Kraina Draculi

2015-07-31 16:44

 

Przestałem już liczyć dnie i odmierzać czas. Dobrze mi. Przyzwyczaiłem się do znikających i pojawiających się jak w kalejdoskopie kolejnych przestrzeni, do napisów upstrzonych ogonkami nieco inaczej niż polskie, do wiosek z ławeczkami zajmowanymi przez ludzi leniwie serdecznych, do rozmaitych zwierząt domowych gospodarzących sobie od świtu do zmroku na łąkach i szutrach.

Cała nasza sztuka podróżna (w naszej wersji co-nieco przyśpieszonej) polega na pokonaniu kolejnym crossem następnego grzbietu i pasma, zostawiwszy za sobą jedną krainę baśniową, i natychmiast witając się z następną. Po drodze wpadając na miasteczka przypominające lukrowane wypieki.

W Transylwanii, Arde czy innych regionach – wszędzie domki jak z piernika, cudeńka architektury, pysznej, przyrządzonej ze smakiem. Wszędzie krajobraz naznaczony działaniem człowieka, ale dający jasno do zrozumienia: człowieku, albo się wpiszesz w moje wzgórza, wąwozy, przełomy rzeczne, drogowe, kolejowe i krasy – albo znajdź sobie inne miejsce.

/krajobrazy, krajobrazy.../

W Pedii znalazłem takie fajne pitolenie o krajobrazie, na którym juź zdołał już swój ślad odcisnąć człowiek:

Krajobraz kulturowy jest wynikiem przekształcania krajobrazu naturalnego przez grupę lub kilka grup kulturowych i nakładania elementów kulturowych różnego wieku. Krajobraz kulturowy to przestrzeń przyrodnicza, która znajduje się w sferze oddziaływań człowieka przyjmuje formę kulturową, wyrażoną w postaci krajobrazu kulturowego. Krajobraz ten można rozumieć jako antropogenicznie ukształtowany fragment przestrzeni geograficznej, powstały w wyniku zespolenia oddziaływań środowiskowych i kulturowych, tworzących specyficzną strukturę, objawiającą się regionalną odrębnością, postrzeganą jako swoistą fizjonomię.

/w podziękowaniu nieznanym mi fotografom/

Podstawowym aspektem badawczym w ramach Krajobrazu Kulturowego są analizy ewolucji krajobrazu w ujęciu systemowym, strukturalno-dynamicznym i funkcjonalnym oraz historyczno-genetycznym, a także zagadnienia prognozowania zmian w krajobrazie zachodzących pod wpływem działalności człowieka. Dotyczy to m.in. problematyki kulturowych przeobrażeń przestrzeni, ewolucji krajobrazu w ujęciu regionalnym, kulturowych podstaw geografii turyzmu, problematyki waloryzacji oraz metod ochrony krajobrazów poprzemysłowych i poeksploatacyjnych i wiele innych. Krajobraz kulturowy jest ważnym polem badawczych w obrębie teoretycznych podstaw turystyki i ochrony środowiska naturalnego.

No, tego się na trzeźwo czytać nie da, ale to jest właśnie o Rumunii.

Panuje błędne przekonanie, że Rumunia to kraj biedny. Wolę używać sformułowania: niedoinwestowany. Kiedy kilkanaście lat temu pisałem książkę ekonomiczną, to zawarłem w niej jedną z cech gospodarki typu rosyjskiego (w kontekście gospodarki typu anglosaskiego): tą cechą jest siermiężność. Otóż jeśli samochód „europejski” ma w założeniu zaspokajać kierowcę i pasażera – powiedzmy – w kilku podstawowych funkcjach i kilkudziesięciu dodatkowych – to gospodarka typu rosyjskiego darowuje sobie te cechy dodatkowe. Dlatego np. w Iżewsku produkowano „moskwicza” dużo mniej komfortowego niz „opel” – a przecież fabryka w Iżewsku została wyposażona w kompletne urządzenia wytwórcze przeniesione z Niemiec w ramach reparacji wojennych. Po prostu Rosjanie uznali, że rola samochodu jest wozić ludzi, a nie im dogadzać. Nie ma co szydzić: mało komfortowe maszyny radzieckie nie bez powodu mają zabawną opinię marketingową „nie gniotsja, nie łamiotsja”.

Czyż nie to samo możemy powiedzieć o pierwszych „daciach”?

/wieś niedoinwestowana/

 

Zatem umówmy się, że wieś rumuńska i małe miasteczka (te naprawdę małe) poprzestały na niedoinwestowaniu. Przez to mają swój odrębny urok, oparty na rozmaitych spękaniach, liszajach, nieregularnościach, zwykłym kurzu, na codziennej obserwacji, jak żywa natura wchodzi ludziom w rozmaite „cywilizowane” zakamarki.

O drogach – może już sobie daruję.

Między Małopolską a Mazowszem jest daleko nawet w dobie internetu. Dlatego – choć wszyscy pstrykali bez pamięci – korzystam ze zdjęć zamieszczonych w internecie przez podróżników nam podobnych. Dobieram takie, które najlepiej pasują do tego, co sam widziałem.

Zmierzamy do akwarelowego miasteczka.

Sighișoara 

Jeśli ktoś chce obejrzeć Wawel po rumuńsku – to powinien na kilkanaście godzin zajrzeć do tego miasteczka. Sighișoara (węg. Segesvár, niem. Schäßburg, łac. Castrum Sex, pol. Segieszów) – to (za Pedią) miasto w środkowej Rumunii, nad rzeką Wielką Tyrnawą (Târnava Mare) w Siedmiogrodzie, jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich w Europie Środkowo-Wschodniej. W 1849 miała tu miejsce jedna z bitew w powstaniu węgierskim, w której najprawdopodobniej poległ adiutant Józefa Bema, węgierski poeta Sándor Petőfi.

/”Wawel” w Sighișoarze: miasto składa się ze średniowiecznie zabudowanego wzgórza – i bardziej współczesnego „podgrodzia”/

Miasto jest założone mniej więcej w tym samym okresie, co Sibiu, również przez saskich osadników. I robi wszystko, by wyglądać na niemieckie: składa się z wielkiego wzgórza zabudowanego „na średniowiecze” oraz ze „zwykłego” miasta wielkopłytowego, otwartego na okoliczne pola i lasy, położonego nad rzeką, u stóp tego załozycielskiego wzgórza.

Nie bez trudu nasza szpica wywiadowcza znajduje nocleg na wzgórzu. Kwaterujemy się – i „na miasto”, czyli na ryneczek tuż obok hostelu, na samej górze niemal.

Mamałyga ładnie pachnie, nieco gorzej smakuje, ale bez przesady. A już na pewno mămăliguţă cu brânză şi smântână, czyli mamałyga z kwaśną śmietaną i białym serem. Nie jestem może jej apostołem, ale kto chce spróbować – proszę bardzo.

Jedyny chyba raz w całej podróży spotykamy Polaków: bez przesadnych serdeczności, ale przywitać się wypadało, skoro zajmowaliśmy stoły sąsiedzkie.

/tu ponoć urodził się Dracula/

Napełniwszy żołądki – idziemy dalej. Wyżej. W noc rozgwieżdżoną. Zostało nas czterech, w tym nieśmiertelny Uli. Noc już działa usypiająco, wszyscy „padli”, ale daję się namówić na wycieczkę „pod górę”. Bo kilkadziesiąt metrów wyżej – niezła wspinaczka – jest warowny kościół i obok jakieś liceum. Jezus-Maria, podziwiam szkolników, którzy co rano pewnie wdrapują się na ten szczyt, zanim zrobią maturę...! jest tam jakaś kolejka, może uczniakom jeździ się bezpłatnie?

