Mały szantażyk

2016-11-20 07:51

 

Od kilku dni przeżywam osobliwą przygodę. Jej korzenie sięgają paru lat wstecz: postanowiłem sobie solennie, że noga moja nie postanie na Narodowym, bo jest to niemal symboliczny „czakram przekręciarstwa”: czego się dotknąć – pachnie szwindlem, i to bezczelnym, nieskrępowanym. Mimo kilku okazji – nie pojawiłem się do wczoraj w tym miejscu, choć zaglądałem tam (w charakterze obserwatora osobliwości) nawet w czasach „jarmarku europa”.

Kilka dni temu jeden z dobrze mi znanych profesorów pośrednio zaprosił mnie do panelu ekonomicznego, jaki zorganizowano w ramach II Kongresu Lewicy. No, pomyślałem sobie, jeśli miałbym wystąpić jako panelista – to może sprzeniewierzę się swoim postanowieniom.

Może błąkały mi się z tyłu głowy jakieś wątpliwości: przecież profesor zna mój telefon i kilka razy go używał w sprawach konferencji, opinii czy analiz. Czemu teraz używa pośrednika, i to nie-ekonomistę? No, zobaczymy.

Potem dostałem – przez innego pośrednika – „wezwanie” na naradę panelistów. W wąskim gronie wysłuchaliśmy instrukcji profesorskich, co należy i jak robić, dostaliśmy też zakamuflowaną informację o tym, kogo profesor (prowadzący panel) nominował do roli panelistów. Jednym słowem – nasza rola podczas tej narady miała się ograniczyć do udawania, żeśmy profesorowi pomogli przygotować panel.

W dodatku wypsnęło się profesorowi, że uchwała końcowa Kongresu jest już prawie zredagowana. No, bez sensu.

Kto mnie zna ten wie, w jaki sposób przekazałem profesorowi swoje uwagi w sprawie manipulowania nami. Wynik był taki, że profesor się najpierw obraził, a potem poprosił co najmniej dwie obecne osoby, by przygotowały swoje własne, nie sterowane wypowiedzi.

Mimo, że motywacja do sobotniego wejścia na Stadion znacznie osłabła – a kontrpropozycją był Kongres PSL i uliczna sprawa nauczycielska (w obu środowiskach mam przyjaciół) – postanowiłem jednak odwiedzić Kongres Lewicy. Intuicja mnie nie zawiodła: kilkoro mówców części głównej (plenarnej) naprawdę wartych wysłuchania, a do tego podobno zamiast planowanych ok. 1200 osób – pojawiło się aż prawie 3000. Ktoś pamięta, jakie wzięcie miała Ordynacka, kiedy miotała nią afera Rywina? To samo teraz z lewicą: wykopnięta z Parlamentu nabrała chęci do gromadzenia się.

Ostatnim mówcą części plenarnej – w imieniu Ordynackiej – był Robert Kwiatkowski. O tym później

 

*             *             *

Panel ekonomiczny-gospodarczy Kongresu był podobno najliczniejszy. Profesor w ostatniej chwili jeszcze „podrasował” skład panelistów: wypinkował kogoś, a w to miejsce wprowadził profesora A. Gierka, europarlamentarzystę. Paneliści reprezentowali różny poziom znajomości spraw społeczno-gospodarczych, ale jakoś ta część poszła gładko.

Potem się zagotowało. Chętnych do zabrania głosu było wielu, w tym nasza dwójka „wytypowana” kilka dni wcześniej. Profesor dyrygował panelem pozując na ustępliwego, ale w rzeczywistości reżyserował. Chudo mu to wychodziło, ludzie się pieklili. Niestety, groziło mi i Władysławowi (drugi „wytypowany”), że w ogóle nie zabierzemy głosu, a cała rozmowa sprzed kilku dni – wyjdzie na teatrzyk. Ja tam nie pcham się na afisz, ale do ciężkiej feli nie miałem zamiaru dać się tak potraktować, jak to się zapowiadało. Zabrałem głos (podszedłszy profesora jego własnym sposobem), złożyłem „do protokołu” wypowiedź pisemną, wcześniej wydrukowaną. Później spotkałem się z opiniami ludzi – np. z PPS, ROG, OZB – że co do formy moja wypowiedź była akuratna, a jej temat – fajny (oto ta wypowiedź: TUTAJ). Władysław głosu nie zabrał, co odebrał bardzo źle. Jest starszy ode mnie, i dużo poważniejszy. Profesor zbył go niegrzecznie i nielogicznie: ja znam pańskie poglądy, nie musi pan zabierać głosu. Pomyślałem: no, tak, ale inni ludzie nie znają tych poglądów, może byliby ciekawi…? I po cóż tak pomiatać zaangażowanym człowiekiem?

