkową”, wszystkich ze wszystkimi o wszystko.

 

*             *             *

Metamorfoza „nas samych” (psychomentalna) – powinna w moim przekonaniu zapoczątkować nową „kulturę polityczną” lewicy. Kulturę „tygla różnorodności osnutej wokół wspólnej idei wyzwolenia ekonomiczno-społecznego.

Pod tytułem METAMORFOZA będę rozwijał ten wątek.