/wejście specjalnymi schodami na sam szczyt szczytów: tam Liceum Josefa Haltricha oraz Kościół na Wzgórzu (Bergkirche)/

Na samym szczycie noc przybiera stężenie właściwe. Jest głucha, mroczna, ekscytująca. Ścieżkami ledwie widocznymi w mroku okrążamy kościół. Tamci planuja jeszcze jakis bar. Mam dość, oderwałem się od grupy najwytrwalszych obieżyswiatów (obieżybarów?) i wracam sam do Górnego Miasta (muszę pokonać w dół setkę schodów i stromą uliczkę, by na Górne Miasto „zstąpić”. Docieram do ciężkiej, drewnianej bramy hostelu. Zawarte na głucho. Obmacuję, nie chcę pukać czy wołać, bo noc głucha. Odzywa się zza bramy głos „kto tam”. Ooo, pomyślałem, gospodarze szybko się zorientowali, skąd nasza grupa. Odpowiadam: gość hotelowy. No, to wrota się otwierają i zamiast rumuńskiego poligloty widzę naszego Łukasza. Dyżuruje, bo pan zarządzający interesem pensjonatowym ma trudności z rozpoznaniem, kto tu rzeczywiście mieszka. Basi w każdym razie nie poznał. Cała sytuacja – kuriozalna. Widać, że choć wydało się kilkadziesiąt złotych za nocleg – nie ma się pewności co do tego, jak się spędzi noc.

/tuśmy mieszkali przez kilka czerwcowych godzin nocnych/

Rano miałem okazję widzeć grupki pół-dorosłych uczniów, zmierzających pod górę, z Dolnego Miasta...

Schodzimy w słonecznym samopoczuciu bładząc celowo zakamarkami. Pastele i akwarele staromiejskich domów, z których każdy z osobna i wszystkie razem wzięte nadają się do domowej pamiątkarni – nie pozwalają obojętnie pożegnać się z miastem. A trzeba, trzeba...

/perełki, niczym akwarele, a nad wszystkim pieczę trzyma wieża zegarowa/

Przełęcz do raju następnego

Pan Bóg – cokolwiek o nim powiedzieć – nie jest głupim dziadygą, tylko doświadczonym dobrym Starcem. Dlatego wymyślił zasadę, wedle której ludzie się nie dzielą na takich czy owakich, nie lubi Pan, by się ludzie wyzywali i pogardzali wedle ras, zamożności, narodów, wyznania, pochodzenia i zamiłowań. Wszystkich bowiem Pan ma za swoje ukochaniątka i pozwala każdemu być sobą, byle drugiego nie krzywdził i nie frasował.

Ale też dał każdemu sposobność, by mógł się wykazać. Na przykład poranek, niby rzecz prosta, a jednak w trzech postaciach występuje. Postać koguta to poranek ruchomy w czasie wedle przedświtu, inny o każdej porze roku: zanim słońce zaczajone za horyzontem wychyli swoją purpurę, już po kurnikach, po obejściach ludzkich niesie się pianie kogutów, z których każdy, oczy przymknąwszy, ogłasza kokoszkom, że już czas. Wykrzykuje swoją pobudkę z zamkniętymi oczami, bo pokazuje Panu (docześni wszak śpią, więc tylko Pan może docenić), że się nauczył jej na pamięć, tej pobudki.

Ale poranek koguta ma swoje konsekwencje daleko szersze, niż ospałe przeciąganie się kokoszek, za chwilę gotowych opuścić kurnik i rozpocząć mozolne wydziobywanie robaczków, popijanie z kałuży i znoszenie jaj. Podsłuchują takiego dzielnego koguta-trębacza-krzykacza inne ptaki – i natychmiast rozpoczynają swoje trele poranne, wrzaskliwe jak internet. Zakończą je, kiedy niebo odzyska swój naturalny kolor bladego błękitu, czasem pokrytego warstewką mgły, niekiedy mokrego deszczem szarym. A bywa, że koguta usłyszy człowiek, czarny, żółty, biały, czerwony, stary czy młody, wyedukowany czy bez świadectwa, niecnota czy prawy – i dołącza do krzątaniny, która Panu jest najmilsza, bo widzi on, jak się budzi wszystko co chce żyć, a i pogadać by zechciał z niektórymi, co to lubią pacierz, a choćby myśl niedużą mu posłać ku niebu.

Większość ludzi, nawet tych dobrych i przyzwoitych, przesypia poranek koguta. Poranek mleczarza dany jest zatem ludziom mieszkającym w murowanych klatkach. Najczęściej w miasteczkach. Takim Pan dał szansę, posyłając do różnych zaułków umyślnego. Mleczarz to specjalny człowiek, który roznosi ludziom białą nadzieję na sytość poranną, okraszoną chlebem powszednim. O tej samej porze, dzień-w-dzień, poza dniem siódmym, choć przecież i tego dnia krowy dają mleko, a i kozom niczego zarzucić nie można, czy wełnistym owieczkom. Jakoś Pan rozlicza krowom, kozom i owieczkom tę ich niedzielną nadgorliwość. I kiedy taki mleczarz się zbliża do ludzkiego mrowiska – to niesie się po blokowisku, albo po staromiejskiej uliczce, charakterystyczny chrzęst butelek podrygujących w wielokoszyczkach czy plast-kontenerkach. I budzi się naród porażony tym chrzęstem, od razu bieży do łazienki, oddać do sieci wczorajsze nadwyżki. A skoro już wstał ten naród – to się krzątać zaczyna po chudobie małomiejskiej, tak samo jak ci, których pianie koguta podniosło. Tyle że taka chudoba ma niewiele metrażu, więc i krzątanina bardziej podobna do tej w ulu, niż do tej na gospodarce.

A jest jeszcze trzeci poranek, zwany porankiem budzika. Człowiek w swojej marności robi wszystko, by oddalić od siebie koguta, coraz rzadziej też zamawia mleko na wycieraczkę. W to miejsce zainstalował w pewnym kraju Szwajcarów, którzy się nauczyli robić zegarki. I te zegarki szwajcarskie – a czasem podróbki radzieckie czy amerykańskie, a nawet – tfu – NRD-owskie (już nie ma tego kraju, ale kto nie pamięta zegarka Ruhla, albo Glasshute „spezimatic”...) – otóż te zegarki o swojej z góry umówionej porze robią w sypialniach taki raban, że kogut z kurnika nie miałby szans. I tak zawzięcie dokuczają człowiekowi, aż ten wstanie, wściekły od rana nie wiedzieć czemu, po czym – czasem i zębów nie domywszy – gna do roboty. Taka Ruhla – a ostatnio nawet melodyjki i przypominajki w telefonach komórkowych (nie mylić z telefonem kurnikowym), niektóre z nich to „japończyki” i „szwajcary” podrabiane w Chinach – to kara za grzechy dla wszystkich, którzy nie doceniają wartości koguta, zresztą, ktoby tam trzymał koguta na balkonie, a tym bardziej pod telewizorem, nie daj boże pod poduszką...

A piszę o tym wszystkim, bo nasza grupa też ma różne pory wstawania. Ja, na przykład (jak tu nie czuć się lepszym, he-he), wstaję z kogutem i w nagrodę dostaję gwar poranny wszelkiego stworzenia, co umie śpiewać, klekotać,ćwierkać, kląskać, kukać, kwilić, pytlować, szczebiotać,  trajkotać,  świergolić, paplać od przedświtu . Kiedy  ptasia giełda się wycisza – ja już mam za sobą pierwsze strofy nowego pół-wiersza, jestem przywitany ze słoneczkiem albo chmurką w zastępstwie, i z wyższością odnotowuję, jak mleczarze zaczynają potrząsać butelkami, a jeśli ich nie ma – wysłuchuję różnych nokii, samsungów i ericssonów, nieudolnie a natrętnie udających, że się znają na porach dnia.

A inni nasi wstają, kiedy pora ostatnia. I nie zawsze zdają się radzi temu, że dzień nowy nastał, naburmuszeni czegoś, warkliwi, za skaranie boskie mają to choćby, że trzeba się ruszyć ku dalszej podróży. Chociaż sami się na nią wyprawili, to mają do tej podróży o coś pretensje. Ja też miewam, ale przecież nie o świcie, najpiekniejszej porze dnia. Teraz najpiękniejszej, bo kiedyś bardziej mnie zajmowała pora słowików.

No ale ruszamy, jak co dzień. Wypełniwszy uprzednio chwile czynnościami, co kto uważa za konieczne z rana.

W swej dobroci dał też Pan światu nie tylko koguta i szwajcarski zegarek (ewentualnie podróbę), ale też porozrzucał po świecie rozmaite raje. Takie same jak ten, w którym nagrzeszyli Adam z Ewą. Tyle, że tych dwoje miało swój raj pod ręką, ledwie oczy odpluszczywszy, a my, ludzie naznaczeni grzechem pierworodnym, musimy te swoje raje wynajdywać za kolejnymi przełęczami.

