Komu najpierw zrobić dobrze

2010-02-20 22:27

 

KOMU NAJPIERW ZROBIĆ DOBRZE?

/jeśli politykowi wydaje się, że swoją karierę zawdzięcza wyłącznie własnej przemyślności, zaradności i talentom, to pewnie potrzebuje terapii, a na pewno zimnej kąpieli/

 

Jest jakiś błąd w procesach kontroli społecznej, który pozwala politykom – gdziekolwiek się znaleźli – natychmiast po wyborze radykalnie zmieniać postawę wobec wyborców. Podczas spotkań przedwyborczych polityk przyznaje rację każdemu „oddolnemu”, możnaby pomyśleć, że nie ma własnych poglądów. Kiedy jednak już klamka zapadnie i polityk okopie się w Sejmie, radzie, komitecie, zarządzie – przestaje doceniać fakt, iż wielość i różnorodność poglądów, postaw i inicjatyw, a przede wszystkim ludzki dorobek, stanowi podstawę jego kariery i karmę dla jego jakiejkolwiek legitymizacji. Jednym słowem: przed wyborem polityk cieszy się z bogatej palety pomysłów i propozycji elektoratu, po wyborze – woli pouczać ten sam elektorat z wyżyn swojej własnej światłości, otrzymanej niby błogosławieństwo i dar dla wybrańca.

Zdajemy się mniemać, ze tak już musi być, że polityków nie da się zmienić. Zapominamy tym samym, że takie mniemanie wyborców zdejmuje z polityków wszelką odpowiedzialność, daje im przyzwolenie na komfortowe ułożenie sobie kadencji, a więc na niespełnianie obietnic wyborczych, na zmianę sojuszy, nawet na zmianę przynależności partyjnej (organizacyjnej), a w ostateczności – na działania niegodne, przestępcze, aspołeczne, nieludzkie.

Każdy, kto robi karierę w warunkach społecznej, a przynajmniej publicznej, środowiskowej weryfikacji, musi czuć publiczne oko na sobie przez cały czas. W tych słowach nie zawiera się zezwolenie dla mediów na zaglądanie politykom do szuflad i pod łóżka, zawiera się jednak postulat, wymóg ustawicznego i konsekwentnego rozliczania polityków z tego, co robią dziś, co zrobili wczoraj, co zamierzają jutro.

Szczególne poczucie misji, swoiste nawiedzenie, jakie kieruje postępowaniem niektórych polityków, nie może brać się znikąd, nie może być kształtowane bez społecznej akceptacji, bez powszechnego uczestnictwa w kreowaniu idei, paradygmatów i norm. Tym samym – to ważne – ludzie głęboko partyjni, głęboko wierzący, głeboko zaangażowani w ludzkie sprawy – powinni nie tylko uzyskać jednoznaczne poparcie swoich środowisk (nie mylić z kierownictwem organizacji, stowarzyszeń, partii czy kościołów), ale też – bez okazji wyborczych – potwierdzić publiczną, powszechną akceptację dla swoich idei, postaw i czynów. Zwłaszcza, że po wyborach politycy ci będą funkcjonować w zróżnicowanych kolegialnych gronach, a w nich nie mogą ograniczać się do „swojego podwórka”, tylko muszą myśleć i działać w kategoriach ogółu.

Paradoksalnie, jeśli kraj jakiś wyposażono w państwo twarde i apodyktyczne, taka weryfikacja wydaje się łatwiejsza: wystarczy, że na czele państwa stoi człowiek lub grupa uczciwa i głęboko ideowa. Wszyscy pamiętamy, że za Gomułki źle widziane było bogacenie się i nieobyczajne prowadzenie się. W ogóle, różnica między „starymi” i „nowymi” czasy polega głównie na tym, że kiedyś polski polityk zaczynał od tego, że „robił dobrze” wyborcom, a przy okazji sam żył lepiej, obecnie zaś politycy robią wszystko „pod siebie”, a jak zostanie, to oddadzą do wspólnej społecznej puli. A wszystko za sprawą tego, co zwykło się nazywać politycznym pragmatyzmem: co by nie powiedzieć o czasach minionych, obowiązywał wtedy kanon ideologiczny utożsamiający rację stanu z wywyższeniem ludu do roli pierwszego beneficjenta wszystkiego, co dzieje się w życiu publicznym. W tamtej epoce ideowi społecznicy mieli pole do działania, a nawet karier. Natomiast w czasach transformacji zdominowani zostaliśmy przez racjonalność projektującą „klasę średnią”, czyli ludzi przedsiębiorczych i zaradnych, zdolnych zabezpieczyć swój byt na następne pokolenia i dać zatrudnienie tym mniej zaradnym. W takiej formule ideowi społecznicy szans już nie mają.