Wracamy na salę plenarną. Profesor kierujący „moim” panelem, sprawozdając nasze obrady, oczywiście pominął złożony mu pisemnie mój głos-wniosek. Nie mam o to pretensji, można się było tego spodziewać, ale miałem odczucie, że większość sprawozdania profesorskiego oparta była na wypowiedzi jednego z panelistów, prywatnie przyjaźniącego się z profesorem.

Tak nie wolno.

 

*             *             *

Niektórym ludziom nie wolno dawać okazji do dyrygowania innymi ludźmi, bo zawsze ich potraktują jak pospólstwo

 

*             *             *

Bardziej ciekawe było to, w jaki sposób Robert reprezentował Ordynacką. Nie będę relacjonował szczegółów, wypowiedzi były filmowane, znajdźcie sobie link, guglując II Kongres Lewicy.

Otóż Robert nic nie stracił ze swojej znakomitej formy: ja, człowiek nie bojący się „zwarć” i dosadności, niekiedy przesadzający w słowach – z przyjemnością patrzyłem na tego dżentelmena, który rzeczowo, a w dodatku z zachowaniem taktu wobec nieobecnych-kontestujących i profesjonalnie pod względem „marketingowo-Pi-aRowskim” – wyłożył szanse i zagrożenia, słabe i mocne strony lewicy w nadchodzących kampaniach wyborczych. Klarownie, ładnie, nawet tembr głosu ma tę „grzeczność połączoną ze stanowczością wiedzącego co mówi”. No, chyba jakąś kampanię robił, nieprawdaż?

Znam Roberta z czasów studenckich, bliżej go poznałem, kiedy pracowaliśmy etatowo w tej samej studenckiej organizacji. Zaliczam go – obok Piotrka Czyżewskiego czy Tadeusza Sajura albo Zbyszka Kamińskiego oraz parunastu innych – to grona osób, których nigdy się nie powstydziłem. Jako ktoś, kto nieraz wprowadzał bliskich przyjaciół w stan zakłopotania – wiem co mówię.

Opisywanego profesora dyrygującego panelem apodyktycznie i wedle swego widzimisię – Robert przerasta o głowę, a nawet dwie, uwzględniwszy różnicę wzrostu. Pewnie zna się na manipulacjach i socjotechnikach, w końcu kręcił w polityce i biznesie, ale robi to tak, że człowiek chciałby jeszcze…

Podobno nadchodzący wiosenny Kongres Ordynackiej pozbawi nas przyjemności powtórnego zagłosowania na Ojca-Pomysłodawcę. Oto zatem mój szantażyk: jeśli Robert nie wystawi swojej kandydatury – to, dalibóg, wystawię siebie i dopiero będziecie mieli kłopot… he-he.

 

PS /z ostatniej chwili/

Przeglądając internetową „prasówkę” wynajduję taką oto wczorajszą notkę Andrzeja Bobera, skądinąd wziętego niegdyś żurnalisty, może i reżimowego (cytuję w całości):

Parcie na frukta musi być spore, skoro przypominający sobie młodość w PZPR – Leszek Miller, Marek Siwiec, Robert Kwiatkowski, Włodzimierz Czarzasty i kupa innych - chcą dziś na Kongresie Lewicy reaktywować Polskę silną, wolną, niepodległą, sprawiedliwą itd. Poza Magdą Ogórek nie macie tam nikogo młodszego..? Bo zadania ambitne, ale cel dość odległy.

No, Bober zwyczajnie pierdnął sobie we własną butlę tlenową, i nawet tego nie zauważył…