Więc najpierw ryczą silniki zamęczane w codziennym kieracie karpackich serpentyn i przełomów. Nie zawsze oko kierowcy cieszy się przestrzenią, bo nie dość, że zakręt za zakrętem, albo ostry podjazd wymuszający gimnastykę prawej ręki (manetka) i lewej nogi (sprzęgło) – to jeszcze zdarzają się tory sprawnościowe w postaci dziur w asfalcie, a najgorsze są szutry, na których jęczą opony piłowane ostrymi krawędziami żwiru, metalicznie popłakują podwozia rażone kamykami spod kół, a do gardeł i oczu wdziera się pył wzniesiony przez pojazd poprzedni, czasem niewidoczny w chmurze kurzu. Rumuni na ten kurz znaleźli sposób w postaci samochodu „dacia duster”. Ale my mamy pojazdy wymyślone dużo, dużo wcześniej. W końcu to jest wyprawa samochodów zwanych starymi, matuzalemów szosowych i podróżników od bezdroży.

Kiedy tak wspinamy się błędnie pod górę, kiedy zakręty nas kołują w tę i wew-tę, kiedy pył drażni gardła i oczy – przestajemy liczyć kilometry, mijane mostki, remonty ciągnące się kilometrami – i wypatrujemy prześwitu. Mamy go najczęściej po kilkudziesięciu minutach, ten prześwit. I wtedy – dzięki ci, opatrzności, za rumuńskie Karpaty – mamy nagrodę, nawet jeśli wstaliśmy od chińskiej podróbki: ściele się przed nami kolejna rajska dolina, niby od niechcenia rzucona człowiekowi dla strawy duchowej, dla zachwytów szczerych, dla satysfakcji po trudzie wspinaczkowym, dla odpoczynku silnikom mającym już dość wszystkiego.

Są w takich małych edenach pola uprawne, barwne tysiącem odmian zieleni, są domki wiejskie porozrzucane po zboczach niczym rodzynki, są jeziorka, marszczą się zakolami rzeczki, bywa, że na wzgórzu naprzeciw stoi zamek jaki, a po drodze wjeżdżamy w miasteczko. Rumunia wtedy – choć inna i różna w każdej z mijanych prowincji – udowadnia niedowiarkom, że zasługuje na więcej, niż od losu dostaje. Zasługuje – bo daje turystom wszystko, co się mieści w słowie „niezapomniane”. I to daje obficie, pełną garścią, dorzuciwszy jeszcze drobiazgi: jakieś pokrzywione drewniane słupy elektryczne pamiętające Ceaușescu, komponujące się w niepokojący artystycznie różaniec, jakieś cerkiewki, a każda inna i równie święta, jak warowne kościoły reformackie, jakieś kozy pół-miejskie, udomowione codziennym obcowaniem z człowiekiem, wierne i ciekawskie niczym psy, jakieś bary przydrożne, gdzie ludzie miejscowi sennie sączą piwo i nieśpiesznie omawiają swoje sprawy, ważne wyłącznie w tym miejscowym raju, między przełęczami, a zatrzymujący się turyści oglądają to wszystko jak w obwoźnym kinie, choć to oni są akurat obwoźni. I wielką rozmaitość domów, niby podobnych do siebie podcieniami i ławeczkami pozwalającymi wieczorem babom gwarzyć i waszmościom grać w karty czy warcaby albo w kości przy ruchliwej szosie – ale każdy inny duchem i ozdobami, każdy odrębnie uswojszczyźniony.

Raz nawet – kiedyśmy gnali zapamiętale przez raj kolejny, bo śpieszno było – w miejscu, gdzie ławeczka, a na niej powinna siedzieć gospodyni w ciemnej chuście – leżała, niby odlana z brązu, nie całkiem rasowa, ale za to dumna z siebie krowa, przeżuwająca urobek trawiasty. Jej stoicki, niemal hinduski spokój, z jakim znosiła wizgające wciąż koło niej osobowe i ciężarowe potwory – godzien jest naśladowania, bo dowodzi wysokiej samooceny tej rogacizny, o sierści w kolorze mosiądzu i takiejż pozie pomnikowej.

Kiedyśmy na jednej z przełęczy – niezbyt ostrej, przypominającej raczej niewielką wysoczyznę – zatrzymali się w celach sanitarnych (z czego skorzystały też silniki, mające dość wycia wniebogłosy, i rade były przystankowi opony zalizujące drobne rany od kamyków i dziur – poszedłem za załom trawiasty, a tam – esencja raju. Widzę żleb po strumieniu, wzdłuż niego sosnowe i liściaste drzewa, wszystko na tle kolejnego raju, jeszcze niezbyt widocznego. To wszystko zasłuchane w koncert świerszczy, niosący się jak organy w amfiteatrze, głośno i wielobarwnie, aż w sercu coś pękało. Kocham muzykę, nie tylko tę nutową, ale też tę naturalną, jak szmer rzeczki opodal baru, jak debata ptaków przed świtem, jak owe świerszcze milionami chitynowych ocierań dajace koncert na przełęczy.

Żal odjeżdżać, kiedy krótki popas się kończy. Ale – gdybym nie odjechał – zobaczyłbym i pokochał inne raje niezapomniane?

Leniwie sacząc Alexandriona

Alexandrion jest takim samym trunkiem jak Ararat czy Metaxa albo Sljanczev Briag czy Pliska. Tylko że nie można tego mówić Rumunom: oni wiedzą, że ich „koniak” może ustępuje francuskim, ale poza tym...

W tej szalonej podróży Alexandrion przewijał się co dzień, głównie za sprawą Pawła „syrenkarza”. Od początku podróży zapowiadał, że będzie „łoił” procenty ile wlezie – i słowa dotrzymał. Ja bym w tym upale, a może i w syberyjskim chłodzie, który wyżej cenię – nie wydolił. No, ale Paweł to Ślązak, a i krakusy niezgorzej „przyjmują”, ja zas wychowanek Kaszubszczyzny, kudy nam do takich wydolności.

To jest jakiś cud: wciąż będąc w pośpiechu – znajdowaliśmy czas na owe „leniwe sączenie”. Przychodzi mi na myśl zwariowany kinooperator, który wartkie „kini drogi” specjalnie spowalnia, kiedy bohaterowie zatrzymują się na chwilę w przydrożnych szynkach. Tu nie ma pośpiechu, tu siedzimy niczym szczęśliwi emeryci nie mający nic innego do roboty jak kontemplować nagle zatrzymany czas i uroki okolicy, w której akurat się znaleźliśmy.

Otóż chwil „sączenia” było w tej podróży wiele, choć stała ona pod znakiem tempa, zwłaszcza że złośliwe remonty drogowe spowalniały nas niemal stale.

I – tu duży ukłon w strone współpodróżników – nie stwierdza się „zgonów”: wszyscy w kondycji znakomitej dojechali zarówno na paradę w Satu Mare, jak też długi etap powrotny do Krakowa.

Bloger Łukasz Gołębiowski opisuje ten alkohol tak: rumuński winiak, sztandarowy produkt firmy Alexandrion (ich marki to także Cava d’Oro czy Brancoveanu) robiony z lokalnych szczepów winogron zghihara i Giordana. Jest to brandy typu greckiego, przypominająca Metaxę, a więc aromatyzowana ziołami w procesie filtracji i dosładzana. Występuje w wersjach trzy-, pięcio- i siedmiogwiazdkowej, starzona w dębowych beczkach, im starsza, tym silniejszy posmak dębiny. Alexandrion to brandy słodka, o wyraźnym smaku wanilii, z nutą kardamonu w tle. Ta siedmiogwiazdkowa jest ostrzejsza, z posmakiem wędzenia.

To co i tak wszyscy wiedzą, czyli rumuński smok wawelski

W samym centrum Transylwanii- krainy pięknej i ludziom przyjaznej – pędzimy na złamanie karku, bośmy między punktem A wyprawy – juz zaliczonym – a punktem B. Siedzę obok Stefy – losowanie – i sobie oglądam różne takie. Oczywiście, ani nie rozpoznaję niczego po obcych mi jeszcze napisach i znakach drogowych, ani nie mam pod ręką przewodnika (Michał np. bardzo lubi opowiadać jadąc, a Stefa – raczej nie).

Dlatego spotkanie z najsłynniejszym zamkiem rumuńskim jest nagłe. Nawet Łukasz nie zdążył niczego pstryknąć, a przecież można było się zatrzymać na sekundę, jak to wielokrotnie czyniliśmy przy badziewiastych słupkach „Dobrej drogi”.

Castelul Bran (czyli: zamek w miejscowości Bran) bierze swoje początki od drewnianego fortu z 1212 roku ufundowanego przez Krzyżaka Dietricha. Z takiego fortu miało się kontrolę nad jedynym porządnym przesmykiem między Transylwanią a Wołoszczyzną. Cło sięgało nawet 3% wartości towaru, a trzeba pamiętać, że to nie jedyny „punkt celny” na szlaku. Ponad 150 lat później zbudowano już pełnokrwiste zamczysko, przypominające to co widać na filmach i rycinach.

/zamczysko Draculi widzałem przez 5 minut, kiedyśmy gnali przez Transylwanię na północ: wystarczy, bo filmoteka dotycząca tej legendy jest obfita. Tych 5 minut – to był wyjety z realności czas odtwarzania wszystkiego, co na ten temat wiem z bajań/

Podobno prawda jest taka, że legendarny rezydent tego zamczyska, Dracula – spędził tu zaledwie, a i to nie na pewno – dzień lub dwa jako aresztant. Mowa o arystokracie miejscowym, Vładzie Palowniku (lubił nabijać na pal różnych takich), który stał się pierwowzorem książki Abrahama Stokera. Otóż ten gośc był wedle legendy krwiopijcą (jak wszyscy miłosnicy czerniny albo kaszanki), ale nie wiedzieć czemu, w tym przypadku pisarz założył, że bez tej krwi trudno wampirowi przezyć, a do tego ma światłowstręt, przez co buszuje po nocach i zapada w kryjówki przed świtem.

Coś tam też – w nawiązaniu do powiewającej hrabiowskiej peleryny – próbuje się mieszać Drakulę z nietoperzem, ale to już chyba przesada: az takie mroczne te „latające myszy” nie są, .

Może jest ważniejsze to, że Palownik był synem – chyba nieodrodnym – Vłada Diabła (Vlad Drăculea), w rzeczywistości noszącego imię Vlad Țepeș: teraz to już się wszystkim powinno pokapućkać, kto był Draculą, a kto władał zamczyskiem. W każdym razie nie obchodzi to żadnego z filmomanów, którzy od 1922 roku (Nosferatu – symfonia grozy) po rok 2014 (Dracula Historia Nieznana) doczekali się wedle Pedii co najmniej 15 produkcji na ten temat (rosyjska Pedia podaje takie liczby: 3 książki naśladowcze, 6 spektakli teatralnych, 10 gier elektronicznych, 4 komiksy, 5 manga, 9 filmów rysunkowych, ok. 70 produkcji ekranowych). Żadnej nie widziałem, bo nie lubię strasznych bajek.

Nasz – ponoć groźny – smok wawelski to przy Draculi papuśny misiek, bowiem okrutny ci on był i niepohamowany zarówno w krwiopijstwie, jak też w zamęczaniu każdego, kto mu podpadł.

Ciąg dalszy nastąpi...

 

Reportaż jest długi. Nie warto go czytać jednym haustem. A i poszczególne odcinki warto konsumować bez łapczywości. Oto sześć części:

Szerokiej drogi: https://publications.webnode.com/news/calatorie-placuta/

Kroniki początek: https://publications.webnode.com/news/kroniki-poczatek/

Między fabryką a muzeum: https://publications.webnode.com/news/miedzy-fabryka-a-muzeum/

Kraina Drakuli: https://publications.webnode.com/news/kraina-draculi/

Jeszcze trochę, jeszcze trochę: https://publications.webnode.com/news/jeszcze-troche-jeszcze-troche/

Celebra docelowa: https://publications.webnode.com/news/celebra-docelowa/

Przyjemnej lektury!