Jako, że „klasa średnia” istniała u nas w formie skarlałej i zwyrodniałej, polska polityka poszła w kierunku masowej „produkcji” ludzi majętnych, co musiało odbyć się kosztem narodowego dorobku pokoleń, bo nie istnieje żaden obojętny społecznie (uczciwy) sposób szybkiego dorabiania się. Ostatecznie wyszło na to, że klasa średnia w oczekiwanej postaci nie powstała, ale mechanizmy jej promowania wykorzystali najsprytniejsi i w ten sposób w krótkim czasie wyrosła u nas rodzima oligarchia, pojawili się też „najsprytniejsi” z zagranicy, którzy skuteczniej od naszej nowej oligarchii eksploatowali polski dorobek pokoleń, bo wykorzystali ustanowione u nas dzikie swobody, których we własnym kraju nie mają już dawno, a podręczniki opisują tam dawne kanty, które spowodowały ograniczenie tych swobód.

Co to wszystko ma wspólnego z polityką? Ano, dobre pytanie! Rodzimi i nierodzimi oligarchowie, wykorzystując ową społecznie nośną pragmatyczną platformę ideologiczną podnoszącą dorabianie się do rangi niepodważalnego sacrum, zrobią wszystko, by nienaturalna, barbarzyńska swoboda dorabiania się kosztem polskiego dorobku pokoleń trwała w najlepsze aż do ostatniego oszczędzonego przez innych grosza, do ostatniego budynku, do ostatniego banku, na koniec do ostatniego hektara. Nie sposób założyć, że kolejne rządy nie rozumieją tragicznej pomyłki animatorów transformacji (jeśli jej nie widzą u nas, to widzą w innych krajach post-komunistycznych), ale w międzyczasie oligarchia przeplotła polską politykę (tę górną i tę dnia powszedniego) niewidzialną, zniewalającą siecią powiązań, stąd widoczne dramaty i niemoc rządów, stąd tragicznie upadający kraj (nauka, kultura, szkolnictwo, ochrona zdrowia, armia, policja, wszelkie obszary budowy narodowej substancji) i rozkwitająca, jak gdyby nigdy nic, hermetyzująca sie oligarchia (wszelkie obszary eksploatacji narodowego dorobku). Jasne: obszary kreowania dorobku giną, obszary jego rozdrapywania kwitną. Bankructwo jest nieuchronne, mimo starań całej masy organizacji pozarządowych (obywatelskich?), tych zwykłych, pozbawionych oligarchicznej koncesji.

Politycy, którzy w dobie wiosny „Solidarności” pomylili ruch obywatelski z „fabryką klasy średniej”, nadal obsadzają czołowe i lokalne pozycje w administracji (państwo, samorząd), ale przede wszystkim nadal zatruwają umysły, dusze i serca rodaków mrzonkami o tym, że trzeba dać się okraść zaradnym, aby potem, nasyciwszy się, utrzymywali nas oni we względnym dobrobycie. Tak podstępnie zatruci mamy problem sami ze sobą, kiedy przychodzi buntować się przeciw rzeczywistości (no, bo jakże, wycofać święte prawo własności?) czy buntować się przeciw „klasie politycznej” (jak odwołać polityka-piewcę wolności obywatelskich i gospodarczych?).

To nieprawda, że politycy (posłowie, radni, wysocy urzędnicy, prezesi ważnych podmiotów) reprezentują lud, środowiska, partie czy regiony. Oni – wielu nieświadomie - reprezentują przede wszystkim tę wykoślawioną rację stanu, która każe dzień w dzień reprodukować chorą ideologię dorabiania się za wszelką cenę, aby wypłynąć, chociaż jej szkodliwość dla kraju i dla substancji społecznej widoczna jest gołym okiem.

Ci, którzy są jej świadomymi rzecznikami, zasługują na miano cyników, bezczelnych wydrwigroszy i zdrajców, a najdelikatniejszym określeniem dla ich związków z oligarchią jest słowo mafia.

Podręczniki socjologii i politologii wskazują na przyczyny popularności mafii w niektórych regionach świata, a zwłaszcza w jej sycylijskim mateczniku: otóż mafia lepiej niż państwo dba o lokalne społeczności na płaszczyźnie socjalnej i edukacyjnej. Przy czym te same podręczniki zauważają, że mafia przeznacza na „socjał” ułamek zrabowanych, przynależnych społecznościom dochodów, zaś w Polsce nie umiemy dostrzec, że takie same relacje występują między ludnością i oligarchiami, które ułamek zagrabionego społecznego dorobku lokują w „koncesjonowanych” organizacjach udających pozarządowe, kierowanych przez żony i pociotki.

Najbardziej boli, a z czasem irytuje, że oligarchowie naprawdę i szczerze wyobrażają sobie, że osiągnęli swój dorobek jak najbardziej zasłużenie, dając społeczeństwu i krajowi swoją pracowitość, talenty, zaradność, przedsiębiorczość, energię, zaangażowanie, czas wolny i wiele innych dóbr. Niektórzy skłonni są nawet twierdzić, że to lud grzeje się w cieple ich dorobku, że to naród czepia się ich marynarek w nadziei oświetlenia się w ich oligarchicznym blasku.

Tego już nie da się skomentować spokojnie. Wobec tak wyrafinowanego złodziejstwa trudno dziwić się zupełnie nieracjonalnej pospolitej przestępczości, aktom terroryzmu czy niepohamowanym buntom całych grup społecznych. To są konsekwencje mniemania, że Europę czy Amerykę można w Polsce zbudować łatwo, przyjemnie i z niczego.