Liczniki w ruch! (2) Cherlawy zaprzęg indywidualistów

2010-04-27 08:18

 

(część druga)

 

Zwykłem mówić tym, którzy poważnie traktują Pana Boga, że wiara i religia to nie jest wyścig do Nieba. Stwórca wcale nie ucieszy się, kiedy wpadniesz pierwszy na metę i zakrzykniesz: chwała mi, jestem najlepszy z wiernych, nagroda mi się należy jako najwierniejszemu, dawać mi tu laur! Opatrzność wolałaby, żebyśmy swoją wiarę okazali pomagając słabszym w wierze i potrzebującym, mającym w sobie mniej świadectwa, i tak całą gromadką niechbyśmy doczłapali się do Wrót, niekoniecznie galopem, niekoniecznie kłusem nawet, wystarczy stępa.

 

Żądni władzy nad duszami elektoratu celebryci dziennikarstwa, w sprawie wyborów prezydenckich mają jednak inną, bardziej doczesną koncepcję: zwycięzca zgarnie wszystko. Jest w tym może jakaś wyborcza racja, ale tylko wtedy, kiedy zapomnimy, że Prezydent ma być Głową Państwa (Ojcem Narodu?), a nie tylko team-leader-em, zgarniającym premie dla swojego zespołu. W tym sensie Prezydent-osoba musi (musi!) spełniać wymogi stawiane Mężowi Stanu, a nie tylko wymagania właściwe dla konia wyścigowego.

 

Narażę się „zawodowym” komentatorom: spośród powojennych Prezydentów najsłabsi okazali się pod tym względem przedstawiciele – nomen-omen – Solidarności. Lech Wałęsa kompletnie zlekceważył, zignorował, porzucił elektorat Stana Tymińskiego, elekcyjnego pogromcy samego Tadeusza Mazowieckiego, będący żywą manifestacją niezadowolenia z przemian zachodzących w kraju, i to tuż po zwycięstwie Solidarności. Tymiński – skądinąd polityczny hokus-pokus – wstrzelił się w powszechne społeczne obawy przed Transformacją: okazało się po latach, że obawy nie były bezpodstawne, a mądrość „ludowa” siała słuszny niepokój. Szkoda, że reprezentował te obawy człowiek niedojrzały. Wszak w Parlamencie problem społecznych kosztów proponowanych zmian sygnalizowali od początku Ryszard Bugaj, Aleksander Małachowski, Karol Modzelewski, oni również przegrali w dysputach i głosowaniach nad terapią szokową. Podobnie słabo wystartował Lech Kaczyński, który podczas swojej prezydentury dojrzewał i zmieniał się w oczach na lepsze, ale zaczął od niesławnego zameldowania bratu, a nie od ukłonu drugiej połowie wyborców, których racje szybko znalazły ujście w postaci zmiany parlamentarno-rządowej. Miał dobrą przeciwwagę we własnym domu, w postaci żony zdolnej pozytywnie wstrzeliwać się w społeczne oczekiwania.

 

I w ogóle obie „połowy” (tzw. liberalna i solidarna) nie uwzględniły „trzeciej połowy”, która ani na liberalizm, ani na ideologiczną politykę historyczną nie miała ochoty, wolałaby jakąś widoczną poprawę codziennej niedoli. Poczucie bezpieczeństwa socjalnego i ochrony od łupieżców biznesowej, politycznej i kryminalnej maści. Ówczesny team-order brzmiał jednak: jeńców nie bierzemy, rżnij gadzinę, bo PRL-owska ona jest!

 

Wiem, wiem, Prezydent nie rządzi w codziennej praktyce, ma inne zadania i inne instrumenty. Ale szczerze: nie jest bezbronny wobec ścierających się żywiołów politycznych, ma prerogatywy niemałe, może nawet wystarczające dla poskromienia skłonności do deptania przegranych.

 

Tłumaczyliśmy sobie kiedyś z zaprzyjaźnionym politykiem niemal-pierwszego-rzędu, że od roli Polityka do roli Męża Opatrznościowego jakiejś społecznej połaci jest długa droga, podczas której trzeba uczyć się i dojrzewać. I że kandydatami do najważniejszych ról w Państwie powinni być przynajmniej Mężowie Opatrznościowi, a nie po prostu sprawni gracze polityczni i medialni. Widzę, że nasze dyskusje nie poszły na marne, mój przyjaciel wzrasta duchowo i politycznie, od dawna już nie gra „pod siebie”, zna miary budujące Rację Stanu.

 

Wyborca wcale nie jest taki głupi, jakim chce go widzieć mistrz pogardy, szepcący niegdyś w kuluarach, że „naród wszystko kupi”. Jeśli widzi, że w zaprzęgu biega dwóch wrogich sobie ogierów, kolejni dwaj-trzej to niekulawe wałachy, a pozostali stanowią zwykłą siłę pociągową swoich środowisk, a może nawet tylko swoich wyobrażeń o sobie – to naród ów, brzydko nazywany masą, publicznością, elektoratem, najwyżej oceni tego, kto postawi na umiar własny i harmonię całej nawy publicznej, kto nie deklaruje, że podeprze solidny maszt tylko po „swojej” stronie namiotu. Z wyborcą trzeba jak z Panem Bogiem: w wyścigu nie ten wygra, kto pierwszy dobiegnie, tylko ten, kto wesprze słabszych swoją uwagą i staraniem. Kto w walce gigantów nie depcze pomniejszych. I nawet jeśli – popychany przez kampanię – wyborca zagłosuje na faworyta mediów, to wnet się opamięta i dla równowagi, w następnym rozdaniu, np. parlamentarnym, samorządowym, poprze siły równoważące, bo naród nie lubi przechyłów i dobijania jeńców, naród nie znosi choroby morskiej od kołysania politycznego.

 

Prezydent nie jest ani od górnych wojenek, ani od chrustalnych żyrandoli, ani od gier zakulisowych, ani od nic-nie-robienia. Prezydent ma nam ojcować i matkować zarazem, nawet jeśli wydaje mu się, że nie ma wystarczającego bata na rozbisurmanionych harcowników z zaprzęgu palamentarnego.

 

Zwracam się więc do „starszych braci medialnych”, nadających ton audycjom i komentarzom prasowym: nie podpuszczajcie kandydatów, tym bardziej ich nie przesłuchujcie. Dajcie nam wsłuchać się i wczytać w to, co mówią. Może któryś z nich naprawdę jest czegoś wart?

 

 

Ciąg dalszy nastąpi…

Kontakty

Publications

Liczniki w ruch! (2) Cherlawy zaprzęg indywidualistów

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz