Kroniki początek...

2015-07-29 17:03

Zanim zabrałem się za niniejszą kronikę – powstała (chyba wstępna) wersja reportażu filmowego z wyprawy. Moja podstawowa refleksja po obejrzeniu tego materiału (TUTAJ) jest dwuzdaniowa:

1.       Muszę koniecznie schudnąć o 10-15%;

2.       Muszę wyraz twarzy zamienić na „jest dobrze, a nawet lepiej”;

Mój niedosyt z tego reportażu jest wielki: brakuje mi fabuły. Ale przecież dokument nie powinien chyba się fabułą obciążać? Eeeech, ja nigdy nie wiem do końca, czego chcę...

Ale wspominam o tym – bo poniższe notatki nie uwzględniają tego filmu-klipu.

Kronika filmowa

Każdy podróżnik i każdy mający wyczucie „górności i lotności” wie, jak ogromna ilość wydarzeń, słów, przedmiotów, dzieł, zachowań, przedstawień – warta jest zachowania na zawsze i wciąż odtwarzania. Sam niekiedy się łapię na tym, że najlepiej, abym przeglądał rozmaite relacje i sprawozdania z cudzych doświadczeń i koncepcji. Zresztą, staram się: czymże są książki, nawet te beletrystyczne, jeśli nie przekładaniem kart Historii i Wiedzy oraz Wrażeń?

Łukasz jest kronikarzem filmowo-zdjęciowym wyprawy, autorem linkowanego wyżej reportażu. I debiutantem w tym towarzystwie, tak jak ja. Spędza długie godziny na tym, by oko multimedialne patrzyło tam gdzie trzeba i jak trzeba. W rozmowie zabijającej monotonię niektórych odcinków przejazdu, dowiedziałem się od niego, że jest filozofem „po Grodzkiej” (Kraków), na użytek magisterki szukał lingwistycznych paradoksów u Dostojewskiego. Już choćby za to można go polubić, choc nie zauważyłem, by chwalił się czytaniem Fiodora po rosyjsku, a to byłby duży niedostatek, dla niego.

Robota tego rodzaju męczy. Ileż można trzymać w rękach mało poręczne urządzenie, w trzęsącym się samochodzie albo podczas spotkań około-stołowych? A on trzymał. Niby miał statyw, który wpinał sobie w biodro, ale z tego wychodzi, że ręce tylko ciut mniej są zajęte, a dochodzi gniecenie w biodrze.

Z kroniką jest jednak tak samo jak z mapą: mapa w skali 1:1 jest bezużyteczna. Zatem trzeba dobrać zarówno odpowiednią skalę (objąć jak najwięcej przestrzeni, ale też nie utracić szczegółów istotnych dla użytkownika), jak też „punkt widzenia” (nawet jeśli nie zamierzamy fabularyzować). I unikać śmieci ozdobnikowych, tych rozpraszających uwagę i mylących co do istoty. Chyba że to jest zamiarem, tak jak to czyni jacek Kleyff w swojej twórczości sceniczno-muzycznej.

Moja kronika jest w skali 1:1000. Czyli sądzę, że skupię na Czytelnikach (uczestnikach) uwagę co do najwyżej 1 promila tego, co się wydarzało i co uchwyciłem. Jednocześnie jest-będzie to kronika tematyczna: interesuje mnie Rumunia jako kraj środkowo-europejski, interesują mnie uczestnicy „mojej” dwu-trzysamochodowej wyprawy jako grupa „krakowsko-śląska” oraz interesują mnie uniwersalne ciekawostki, zbieżne z moimi zainteresowaniami, które nazwę tu zamaszyście duchowo-intelektualnymi.

Oczekuję od Łukasza (zabrzmiało jakbym żądał), że jego kronika da satysfakcję uczestnikom wyprawy, że będzie artystycznie dojrzała i że „osoby trzecie” poczują się nie tylko doedukowane, ale też żądne tego samego doświadczenia, jakie jest naszym udziałem.

Tego samego żądam od siebie. A mam trudniej: kiedy Łukasz pokaże czyjegoś garba – będzie to garb garbatego, co oczywiste. Kiedy ja napiszę, że ktoś jest kulawy – będzie na mnie, że jestem nieżyczliwy, a może zwyczajnie wredny. Słowo pisane i mówione właśnie tak działa: to nie obiekt informacji jest „sobie winien”, a ten, kto informację podaje. Jak w polityce, nieprawdaż?

Mam też okropny zwyczaj podkreślania – nawet w tekstach „naukowych” – swojej osobliwej, całkiem pozbawionej poetyki, wrażliwości na to i tamto. Dlatego uprzedzam o tym w podtytule: reportaż osobisty. Do tego w kolorze feldgrau, niejasnym, o zapachu starej stodoły, słodko-kwaśnym, nieco lepki w obcowaniu cielesnym, co do kształtów zaś – niepewny, niejasny, chropowaty. Mój autoportret rumuński – możnaby rzec.

Jak się dostać do raju

Każdy ma zapewne swoją receptę. Ja w tej sprawie udałem się – meandrami – do Krakowa, skąd w 7, potem 8, a w powrocie 9 osób rozpoczęliśmy podróż od wizyty „na zamku”.

Michał – jaśnie pan kierownik, z jego zeznań wynika, że dentysta. Duży, za to serdeczny pan w średnim wieku, pełen energii, nosi na wygolonej (lekko odrośniętej) głowie długi ogon blond włosów, nieco przypominający kozacki osełedec, ale zapewne mający coś wspólnego ze stomatologią, dacią lub Rumunią.

Stefa – podobno woli, by ją tak zwać, choć ma ładne imię Monika. Przyznaje się do socjologii. Wraz z Michałem współautorka projektu Cornet Club, w którym urządzają spotkania miłośników wszystkiego co rumuńskie oraz imieniny i urodziny różnych osób, po których boją się wysiedlenia przez sąsiadów. Ostatnio na urodzinach Michała grał tam „Sztywny Pal Azji”.

Basia – przecudnej urody, figura modelki, całkiem już dorosła dziewczyna, kurząca niczym kotłowy w którymś z filmów Barei, wiecznie czymś przejęta. Kojarzy mi się z nią słowo „trzpiotka”, ale nie ze względu na lekkoduchostwo Basi, tylko ze względu na jej nieoczekiwane „akcje pożarowe”, każdorazowo wzbudzające radość towarzystwa.

Anutsa, a właściwie Ania przerobiona na imię rumuńskie, najmłodsza z nas, geograf, pracuje w jakimś unijnym projekcie i bardzo przeżywa swoje problemy z szefową, więc lekko jest podminowana i nadwrażliwa, co odbije się na naszych stosunkach, bo ja mam tak samo nawet jeśli szefostwo mam wspaniałe. Jej atutem jest i uśmiech, i śmiech.

Adaś, zwany Sołtysem: mieszka w Beskidzie Niskim, w wyludniającej się wsi po-łemkowskiej, interesuje się życiem lasu, pasieką, życiem rodzinnym i paroma drobiazgami, które mnie ku niemu ciągną, bo widzę w nim bratnią duszę. Naturę ma stoicką, czego mu bardzo zazdroszczę. Podobno umie przyrządzać nalewki i destylować dla nich surowiec główny.

Łukasz,  wspomniany już wcześniej. Ma papiery filozofa i kilka innych pasji. He-he, ma jedną wadę: kiedy płynie na plecach (grzbietowym, b-kraulem) – to nie panuje nad kierunkiem i płynie po okręgu o promieniu mniej-więcej 15 m. Znam żart, podpowiadający, jak trzymać kierunek. Nie powiem.

Paweł. Reprezentował początkowo w pojedynkę, a potem w większej grupie, zaprzyjaźnionych miłośników starej „syrenki”, zaś podczas naszej wyprawy pokochał „warszawę”. Podczas snu wykonuje tak szerokie zamachy rękami i nogami, że nawet, kiedy w hostelu miałem odsunięte łóżko – dostawało mi się. Może to kwestia zamiłowania do produktów destylowanych?

Ja, czyli Jasiek. Nie obrażam się, kiedy mnie wołają Dyzio albo Forest Gump. Staram się być dziarski, ale wiek robi swoje. Uważam się za najfajniejszego gościa na świecie, ale nie wiem, kto podziela moją opinię w tej sprawie. Mogę podać mejla, jeśli ktoś chce coś w tej sprawie napisać.

Uli – czyli Ulrich. Mieszkaniec Berlina (na pytanie, którego Berlina, odpowiada: południowego), prawnik, pracownik różnych środkowo-europejskich uczelni i realizator projektów w Polsce, na Węgrzech, Ukrainie, w Rumunii (?). W każdym razie co do języków ma naturę studenta. Wyjaśniam: pytają profesora, ile mu trzeba czasu na naukę chińskiego. Odpowiedź: no, kilka lat, aby wstępnie coś umieć. Pytają o to doktora – odpowiedź: dwa-trzy lata, wstępnie. Magister twierdzi, że rok intensywnej pracy i porozumie się. A odpowiedź studenta brzmi: kiedy egzamin? Uli jako ewentualny student zda każdy egzamin językowy.

      

/różne fotki, nie tylko z naszej wyprawy: pożyczyłem inne foty z FB i podobnych źródeł/

Wyjechaliśmy z fantazją (Uli dołączył po kilku dniach, w Pitești, Sołtys zaś na granicy słowackiej). Dwie „dacie” pokazywały sobie wzajemnie, co potrafią.

Silnik lubi sobie miarowo pomruczeć, tym razem jednak ryczy jakby poddany rzezi nieludzkiej. Co tu gadać: pojazd nie jest przygotowany do podróży i tylko dziki fart może spowodować, że jazda będzie płynna. Otóż ów dziki fart nas opuścił po kilkudziesięciu kilometrach. Pech chce, że „nasz” pojazd (w rękach Michała) rozsypał się w drobny mak pod Brzeskiem. Wybuchło co miało wybuchnąć, (nazywają to uszczelką), zatem odholowaliśmy samochód z powrotem do Krakowa, powierzyliśmy go Krzysztofowi – a w jego miejsce przysposobiliśmy „warszawę” i – dalejże jazda od początku (do wyboru była jeszcze „wołga” – obie w stanie technicznym, który ja nazywam „uśredniony”).

W wyniku losowania (powtarzanego co dzień rano) jedziemy w trzech dżentelmenów: Michał kieruje, ja się wdrażam, Paweł opowiada o sytuacji u „syrenkowiczów” i popija procentem każdy „akapit”, a Adam czeka tuż za granicą, w pierwszej wiosce – i dosiada się do nas.

Awaria spowodowała, że pierwszy nocleg mamy w słowackiej restauracji z hostelem pod nazwą „Lietadlo”: rzeczywiście, pół samolotu zdobi przydrożny placyk, a hostel urządzono w starej hali sportowej. Dwa pokoje wystarczyły, Łukasz musiał jakoś radzić sobie w damskim towarzystwie, a to nie jest łatwe rano w porze golenia, choc wczesniej może być miłe. Ups, on się chyba nie golił.

Następnego dnia (jedziemy „warszawą”: Michał, Anutsa, Adam i ja) nadganiamy, ale około południa zaglądamy na śniadanie do fajnego baru-hostelu w miejscowości Tokaj. To znany wszystkim produkt winogronowy z regionu północno-wschodnich Węgier i południowo-wschodniej Słowacji. My jednak mamy inne cele konsumpcyjne, więc nad rzeką Cisą, a może Bodrog, spożywamy pod chmurką rozmaite dania – ja się ograniczam do omleta. I może coś jeszcze.

Przecinamy szybko ten kąsek Węgier, słuchając opowieści Michała o starych dziejach tego regionu. Michał postanawia, że nie wjeżdżamy od razu do Rumunii, tylko jedziemy przez Debreczyn i osiągamy „poziom” rumuńskiej Oradea, stolica krainy historycznej Kriszana (Crișana). Na granicy rumuńskiej jest kontrola dokumentów. Dobrze że nie kontrolują niczego poza paszportami, bo z tym mielibyśmy problem (np. brak aktualnych badań technicznych, a to tylko poczatek). Mam być szczery – zgrzytnęło mi już po raz drugi (wcześniej – wybuchający silnik).

Na szczęście – policja rumuńska nie należy do tych, które „łowią” kierowców i łupią za byle co. Za to jest elegancka w stroju i serdecznie stoicka w zachowaniu. Albo mi się tylko tak wydaje.

Teraz ja za kółkiem. Michał musi przepłukać gardło.

Zamiast nadrabiać opóźnienie – powiększamy. Zatanawiam sie głosno, jak można poddać remontowi kilkuset-kilometrowy odcinek naraz? Co chwilę „światła”, na których czeka się po kilka ładnych minut, a potem – kiedy już jest „zielone” – jedziemy nie widząc żadnego robotnika, z prędkością pozostawiającą wiele do życzenia. Wkurzony tą arytmią, decydowałem się wjechać na czerwonym przy kolejnej takiej blokadzie – i zablokowałem się we wsi między wysokie krawężniki a samochody z naprzeciwka. Powinienem dostać baty od innych kierowców, ale mimo mojego ewidentnego naruszenia zasad – Rumuni okazali się pomocni i sprawnie jakoś się wyminęliśmy. Uff!

Michał miał wiele uwag do mojej techniki jazdy. Cierpliwie to znosiłem, bez słowa jęku, choć mogłem na stół położyć zrobione w życiu kilometry, liczone w milionach, w tym po bezdrożach Rosji i Azji. Teściowa się znalazła, hi-hi.

Wolałem przeżywać pierwsze przełęcze i doliny, a nie szutry, dziurawe asfalty i ględzenie Michała. Uważałem na „dacię” z tyłu, by się nie pogubiła: Stefa dzielnie już drugą dobę zaiwania za fajerą, a wiem, że to pomaga, kiedy widzi się poprzednika lawirującego między dziurami.

Tu, dokąd póki co dojechaliśmy, kierowców, samochody i inwestycje drogowe traktuje się orientalnie. Zwłaszcza te drogowe. Przebywszy niemal wszystkie magistrale radzieckie i inne drogi, choćby w Mongolii, z których każda ma kilka tysięcy kilometrów, nadal dziwię się, jak można  uruchomić „za jednym zamachem” remont tak długiego odcinka. W krajach o jakiejś kulturze technicznej wiązałoby się to z zatrudnieniem tysięcy robotników drogowych, tyluż maszyn i urządzeń, pracą na 3 zmiany i informacją ostrzegającą kierowców, co nas czeka za zakrętem, przez najbliższych 5-10-50 km, a w ogóle z podpowiedzią, jak można objechać to zamieszanie. Tutaj nikt sobie tym głowy nie zawraca. Rumunia – warto przypomnieć – jest członkiem UE. Polskie drogi przed „inwazją funduszy unijnych” były w dużo lepszym stanie – a mimo to drogownictwo u nas szalało. Tu zamieszania jest sporo – ale efektów – nie widać.

Zostawmy to. Jadę po dobre wspomnienia przecież.

Ludzie drodzy, którzy to czytacie, trzeba się przejechać po Rumunii, żeby docenić Karpaty. Nie ma takiego wiersza, nie ma takiej gitary, niema takich obrazów – które przebiją tę rajską ziemię. Plotą się koleje i szosy wzdłuż rzek, niczym warkocze. A my, zmotoryzowani psotnicy, z warkocza na warkocz, i kiedy w jednej krainie warkoczy braknie – zmieniamy region i dalej w tany, pośród zgrzytów skrzyni biegów, metalicznego podzwaniania w podwoziu, ryczących silników, no i wchechobecnego szumu rozpędzonego.

Mijane wsie i zadupne miasteczka – taką trasę wybrał Michał – to jakby galerie domów i postaci. Domy – każdy inny, jeden od drugiego przytulniejszy – otoczone murami, które stanowią dla nas jakby linie brzegowe szosy. Ale nie są to linie dzielące i wyobcowane, jałowo i bezbarwnie puste: niemal przed każdym domem jest ławeczka, na której siedzą kobiety w otoczeniu kóz, kotów, psów i sąsiadek, plotkujące o czymś, albo mężczyźni, zgoła innym zajęciom się oddający, na przykład grom w karty i kości.

Trzeba niemałej dozy szaleństwa (tego nierozumnego, rodem z Foucaulta), aby wybrać się w trasę ok. 2,5 tys. kilometrów, za niejedną granicę, dwoma samochodami, z których młodszy ma 24 lata, starszy zaś mógłby młodszemu matkować, a do tego mając „poważne niedociągnięcia” w kwestii dowodów rejestracyjnych, przeglądów technicznych i ubezpieczeń. Od początku zadaniem było: wyjechać z kraju. Bo tylko w naszym kraju – i może jeszcze w jednym z sąsiednich – policja zasadza się na samochody i kierowców w celach zarobkowych oraz dla podbicia własnej samooceny.

Właśnie: mam wrażenie (będę to powtarzał) – a minęliśmy dziesiątki policjantów na całej trasie – że oni są plastikowo eleganccy: na ich mundurach nie ma żadnej skazy, czyściutkie, odprasowane. Ja bym się w nich pocił jak mysz – a oni rześcy, twarze odświeżone jak spod igły. Jak oni to robią?

Ostatecznie, ze względu na stan dróg i brak dobrych świateł w „warszawie” – nocujemy w przypadkowym zajeździe. Na stole lądują rozmaite jadła i napitki, balujemy niezbyt długo. Miło zaskakuje nas kelnerka (Ioana), która – choć płatnicy mieli w czubie – oddała nam równowartość ponad 300 złotych, kiedyśmy się pomylili w rachunkach.

Tak właśnie powinno być w raju. Biblia ma poważne niedociągnięcia, skoro nie poświęca Rumunii ani jednego rozdziału.

Bo gdy się milczy...

Jaśku, coś taki wkurzony – lubił mnie pytać kolega w wojsku. Razem „pracowaliśmy” w magazynie żywnościowym, z szefującym nam sierżantem Kowalikiem i panią Lidzią, która gotowała sierżantom zagrychę, kiedy oni zajmowali się ważnymi sprawami.

Mam zwyczaj zatapiania twarzy w takim specjalnym wyrazie „jestem wewnątrz siebie”, kiedy pracuję. Narażam się przez to na różne reakcje, np. takie jak kolegi z wojska: bez przerwy pytał mnie, czemu jestem „taki wkurzony” podczas „rozbierania” mięsa w wielkiej jak stodoła lodówce magazynu żywnościowego – otóż takie pytania puszczałem mimo uszu, bo wiedziałem, że wyglądam jak wkurzony. Chyba że odrywał moją uwagę od roboty albo od snujących się myśli. Wtedy mnie rzeczywiście wkurzał.

Zauważcie, że nikt nie pyta kierowcy, dlaczego jest wkurzony, kiedy ten w skupieniu nie zwraca uwagi na rzeczy poza-drogowe. Uważa się jego kamienną twarz za naturalną w tej robocie. No, chyba że klnie jak szewc.

Ten wyraz twarzy trzyma się mnie od wieków. I stał się podczas naszej rumuńskiej wyprawy powodem niemal sejmikowania: obraził się, coś mu jest, zbucowiał może, zbiesił się, och, a wydawał się taki rozćwierkany..., itd., itp.

Asertywność – to sztuka warczenia tam, gdzie można pomruczeć. Niepotrzebna nikomu sztuka. A jednak... mam na tym polu zasługi niemałe...

 

*             *             *

Piszę o tym, bo zdarzyło mi się nieszczęście. Okazałem się mniej skłonny do „zrozumienia drugiego” niż najmłodsza z nas. Zaciąłem się, i zamiast potraktować z uśmiechem niepoważną sytuację – przestałem „uczestniczyć”. Odłączyłem się. Skończyło się na tym, że po sejmikowaniu na mój temat na różnych postojach – najmłodsza kupiła mi czekoladę, jak rozkapryszonemu bachorowi. Koniec świata. To mnie zupełnie rozklekotało.

Poszło o to, że wykonałem kilka czynności i powiedziałem kilka zdań, które okazały się wnikać w obszar zastrzeżony dla osobistej intymności, w które wkraczać nie wolno. Nie, nic zdrożnego, chodziło o kierowanie samochodem.

No, to jak nie chcesz – to nie – zareagowałem (w sobie, bez obrażalstwa) i wyzerowałem kontakt. Wtedy się zaczęło.

Niepotrzebnie: milcząc czuję się bardzo ludziom życzliwy i bliski, tyle że – skoro nie życzą mnie sobie – robię to samo, co robi wychodzący z windy nadmiarowy pasażer: nie trzaska drzwiami, nie klnie, tylko czeka na następną okazję.

Szkoda gadać. Nie taka miała być fabyła, po którą jechałem...

Niestety, ta okoliczność zaważyła chyba na wszystkim, co było odtąd jakieś, a miało być lepiej...

Moje osobiste miasteczko

Polacy nazywają to miasto Sybinem, ale Rumuni mają swoją, lepszą nazwę: Sibiu. choć mieliśmy dotrzeć na poprzedniąnoc – docieramy tam w miarę wcześnie dnia nastepnego: to ja jestem autorem porannego wstawania, dzięki któremu nadrabiamy kilometry stracone przez złe drogi.

Sibiu jest miastem na wskroś niemieckim: założyli go w XII wieku Sasi, którzy osiedlili się w pobliżu rzymskiego, opuszczonego posterunku Caedonia.

Z ciekawostek:

·         Oryginalna niemiecka nazwa miasta – Hermannstadt (stąd „moje” miasteczko);

·         Dzieciństwo spędziła tu Joanna Rawik (urodzona w ukraińskich Czerniowcach córka Rumunki);

·         Obecny Prezydent Rumuni, Klaus Johannis, był tu merem miasta;

·         Miasto ma – na wzgórzu – aż dwa rynki, sąsiadujące ze sobą, jeden piękniejszy od drugiego;

·         Forbes zalicza miasto do 8 najbardziej idyllicznych miejsc zamieszkania w Europie;

·         Jak to Sasi – szybko pracą własną dali powód, by powstałoi 18 gildii i do tego Universitas Saxorum;

Chyba właśnie dlatego, że miasto powaliło mnie swoją urodą – nie mam wiele do powiedzenia o nim. Kupiłem książkę i przewodniki – może tu wrócę.

/Sibiu okiem fotografa: pobrane z  https://www.skyscrapercity.com/showthread.php?t=1536235 /

Zostawiamy Sibiu po posiłku zjedzonym na bazarze. To jest miasto, w którym warto osiąść na jakiś czas. Pełne soczystej historii, dostojne pięknem, rozbudzające wyobraźnie domysłami zaułków, praktyczne setkami sklepików, w którym kazdy dostanie to, czego szukał.

 

Transalpina

Szkoda, że nie udało się zaliczyć – ponoć najfajniejszego – szlaku przez Transalpinę. Pedia:  Transalpina – to potoczna nazwa drogi krajowej DN67C w Rumunii. Najwyżej położona droga Rumunii – osiąga 2145 metrów n.p.m. (przełęcz Urdele).

Transalpina przecina z północy na południe Góry Parâng – drugie co do wysokości pasmo górskie rumuńskich Karpat. Łączy miasta Sebes w Siedmiogrodzie i Novaci.

/nie byliśmy, ale ponoć tak to wygląda/

Transalpina jest nieprzejezdna w miesiącach zimowych. Od roku 2010 droga ma częściowo asfaltową nawierzchnię, przez co stała się ogólnodostępna.

 

 

No, to drum bun...

 

Salcâmul

„Pod akacją” – tak tłumaczę sobie nazwę mojego domku, który zajmuję w  Pitești, w resort-hoteliku. Ale Pedia wywołuje pod nazwą „salcâmul” (cf. turc. sal câm) w tłumaczeniu „Robinia pseudoacacia, familia Leguminosae” taki oto komunikat: Robinia akacjowa, grochodrzew biały, a także robinia biała, grochodrzew akacjowaty – gatunek drzew należący do rodziny bobowatych. Pochodzi z Ameryki Północnej, z obszaru USA, ale rozprzestrzeniła się i zaaklimatyzowała na wszystkich kontynentach świata. Nie wszystko tu więc rozumiem, ale przytaczam dla dokumentacji.

Przed wyruszeniem na spacer po Pitești Ioana ugościła nas potrawami biwakowymi własnego wyrobu, a teraz – kiedy już zmierzchało – nasyceni opowieściami i fontanną na deptaku – zawitaliśmy do wielkiego namiotu z wyszynkiem. I spożyliśmy, co kto uważał.

Zauważam u siebie to, co zdarza mi sie po kilku dniach w dowolnym „obcym” kraju. Wrastam pod powierzchnię rumuńskiej mowy. Do tego nie trzeba znac języka, wystarczy go „czuć”. Niezyjący już Romek Parylak zwykł mówić: znam język jak pies, wszystko rozumiem jakimiś splątanymi zmysłami, ale słowa wypowiedzieć żadnego nie zdołam.

Po kilku już przecież dniach przebywania w Rumunii rozpoznaję charakterystyczną melodię tego języka, może do tego kilka słów (nijak nie mogę zapamiętać toastu „noroc femeilor”, nie wiem nawet, czy teraz dobrze to przytoczyłem).

Język dakorumuński (limba rumână) – mówi nim ponad 20 milionów ludzi, w tym prawie 18 w samej Rumunii, a pozostali rozproszeni nawet do Kazachstanu, Hiszpanii, Turcji, Azerbejdżanu i innych egzotycznych krajów)

Poczytajmy z Pedii. Język rumuński jest językiem urzędowym w Rumunii i Mołdawii, a także w Wojwodinie (Serbia) na poziomie lokalnym.

Do jego zapisu stosuje się od 1860 roku alfabet łaciński. Wcześniej (od XVI wieku) stosowano w tym celu cyrylicę (w Mołdawii nieco inaczej: cyrylica obowiązywała też od momentu przyłączenia jej do ZSRR do 1989 roku, a obecnie napisy łacińskie przeplatają się z cyrylicznymi bezawaryjnie, na każdym kroku).

W języku rumuńskim możemy odnaleźć wiele słów występujących w różnych językach słowiańskich, takich jak: da (tak),ceas (czytaj: czias (godzina), război (wojna), nevastă (żona), duh (duch, np. w połączeniu Duhul Sfânt – Duch Święty) itd. Wyrazy takie stanowią obecnie 14% zasobu słów rumuńskiego języka standardowego, choć w XIX wieku było ich ponad 50%.

Od XIX wieku rumuński był poddawany procesowi reromanizacji, polegającemu na rugowaniu z języka słów pochodzenia nieromańskiego i wprowadzaniu na ich miejsce wyrazów zaczerpniętych z innych języków romańskich, przede wszystkim francuskiego i włoskiego.

Po Pitești oprowadza nas Katalin oraz jego przeurocza Ioana (nie uważa się za Słowiankę, choć ma „naszą” twarz z niebieskimi oczami i lekko zadartym noskiem), ale legendę o Mistrzu Manolo, który ongiś własną żonę zamurował, by się budowana cerkiew nie zawaliła po raz kolejny – opowiada nam Uli.

Ulemu do nauczenia się kolejnego języka potrzeba pewnie zaledwie kilku tygodni, a do tego ma on w sobie – tu się nie różnimy – pragnienie poznania kultury i ludzi wszędzie, gdzie przebywa: ostatnio wykłada w Seged, na Węgrzech.

Ciąg dalszy nastąpi...

 

Reportaż jest długi. Nie warto go czytać jednym haustem. A i poszczególne odcinki warto konsumować bez łapczywości. Oto sześć części:

Szerokiej drogi: https://publications.webnode.com/news/calatorie-placuta/

Kroniki początek: https://publications.webnode.com/news/kroniki-poczatek/

Między fabryką a muzeum: https://publications.webnode.com/news/miedzy-fabryka-a-muzeum/

Kraina Drakuli: https://publications.webnode.com/news/kraina-draculi/

Jeszcze trochę, jeszcze trochę: https://publications.webnode.com/news/jeszcze-troche-jeszcze-troche/

Celebra docelowa: https://publications.webnode.com/news/celebra-docelowa/

Przyjemnej lektury!